niedziela, 11 sierpnia 2013

Rage Against the Machine - Rage Against the Machine (1992)




Pojawili się, pierdolnęli z grzmotu mocą i nic nie było już takie same! Niestety równie szybko nieco rozczarowali kolejnymi krążkami i jedynie debiut w mojej kolekcji wśród dzieł wybitnych miejsce odnalazł. I tu historia sentymentalna się wkrada mianowicie pamiętam doskonale jakby wydarzenia poniższe wczoraj zaledwie miejsce miały. Dorywczą robotę jako dojrzały nastolatek posiadałem, ojcu w codziennej tyrce starałem się pomagać i choć dłonie me delikatne do pióra, współcześnie klawiatury stworzone prawdziwie męskiej roboty nie unikałem. Kasę w pocie czoła ciężko zarobioną potem z drżącymi łapskami i w podnieceniu bijącym serduchem do muzycznej świątyni, tfu! - sklepu płytowego poniosłem by na upragnione albumy wymienić. A były to wtedy Roots brazylijskiej potęgi i dwójka RATM. Rozczarowanie jakie przyniosło Evil Empire przez czas jakiś próbowałem ze świadomości wyrzucić, na siłę przekonać się do tego materiału. Poległem jednak finalnie na tym placu boju, godząc się bezsilnie, że garść srebrników w błoto wyrzuciłem! Tak młodzieży jakimś może cudem to czytająca, zabłąkana w sieci przestrzeni, takie to czasy były, iż by muzyką się cieszyć konkretnym groszem trzeba było sypnąć - nie za darmochę, tylko miedziaki na ladę! Do rzeczy! O albumie z tym płonącym mnichem miało przecież być! Świeżość to w owym czasie synonim debiutu RATM, tak porywająca, iż ja w dużym dystansie pozostający w stosunku do wszelkiego rodzaju raperskich (współcześnie hip-hopowych) nawijań, tym co Zack de la Rocha proponował zostałem pochłonięty bezwzględnie. Pomimo tej skandowanej maniery wokalne popisy tego urodzonego frontmana zdecydowanie w innej przestrzeni zdawały się egzystować. Wraz z basowymi, rozszalałymi pochodami Tima Commerforda, perkusyjnym groovem Brada Wilka i bujającymi niemiłosiernie, oryginalnymi w strukturze riffami Toma Morello kreowały innowacyjną jakość. Kapitalne dynamiczne kompozycje ze stopniowanym z intuicją napięciem, punktami kulminacyjnymi, szeroką paletą pisków, sprzężeń, fascynowały i pozostawiały ślad w świadomości, przyciągały niczym magnes w swoje objęcia. Efektem związku z tym krążkiem krótka przygoda z crossoverem i hard core'm, dzięki czemu wiedza moja o szeroko rozumianej scenie rockowej lat 90-tych bądź co bądź głębsza. Na koniec gorzko-słodka refleksja mi się nasuwa. Jedna z najbardziej mnie rozczarowujących ostatecznie to kariera, debiutem miażdżąca i równią pochyłą kolejnymi albumami w otchłań jałowości zepchnięta. W żadnym razie dwójka i trójka całościowo do mnie nie przemówiła, pomimo licznych prób jakie podejmowałem aby sytuacja ta uległa zmianie. Wybiórczo znalazłem tam wartościowe kompozycje jednak upchnięte pośród miałkiego sąsiedztwa. Na szczęście kręgosłup, a może organ zawiadujący w postaci instrumentalnego tria wraz z Chrisem Cornellem w konszachty wszedł i trzema kolejnymi albumami pod szyldem Audioslave w zupełności mnie usatysfakcjonował, ale to już zupełnie inna historia.

P.S. Tak, tak pamiętam i pominąć nie mogę trzydziestosekundowego udziału Maynarda Jamesa Keenana w Know Your Enemy! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj