niedziela, 30 października 2016

Testament - Brotherhood of the Snake (2016)




Wiele hałasu o nic! Dobra to tylko taka prowokacja na start. Tak faktycznie to nie będę niemiłosiernie bezwzględny, bo właściwie to bardzo dobry album, tyle że tak hucznie zapowiadany jako petarda na poziomie legendarnego już The Gathering, za żadną cholerę mu nie dorównujący. Miał być bratem krążka z 1999 roku, a okazał się tylko kuzynem, bliżej skoligaconym z The Formation the Damnation. Im więcej razy słyszę kompozycje i strukturę Broterhood of the Snake rozkminiam, tym bardziej jestem przekonany do pokrewieństwa z albumem na którym powrót do składu zaliczył Alex Skolnick. Obydwa korzystają sprawnie z pomysłów zarówno z ery The Gathering jak i śmiało eksplorują rejony w których decydujący wpływ na charakter utworów miała melodyka rzeźbiona przez posiadacza charakterystycznego siwego pasemka. Ta maniera wystrzeliwania soczystych riffów i uskuteczniania chwytliwych patatajek zawsze powodowała, iż Testament miał w sobie więcej z klasycznego heavy niż ekstremalnego death/thrashu. Tylko głuchy jak pień lub upojony tanim winem fan może nie dostrzegać różnicy pomiędzy stylem gry Jamesa Murphy'ego i Alexa Skolnicka. One decydują o moim druzgocącym wniosku, że póki na pierwszoplanowym wiośle ten drugi będzie wycinał to nie usłyszymy krążka na miarę The Gathering. Spójrzcie prawdzie w oczy i pogódźcie się z nią! Przewaga cacuszka z Murphy'm polega na budowaniu napięcia, hipnotyzującej ścieżki jaką długie dźwięki kroczyły do ekstatycznego finału. Skolnick tego nie robi, może nie potrafi i kropka - nie zmienię zdania choćbym bluźnierstwa się teraz dopuścił i skazał na potępienie ze strony wieloletnich fanów grupy. 

P.S. Wiem, nie napisał nic o różnicy którą robił Lombardo. Bardzo mi wstyd, że uważam Hoglana za równego mu dominatora.

sobota, 29 października 2016

The Dillinger Escape Plan - Dissociation (2016)




Nie będzie w pożegnalnym tonie, bo żałoby być nie musi kiedy na razie tylko zawieszenie działalności ekipa z New Jersey deklaruje. Poczekam ze łzami do chwili gdy rozpad kategoryczny nastąpi, a on zakładam mało prawdopodobny dopóty będą kapitalnymi pomysłami nadal tryskać. Zresztą jako młody stażem fan mam przecież jeszcze sporo materiału do odkrycia i czas pauzy w oficjalnym funkcjonowaniu z pewnością na jego zgłębianie spożytkuję. Teraz w centrum zainteresowania rzecz jasna nowy materiał i jak to z ich produkcjami bywa, trzeba było długo z Dissociation się osłuchiwać, by rzetelnymi wnioskami się podzielić. Nie będę też kitu wciskał, że one wyłącznie mojego autorstwa, bo jako stosunkowo świeży miłośnik ich dźwiękowych szaleństw podczas kontaktu z Dissociation także fachowym eksperckim spojrzeniem się podpierałem. Hola, hola nie myślcie, iż będzie to plagiat, bo to wyłącznie tylko pokorne przyznanie się do ograniczonej jeszcze wiedzy i alergii jaką wzbudzają we mnie te wszystkie około core'owe nazwy, mające w teorii pomóc w przybliżeniu czy określeniu muzyki, a w praktyce zaszufladkowanie czegoś co wszelkim etykietom już dawno się wymknęło. Naczytałem się obficie akapitów, które jednocześnie chwaliły eklektyzm i ogromną wyobraźnię, która poza schematy ich twórczość wypycha i na siłę próbowały terminologią teoretyczną sprowadzić muzykę do poziomu matematyki korzystającej z przepracowanych już wzorów. Tyle, że jeśli już z królową nauk kojarzyć Dissocation, to jest to ten jej dział, który nie odtwarza tylko odkrywa - na fundamencie zdobytych już doświadczeń, ale ze wzrokiem permanentnie wpatrzonym w ciągły rozwój. Nastąpiło na nowym krążku w moim przekonaniu poniekąd istotne przemeblowanie i duch specyficzny zarazem skutecznie zachowany, bowiem przemieszały się nieco proporcje, a może bardziej kontrasty przestały dominować pomiędzy poszczególnymi numerami, a płynnie przeszły w zakres konkretnych pojedynczych utworów. Album jest niezwykle spójny i równy, a żadna kompozycja nie wychyla się znacząco poza szeroką oczywiście skalę. Dobra, Fugue to rzecz inna i zamykający tytułowy numer odbiega, ale poza nimi reszta w bliźniaczym wymiarze funkcjonuje. Co nieobojętne brak na Dissociation autentycznego hiciora, kompozycji która mogłaby stać się przebojem na miarę Milk Lizard czy Black Bubblegum, ale to po pierwsze żadna wada kiedy całość oscyluje wokół poziomu dzieła, po drugie na dwóch ostatnich płytach także takich wyraźnie nośnych liderów nie było. Ona ma multum innych zalet, bo jest kompletna i zrównoważona, nafaszerowana wokalną ekwilibrystyką i wirtuozerską swobodą instrumentalną. Bogata w nietypowe aranże, pełną wyobraźni formę z dziką agresją, z charakterystycznie chwytliwą melodyką, odrobiną patosu i znaczącą rolą elektroniki w towarzystwie frywolnych wariacji. Zresztą który z krążków tych walorów nie posiadał - tym sposobem jak mniemam (to do mnie właśnie dociera) wytrąciłem sobie argument o istotnym przemeblowaniu. :) To zawsze przecież była huśtawka nastrojów, totalny rollercoaster i karuzela w jednym, kalejdoskop i gabinet krzywych luster, a w tym całych pozornie chaotycznym szaleństwie metoda. Od lat udoskonalana, własna, autorska, skuteczna jak diabli i cholernie intrygująca. Gigantyczne wyzwanie, a w finale jeśli człowiek uparty ogromna satysfakcja, że się do sedna tych dźwięków dotarło - nadal chyba jednak tylko w ograniczonym stopniu.

środa, 26 października 2016

Wołyń (2016) - Wojciech Smarzowski




To nie był zwykły seans, tylko dogłębnie wstrząsające świadectwo natury nienawiści opartej na poczuciu krzywdy i ślepej zemsty potęgowanej narodowościowymi fobiami wraz z politycznymi interesami. Przerażające doświadczenie w sferze emocjonalnej (którego byłem świadom i do którego myślałem że się przygotowałem, ale było to tylko złudzenie) gdzie spostrzeganie materii fabularnej w typowo kinematograficzny sposób nie miało absolutnie racji bytu. Stąd pisanie o kwestiach technicznych będzie rzeczą drugoplanową w stosunku do przesłania obrazu. Szczególnie, że z każdą minutą projekcji ma ono wymiar coraz bardziej uderzający w konstrukcję psychiczną widza, a sam kapitalny warsztat całej ekipy (bez najmniejszego wyjątku) to oczywiście poziom arcymistrzowski, nie ma dyskusji. Pozwolę sobie zauważyć, że ponad dwie godziny obserwowałem tak realistyczny i wiarygodny obraz ludzi i miejsc, jakbym przeniósł się do tych dramatycznych czasów i jakimś cudem patrzył na wydarzenia z perspektywy obserwatora – tak blisko, tak prawdziwie. Doprawdy pracy przy produkcji włożono masę i wykonano ją z niesamowitą pieczołowitością. Dostrzegając zatem ten walor warsztatowy i oddając mu należyty szacunek skupiam się jednak przede wszystkim na wymiarze ludzkim i na gorąco, tuż po opuszczeniu sali kinowej spisuję targające mną przemyślenia. Ich zatrzęsienie, a dominującym uczuciem jest niezgoda i pytanie w naturalnej złości formułowane, co jest kurwa z nami ludźmi nie tak, że w pewnych okolicznościach jesteśmy w stanie robić rzeczy tak okrutne? Czy nasza natura jest dziksza od tej zwierzęcej, a potencjał intelektualny wykorzystujemy wyłącznie do wymyślania metod krzywdzenia - skrajnie brutalnych, okrutnych, sadystycznych. Jak jesteśmy podatni na wszelką manipulację, jak nieodporni na wpływ zachowań grupowych i jaką chorą satysfakcję czerpiemy z przekonania o egoistycznej nieomylności. Bez znaczenia po jakiej stronie stoimy, czy jesteśmy architektami działań tłumu, czy może jedynie współodpowiedzialnymi, bezrefleksyjnymi wykonawcami woli głównych inżynierów. Zawsze towarzyszy temu nieznana innym gatunkom przyjemność z zadawania bólu, bez względu czy plujemy jadem i infekujemy zarazą, czy poddajemy się działaniu epidemii i toczymy pianę, wściekle, zaciekle. Cel to tylko kwestia przypadku, okoliczności i kontekstu – on się znajdzie, bo jest ona, trwa i nie popuszcza - ta cholerna zawiść. Dokąd nas te instynkty prowadzą historia nieraz pokazywała, a skutki tych działań zalewające nas uparcie morzem cierpienia. Nie otrzeźwiejemy, nie mam złudzeń, gdyż w przeważającej większości niestety każde kolejne pokolenie w wymiarze indywidualnym jak i gromadnym musi się zawzięcie uczyć na własnych błędach, a doświadczenia ojców, dziadów i pradziadów nie mają dla nich zasadniczo większego znaczenia. Koszty tego sprawdzania na własnej skórze gigantyczne w ujęciu wspólnotowym, mające ponadto charakter masowy, bo za błędy często garstki odpowiadają całe społeczności, a nawet społeczeństwa. Nie ma dla ludzkości nadziei, póki poklask wzbudzać będą ideologie szukające wrogów, a ludzie z otwartymi sercami zakrzykiwani przez rozjuszoną politycznie hołotę. Ten schemat jak na dłoni widoczny gdy wzrok skierujemy na społeczne i psychologiczne efekty samego kontaktu z filmem Smarzowskiego. Prostactwo pełne arogancji i ignorancji, nakręcane narodowościowym szowinizmem odbiera go po swojemu, zupełnie inaczej niż życzyłby sobie sam Smarzowski. Lecz to przecież nie jego wina, że zamiast szukać mostów odnajdą w nim kolejne dzielące mury. Smarzowski nie wartościuje i zachowuje mądrze odpowiednie proporcje, a prawidłowe odczytanie tych zabiegów nie wymaga przecież intelektualnego potencjału na niebotycznym poziomie. Nie chodzi więc chyba wyłącznie o inteligencję, tylko o coś więcej - poczucie niskiej samooceny, wzmacnianie znaczenia krzywdy, budowanie własnej wartości na bazie stygmatyzowania innych, a może potrzeby zaistnienia w tłumie i identyfikacji z jego hasłami? Mają te reakcje swoje przykre odbicie we współczesnych wydarzeniach, ale także kapitalną wartość socjologiczną i są dowodem, że pomimo tak wielu lekcji nadal człowiek jest dla drugiego człowieka największym zagrożeniem!

P.S. Cieszę się, że film o takiej tematyce zrobił właśnie Wojciech Smarzowski. Ktoś z taką erudycją i dojrzałością mentalną, a nie jakiś politycznie sterowany, ideologicznie zaciekły oszołom. Nie wiem, czy na ten temat odpowiednia pora – być może właśnie pora najwyższa?

wtorek, 25 października 2016

Deftones - Saturday Night Wrist (2006)




Łatwo napisać, że krążek jest słaby i poprzeć takie przekonanie kilkoma szablonowymi argumentami, nie robiąc wglądu w kontekst i okoliczności jego powstania. Przecież zmiany wiążą się z przełomami, te zaś podyktowane są masą zmiennych, które w warunkach odpowiedniego współoddziaływania często istotne fluktuacje wywołują. Głupiemu generalnie to i tysiąc słów za mało, mądremu kilka przecież wystarczy. :) Nie będę się więc rozpisywał, bo jak ty czytający właśnie te dociekania jesteś w temacie zorientowany, to z łatwością pojmiesz po co ten wstęp i co mam na myśli. Natomiast jeśli jesteś aż tak zagubiony, iż przeglądasz moje wypociny według przypadkowych wyborów, to zanurkuj dodatkowo w historii Deftones, by wiedzę zgłębić i błagam odpuść sobie ewentualne manifestowanie obrazy, że ja to cię niby od "niemądrych" powyżej zwyzywałem. Nie "fochamy" się tylko dystans do siebie mamy oraz pokorę jak trzeba. Wybacz, ja ci wszystkiego nie wyjaśnię, taki tajemniczy styl pisania preferuję - żadne to ze mnie encyklopedyczne źródło. Tym bardziej, że dyskografię Deftones to od niedawna bardziej intensywnie odkrywam i nazwanie mnie w temacie neofitą nie byłoby zbyt dalekie od prawdy. Nie rozumiałem przez wiele lat oblicza ekipy Chino Moreno, byłem zaskoczony popularnością i fenomenem tych Jankesów. Wraz z Diamond Eyes reorientacja nastąpiła, lecz nawet i krążek z 2010 roku nie otworzył mi wystarczająco szeroko oczu by Saturday Night Wrist przyjąć z euforycznym uniesieniem. Dopiero teraz, z bogatej w większe doświadczenia perspektywy czasowej wiem skąd w nim taki emocjonalny bałagan, pomieszanie melancholii z agresją i bezsilności z nonszalancją. Faktem, że ja to wiedziałem tyle, że za cholerę tego nie rozumiałem - klapki na oczach miałem i tyle. Teraz jakbym w łeb dostał i zupełnie innym spojrzeniem obejmuję Saturday Night Wrist, doceniając te jego cechy, które jeszcze do niedawna za istotne wady uważałem. Trudną przyswajalność materiału, brak chwytliwego potencjału według szablonu ostatnich dokonań, rozgardiasz aranżacyjny i zbytnie przeładowanie pesymizmem. Dotarło do mnie, że ci goście akurat wtedy walczyli o przetrwanie, a mentalna wojna wewnętrzna i jej reperkusje tak bezpośrednio na kształt albumu musiały się przełożyć. Co cię nie zabije, to cię wzmocni - jasne, że to myśl która straciła obecnie swą pierwotną wyrazistość, wielokrotnie kojarzona z sytuacjami potknięć lichutkich osobowości. Jednak patrząc na wydarzenia w obozie Deftones z dzisiejszej perspektywy, wiedząc co spotka Chi Chenga i jaką formą grupa będzie mimo dramatu cieszyć na kolejnych albumach, jest ona tutaj jak najbardziej adekwatna.

P.S. Od 72 godzin płyta kręci się ustawicznie, a ja wessany przez nią nie jestem w stanie z tej gęstej masy się wydostać. 

poniedziałek, 24 października 2016

Monster Magnet - Mastermind (2010)




Mastermind to nie jest szczytowe, tym bardziej też najniższych lotów osiągniecie ekipy nieobliczalnego Dave'a Wyndorfa. To bardzo mocny środek, dowód na stabilizację i stagnację jednocześnie. Stabilizacja zaskakuje, bo przecież ostatnimi czasy (tj. przed 4-Way Diablo w szczególności) dobrze to w obozie Amerykanów się nie działo. Ponownie decydującą rolę odgrywały perypetie frontmana z narkotykami, dysfunkcjonalność o zasięgu ponad osobistym i konieczne po fazie zjazdu specjalistyczne kuracje. Lepszy jednak ten przysłowiowy wróbel w garści niż marzenie o gołębiu, który całkowicie poza zasięgiem. Cieszy zatem ta stagnacja i obecność Monster Magnet zarówno w wydaniu studyjnym jak i koncertowym. Trzeba się pogodzić z faktem, że kontrakty z majorsami, albumy multi platynowe to już dawno wybrzmiały śpiew historii i teraz z konieczności należy się zadowolić produktem okrzepłym i statusem priorytetu, jednak pośród mniejszych rybek w ograniczonym możliwościami stawie. Materiał jaki konstruuje Mastermind, nie jest żadnym przełomem, on zawiera esencjonalny przekrój dotychczasowych kompozycyjnych osiągnięć formacji. Odnajduję tutaj ten charakterystyczny łupany na raz drive, mocny i posępny riff z okolic Black Sabbath. Uśmiechnięty i z przekąsem bezpretensjonalny rock'n'roll, spalony ziołem psychodeliczny trip oraz oparty na dwóch, góra trzech dźwiękach klawiszy kosmiczny lot - słowem jest refleksyjnie i bezczelnie, czyli tak jak być powinno. Trudno jednoznacznie orzec, co napędziło taki efekt finalny. Czy zimna kalkulacja, analiza i synteza, a może bezpośredni strumień podświadomości spisany podczas używkami sterowanych sesji? Ewentualnie w grę wchodzi wytłumaczenie banalnie idealizujące sztukę Monster Magnet, czyli że to co grają mają naturalnie we krwi i nie musieli się spinać, czy ryzykownie natchnienia poszukiwać by przyzwoite kompozycje skutecznie skroić. Co by ich nie inspirowało przyniosło wiarygodny i przekonujący stuff oddający miejsce w którym się znajdują i ducha jaki w ich muzyce zawarty. Te dwanaście hymnów ani radykalnie nie przewartościuje ich pozycji ani też tym bardziej tych zasłużonych rockmanów do grobu nie złoży. I git! 

P.S. Pisane A.D. or A.S. 2016 z pozycji roku 2010-ego.

piątek, 21 października 2016

Popiół i diament (1958) - Andrzej Wajda




Zgłaszam nieprzygotowanie, uderzam się mocno w pierś i ze wstydu nisko pochylam głowę. Liczę na wyrozumiałość, bo tak orientuje się pół na pół we wczesnych dokonaniach mistrza. Na marne usprawiedliwienie mam wyłącznie fakt, że ogólnie maniera aktorska kina szczególnie tego powstałego do późnych lat sześćdziesiątych od zawsze mi nie leżała, pozbawiając mnie pełnej przyjemności z obcowania także z najbardziej cenionymi klasykami z tego okresu. Znam większość z nich fragmentarycznie, bo upór telewizji publicznej dawał nieraz okazje do zmierzenia się z nimi. Niestety wytrzymanie wszystkich rund ze przestylizowaną klasycznie sceniczną teatralnością w moim przekonaniu graniczyło z cudem. Teraz jednak zmotywowany okolicznościami, chcąc należny hołd wybitnemu reżyserowi złożyć uparłem się że wczesny dorobek Andrzeja Wajdy zgłębię i na początek los podsunął mi pod nos Popiół i diament. Zatem uprzejmie donoszę po odbytym w skupieniu seansie (tak, w końcu się udało) co następuje. Rok 1958, czyli głęboka komuna, a tu taka produkcja powstaje i zostaje przepuszczona przez sito cenzury – zadziwiające, prawda? Jak się okazało, część towarzyszy z partyjnymi legitymacjami, to byli ludzie nieprzemieleni doszczętnie przez propagandę, na szczęście nie w pełni związani ideologicznymi przekonaniami z ówczesną linią – a i nieco stopniało radykalne zaangażowanie twardogłowych po wydarzeniach z października roku 1956, pozwalając niestety na wyłącznie chwilowe poluzowanie więzów. Sprzyjające okoliczności zatem Wajda z ekipą wykorzystał sprytnie, by kontrowersyjne treści z wymaganym umiarkowanym radykalizmem (wiem, że to oksymoron) ukazać. Zrobił to z faktograficzną precyzją i artystycznym zacięciem, a przede wszystkim emocjonalną siłą. Z tych trzech składników wielkie kino stworzył, a niebagatelna w tym zasługa całej plejady wybitnych aktorskich indywidualności (zaprzeczam sobie/manierę doceniłem) na których tle debiutujący w roli pierwszoplanowej Zbyszek Cybulski wypada jednocześnie zadziwiająco barwnie i kontrastowo amatorsko. Chociaż posiadający odpowiednie przygotowanie merytoryczne Cybulski to nie samouk, taki wyrwany z ulicy zwyczajny naturszczyk, to jednak w sposobie gry zupełnie odmienny. Magia jego nie tkwi w klasycznie ukształtowanym warsztacie, tylko w ogromnej wyobraźni i może przeładowanej egzaltacją, ale trafiającej do serca emocjonalności. Nie są to przecież gesty jedynie wystudiowane, a wynikające z jego natury i mentalności (tutaj spekuluję), stąd tak postrzegana postać Maćka Chełmickiego może być odbierana jak wtłoczona w anturaż epoki nieco przekornie, z premedytacją, by podkreślić jej istotną rolę. To ciekawe posunięcie, zapewne mające na celu uwypuklenie kontrastu pomiędzy przedwojennym aktorskim pokoleniem, a młodzieńczą finezją nowej fali, tłamszoną z uporem komunistycznym marazmem - James Dean na miarę socjalistycznych możliwości? Tym sposobem Wajda genialnie zarysował labilną dyferencję między romantycznym idealizmem, a dojrzałym pragmatyzmem, które nie zawsze powiązane z wiekiem jednostki. Nadchodzący okres moralnej anomii to czas z rodzącymi się karierami prostackich dygnitarzy, cynicznych propagandzistów, zachłyśniętych możliwościami ideologicznych architektów, oddanych sprawie dogmatycznych utopistów lub też (i to jest właśnie walor filmów Wajdy) szlachetnych postaci, które jedynie w skomplikowanej historii zaplątane po stronie nieodpowiedniej się znalazły. W tym powojennym politycznym chaosie nic nie jest jasne i oczywiste, wszystko zaś zawiłe i pokorę u wartościujących wzbudzające. To obraz który nie jest bajeczką, w której prosty podział na zło i dobro dostarcza łatwego utożsamiania się z postaciami, chociaż spostrzegany bez odpowiedniej znajomości historii może być niestety zbyt dosłownie odebrany. To już jednak nie wina Wajdy.

P.S. Dla pełnego kontekstu uzbroiłem się w wiedzę pochodząca od samego mistrza, który wielokrotnie z pasją opowiadał o historycznym tle powstania ekranizacji powieści Jerzego Andrzejewskiego.

środa, 19 października 2016

Sahg - Memento Mori (2016)




Melduję, że w międzyczasie (to jest od wydania ostatniej do tej pory produkcji sygnowanej nazwą Sahg) ciśnienie na tą ekipę we mnie się radykalnie obniżyło. Nie czekałem z napięciem na nowy album i nieco wieść iż Memento Mori już na rynku hałasuje mnie zaskoczyła. Bez większego entuzjazmu, będąc szczerym bardziej niż zwykle, wyłącznie z kronikarskiego obowiązku, gdy okazja na sprawdzenie zawartości się nadarzyła ją przesłuchałem i cóż!? Wstęp w postaci Black Unicorn narobił mi chwilowego apetytu swym masywnym riffem i psychodeliczna atmosferą, a ospałe zwrotki i mocny, majestatyczny refren wkręcił się pod czachę zmuszając do nucenia. Takie w miarę pozytywne odczucia podtrzymały trzy kolejne numery - choć stylistycznie nieco odmienne od otwieracza to jednak całkiem ciekawe i co ważne, gdy bez ochoty album katuje na swój mroczny sposób chwytliwe. Niestety jak na wstępie dałem do zrozumienia, ten efekt miłego zaskoczenia prędko uleciał i już od połowy materiału, czyli od Sanctimony notowałem zjazd Norwegów po równi pochyłej, pogrążający krążek w jałowej nijakości. Zakończony wszakże niezłym zamykającym numerem całość, lecz nie poprawiającym ogólnego wyniku testu zbyt radykalnie. Oto chodzi że jakby muzycy Sahg nie próbowali aranżacji urozmaicać to i tak mnie nudzili i przekonać do Memento Mori nie potrafili. Pewnie wśród tych co nazwę znają i od początku śledzą poczynania ekipy kilku w środowisku metalowym znanych muzyków, znajdą się tacy którzy na jednym wydechu euforycznie wyliczą zalety najnowszej płyty. Ja tylko ze sporego dystansu przyznam, iż to nieco odmienny materiał od poprzedniczki, mniej złożony, bardziej bezpośredni któremu bliżej surowej estetyce doom metalu niż progresywnego okultystycznego rocka. Ponury i nasączony gęstą atmosferą niepokoju, lecz i to chyba powód fundamentalny mojego rozczarowania, nieznośnie przewidywalny, szablonowo wręcz miałki - w zbyt licznych fragmentów wywołujący ziewanie. Może to już nie liga dla mnie? Aby to sprawdzić zarzucę sobie te wczesne krążki Sahg które wówczas w połowie pierwszej dekady nowego tysiąclecia zwróciły moją uwagę. Ciekaw jestem co o nich z perspektywy czasu napiszę.

wtorek, 18 października 2016

Acid Drinkers - Peep Show (2016)




Acid Drinkers (jeśli tylko w ich karierze dramaty miejsca nie mają), to płyty od lat wydają z precyzyjną częstotliwością i nie ma chyba dla nich odpowiednika na rodzimej scenie, takiego który po prawie trzech dekadach działalności utrzymywałby prócz tej studyjnej dyscypliny, także tak trwały skład. Problem od rejterady Litzy był jedynie z obsadą drugiego wiosła - albo goście z przyczyn prywatnych się wycofywali, czasem byli siłą perswazji liderów usuwani, bądź pochodząc z innych znanych ekip na drugim etacie zwyczajnie nie wyrabiali. Był też wyjątek od tych schematów, sytuacja niezwykle przykra, w ludzkim ujęciu cholernie dramatyczna życiowo i także w wymiarze artystycznym dla przyszłości grupy istotna. Kiedy kwasożłopy z Aleksandrem Mendykiem aka Olassem nagrali Verses of Steel okrzyknąłem ten materiał w przypływie (ba, nadal trwającego) entuzjazmu ich najlepszym dokonaniem w całej dotychczasowej karierze. Niestety życie pisze najbardziej zaskakujące scenariusze, a efekty dla zainteresowanych przybierają czasem nieprawdopodobnie tragiczne skutki. Niespodziewana śmierć Olassa, odebrała ekipie Titusa szanse na ogromne przyspieszenie kariery (żart, w tym miejscu i kontekście bardzo czarny) i przejście na wyższy level (tu to powaga). O jak było to czuć na kolejnych krążkach, gdzie para w większości poszła w gwizdek i mimo prób utrzymania poziomu z tak cenionej przeze mnie poprzedniczki, efekt okazywał się najwyżej li tylko poprawny. Brakowało świeżości i energii, kopa nie było i na próżno szukać w numerach z La part du diable i 25 Cents For a Riff potężnego groovu, którym Verses of Steel została kapitalnie nasycona. Już spieszę wyjaśniać dlaczego ten wątek rozwijam, gdy o nowym albumie amatorów win kwaśnych mam pisać. Peep Show swą zawartością wybija mi z ręki poniekąd argument o wyjątkowym wpływie wyłącznie Olassa na muzykę acidów, bo od pierwszych dźwięków idealnie wpisuje się w konwencje Stalowych Wersetów i robi to do końca krążka z równą skutecznością – ożeż cholera bez Olassa, a z Jankielem! Świetne chwytliwe motywy, kapitalny drive i odpowiednie rażenie riffem, a całość z soczystym i przejrzystym brzmieniem. Narzekałem od kilku lat na ich formę, byłem daleki od entuzjazmu, chwilami mocno rozgoryczony, szczególnie gdy dwie ostatnie produkcje bezpośrednio po Verses of Steel odsłuchiwałem. Dziś jednak napiszę ze choć są na studyjnych albumach nierówni to tym razem nagrali jeden z najpotężniejszych materiałów w karierze. No dobra nie będę przesadnie kadził, gdzieś o pól poziomu poniżej wersetów, tuż obok kilku klasycznych dokonań. Zwyczajnie nie ma się czego czepiać, a moja powściągliwość związana z ogromnym sentymentem do krążka z 2009 roku i asekuranctwem wobec wpływu czasu na przyszłą ocenę Peep Show. Nie ma opcji by miał on też wpływ na zmianę statusu grupy. Ona u nas od lat ugruntowana, a za granicą hmmm... ujmę to tak uprzejmie jak to tylko możliwe - stała. :) Znaczy ktoś tam tej polskiej legendy słucha, ale do końca poważnie to nie traktuje. Dla oddanych grupie fanów (nigdy chyba nim nie byłem, bo dość często krytyki nie szczędziłem) sytuacja to absolutnie niezrozumiała.

czwartek, 13 października 2016

Giraffe Tongue Orchestra - Broken Lines (2016)




Zaledwie czterdzieści jeden minut muzyki, a po odsłuchu wrażeń multum, bo super projekt (zakładam, że trwała super grupa) w której skład wchodzą muzycy takich uznanych ekip jak The Dillinger Escape Plan, Mastodon, Alice in Chains i The Mars Volta stworzył dzieło (już dziś jestem o tym przekonany), które to na stałe zapisze się złotymi zgłoskami w annałach rocka. Skąd u mnie taka pewność? Ano, jak człowiek nie potrafi się od premiery od krążka uwolnić, a podczas odsłuchu na myśl przychodzą największe tuzy łączenia w granicach rocka niebywałej wyobraźni, fantastycznego warsztatu i przebojowego potencjału w fascynującą eklektyczną, spójną całość, to wie że cholera jasna wydarzyło się coś dziejowego. Nie jest to dodatkowo kopiowanie wielokrotnie eksploatowanych pomysłów, tylko cierpliwe i staranne tworzenie nowej jakości na fundamencie wartościowych inspiracji, o na równi autorskim jak i zewnętrznym pochodzeniu. Wszystko homogeniczne, idealnie wymieszane ze składników najwyższej jakości, wśród których eksperymentalna kombinatoryka, jazzowa ekspresja, metalowa energia, progresywne rozpasanie, funkowy puls i punkowa wściekłość zakres smakowych doznań wyznacza. Czyste fusion, które jakimś znanym tylko i wyłącznie geniuszom cudem, będzie w stanie dotrzeć nie tylko do zwolenników poszerzania granic muzycznych doznań, tych wszystkich zarozumiałych fanów aranżacyjnych łamańców ale i do osób o mniej ekstrawaganckich zainteresowaniach, tych którzy proporcjonalnie z intrygującą zabawą rytmiką kochają harmonijne pasaże, nośny groove i chwytliwe refreny. Ja jestem uwiedziony każdym aspektem związanym z Broken Lines, dostrzegając dla formacji szerokie perspektywy na przyszłość, gdyż prócz niewątpliwej warsztatowej wprawy, kompozytorskiej dojrzałości i artystycznej kreatywności posiadają Panowie, Ben Weinman, Brent Hinds, Pete Griffin, Thomas Pridgen i William Duvall, w takiej konfiguracji personalnej, ogromne pokłady zaraźliwej energii, werwy wszczepionej z pasją w utwory i potrafią przełożyć siłę indywidualności na sprawność kolektywu. Już teraz wiem dlaczego Ben Weinman z taką łatwością oznajmia koniec The Dillinger Escape Plan - wie przecież jakim potencjałem dysponuje Giraffe Tongue Orchestra!

P.S. Już po przygotowaniu powyższego tekstu natrafiłem na kilka opinii istotnie podważających zasadność mojego euforycznego przekonania o potencjale komercyjnym Broken Lines. Nie przebudowałem jednak swego zdania, tak jak nie zmieniłem mieszkania po zakupie, gdy odkryłem kilka utrudniających funkcjonowanie kwestii i nie przestałem darzyć uczuciem wybranki serca, gdy tuż po ślubie zaczęła częściej mnie krytykować niż chwalić. Chyba po prostu przywiązuję się do podjętych decyzji. :)

środa, 12 października 2016

Coma - 2005 YU55 (2016)




Ooooo! Co "tu tu" się odpier****? Shitstorm wokół nowej płyty Comy to już nie kilka pierdnięć co bardziej rozczarowanych amatorów poetycko-publicystycznej twarzy Roguckiego, lecz regularna kanonada całej rzeszy wyrosłych na twórczości łódzkiej formacji "fanów". To już nie jest hejt złośliwców, czy drwiny prześmiewców, tylko atak armii na własne dowództwo. :) Kierunek w którym Coma na 2005 YU55 się udała nie został zaakceptowany i głos fanów pod uwagę wzięty, gdy zarys albumu był konstruowany. Stąd to larum i oburzenie - skandal i dramat tysięcy! W istocie rzeczy mnie to bawi i faktycznie nie zaskakuje, bo to naturalne, że publiczność ma swoje wymagania, szczególnie kiedy do tej pory stawała murem za muzykami, gdy nieżyczliwi pomyje wylewali. W ich mniemaniu, według zasady wzajemności, to ta lojalność rzecz jasna pod uwagę powinna być brana, szczególnie że (i tu jest sedno, powód mojego uśmieszku) bronili specyficznej grafomanii Roguca, a teraz sami ją dostrzegać chyba zaczęli, bo Piotrek rozpieszczony w samozachwycie się rozpłynął i poszedł na całość, bez hamulców jakichkolwiek. Nie próbowałem nawet głębiej rozkminiać o co jemu chodzi w tych lirykach, bo to tak subiektywne spojrzenie i niecodzienne w formie owego manifestowanie, iż misja ta z góry skazana na niepowodzenie. Chociaż nigdy nie mówiłem o człowieku jako literackim błaźnie, to gdzieś czułem się częstokroć oniemiały, zawstydzony, czy zagubiony pośród szumnych metafor i innych zbyt intensywnie wykorzystywanych środków stylistycznych. Faktem jednak było, że osobliwy styl w większości był w miarę zrozumiały, a warstwa tekstowa odnajdywała się mimo wszystko w kontekście konwencjonalnego rocka. Teraz nastąpiła eksplozja w obu wymiarach i dzieci Comy (nie, nim nie jestem) czują się cholernie zagubione w tym chaosie inspiracji i obserwacji, artykułując w necie własne odczucia. Nie ma w nowych numerach tak przejrzystych struktur, gdzie zwrotka i refren wyznaczają proporcje, dając intrygujący temat do przemyśleń i szansę na podśpiewywanie. Zamiast tego są w większości syntezatorowe efekty, podbijane odjechanym riffem z minimalnym udziałem solówek. Kiedyś u zarania obserwując rozwój Comy na myśl przychodzili mi klasycy z Hey i ich droga od amerykańskiego rocka na grunge'owych podwalinach do aranżacyjnych perełek wykorzystujących różnorodne elektroniczne brzmienia. Czułem, że Coma posiada w sobie podobną potrzebę rozwoju i hmmm... może to nadużycie, zbyt daleko posunięte porównanie, Rogucki poetycko płynie na podobnym Nosowskiej autorskim lirycznym szlifie. Teraz jednak jestem w tzw. kropce - dostrzegam analogię i czuję potężną różnicę w jakości. We łbie kotłuje mi się myśli sporo i fundamentalne pytanie prześladuje. Czy muzycy Comy tak już dalece odlecieli w megalomanię, iż w samozachwycie i poczuciu wyjątkowości niebezpiecznie ugrzęźli, czy może to taki silny wewnętrzny impuls, natchnienie głębokie, naturalny nakaz duszy kazał im spisać automatycznie podświadomości projekcje i ubrać je w dźwięki niespecjalnie ponętne? Nie wiem, za głupi jestem! Czy to ekstrawagancki bełkot, czy wartościowa myśl geniusza? Pozwolicie, że pozostanę z tym dylematem?

wtorek, 11 października 2016

Opeth - Sorceress (2016)




Od zaledwie niecałych dwóch tygodni najnowszy krążek Opeth mi towarzyszy, lecz czas nie jest w tym przypadku współmierny do ilości wykonanych odsłuchów. Bowiem w zaledwie dziesięć dni zawartość Sorceress gościła w domowym stereo, w samochodowym audio czy na słuchawkach za pośrednictwem smartfona, wielokrotnie więcej razy. Zapewne już wkrótce liczba zacznie oscylować w okolicach setki, a ja nadal pewności mieć nie będę czy ta świeża emanacja talentu Akerfeldta i spółki zasługuje na miano najdoskonalszego ich dokonania. Liczne odsłuchy podyktowane więc nie miłością od pierwszego wejrzenia, lecz usilną próbą przekonania się w pełni do kompozycji z albumu. Jednocześnie absolutnie nie mam podstaw, by Sorceress krytykować, gdyż pełny program płyty jakby nie starać się być złośliwym, to kolejny dowód potwierdzający wyjątkowość twórczości ekipy Mikaela Akerfeldta - zresztą gdybym je miał to bym się do kontaktów z albumem nie zmuszał. Z tym że w porównaniu z poprzednimi produkcjami chyba jeszcze trudniejszy w odbiorze, może nie nadmiernie skomplikowany, jednak z pewnością wymagający znacznie bogatszej znajomości awangardowych formacji egzystujących w latach siedemdziesiątych w okolicach rocka progresywnego. Inspiracje Akerfeldta wyraźnie w tą stronę skierowane, a ich fundamentem liczna czarnych placków kolekcja zebrana i zapewne intensywnie zgłębiana, by swą już przecież gruntowną wiedzę jeszcze intensywniej pogłębiać, ubogacając tym sposobem tworzone kompozycje i na kolejne nieznane wody wpływając. Moja świadomość w tym zakresie akurat dość mizerna, więc i ocena na wrażeniach poniekąd wyłącznie z kontaktów z Sorceress oparta - bo nijak inaczej prócz porównań z kilkoma jedynie legendami sceny prog-rockowej może być dokonana. Żałuję zatem i z pokorą w skromność się oblekam, uznając swą niedoskonałość zabraniającą krytyki i uniemożliwiającą staranne, dostatecznie precyzyjne i w pełni wiarygodne osadzenie nowych utworów w ramach stylistycznych. Dostrzegam tylko, iż ta zwiewna folkowa przebojowość ocierająca się, albo też już bezpośrednio nawiązująca do charakteru legendy Jethro Tull współegzystuje bez najmniejszych tarć z ciężkim kalibrem potężnego riffu i doomowej aury. Pod kontrastowym pierwszym planem masa detali poukrywana, dodatkowo kamuflowana rozmytym brzmieniem i hipnotyzującym klimatem. Kunsztowne solówki, urzekające pasaże i oniryczna atmosfera przenika się z pulsującym drugim planem, a magnetyzm permanentnie przyciągający mnie do albumu, tkwi w doskonałych aranżacjach i genialnym wirtuozerskim warsztacie. Od Heritage Opeth pływa już po akwenach dla muzyków wysoko zaawansowanych, wybierając (w sumie jak to zawsze robili) kurs całkowicie autonomicznie, bez oglądania się na opinie innych. Przyznaję, że bardzo podoba mi się taka strategia postępowania i miejsca w które ona grupę popycha, bez względu na trudności w oswojeniu się z nimi. Traktuje Akerfeldta jak przewodnika i nauczyciela, a z osobami o takich kwalifikacjach się nie sprzecza, jeśli bez przymusu uzna się ich niekwestionowany autorytet. Deklaruję zatem swoją gotowość na kolejne fascynujące lekcje i obiecuję w miarę wolnego czasu zadania domowe odrabiać.

P.S. Jeszcze okładka! W jednym zdaniu, jedna z najciekawszych jakie miałem okazję zobaczyć. 

poniedziałek, 10 października 2016

Vanilla Sky (2001) - Cameron Crowe




Jedna decyzja, czasem zdanie pojedyncze może wywołać cały szereg zaskakujących, dramatycznych konsekwencji. Drobiazgi mają decydujące znaczenie, a każda upływająca minuta, to szansa by za ich udziałem, w miarę świadomie rzeczywistość kreować. Opuść sen, pojaw się na jawie, ocknij się, otwórz oczy i nie przegap momentów kluczowych, sytuacji krytycznych! To przesłanie obrazu Camerona Crowe'a, a jego scenariusz to skomplikowana i błyskotliwa podróż w głąb ludzkiej psychiki, gdzie często podświadomość warunki dyktuje, a marzenia i pragnienia stanowią niewyczerpalne, wysokokaloryczne paliwo dla projekcji nieprzeniknionego umysłu. Bogata w emocje i zaskakujące twisty przygoda - wielopoziomowa i fascynująca, traktująca o przełomie i "tej jednej chwili, w której ta prawdziwa miłość wydawała się możliwa". Przekonująca realizmem i intrygująca intelektualnie wariacja wokół konwencji science-fiction, wychodząca zdecydowanie poza ciasne ramy gatunkowe. Z wyborną obsadą - świetnym, dominującym warsztatowo Tomem Cruisem, fascynującą Penélope Cruz i rajcowną Cameron Diaz oraz całym doskonałym drugim planem. Film niczym sen na jawie, pozostający z człowiekiem na lata, głęboko w duszy się zagnieżdżający - rzecz w moim przekonaniu wyjątkowa!

P.S. Dla jasności! Jeden z bardzo nielicznych przypadków, kiedy amerykańska wersja europejskiego filmu robi wrażenie co najmniej równe pierwowzorowi, a nawet kierując się skrajnie subiektywnymi doznaniami wspina się ponad jego poziom. Może moja opinia odosobniona, a jej źródłem fakt, iż w pierwszej kolejności hollywoodzki remake widziałem, a później dopiero oryginał Alejandro Amenábara. Albo też obiektywnie zasługa to świetnego warsztatu i wyczucia materii jaką popisał się Cameron Crowe i obsady na jaką postawił.

czwartek, 6 października 2016

Ostatnia rodzina (2016) - Jan P. Matuszyński




Ponad dwadzieścia pięć lat z życia Beksińskich, w poniekąd telegraficznym skrócie, gdyż materiał wideo, foniczny i wreszcie dokumentacja dziennikarska przebogata, a ich dostatek w pełni żadną metodą nie mógłby się w dwóch godzinach projekcji odnaleźć. Opowieści kameralnej, ograniczonej do czterech ścian dwóch mieszkań, studia radiowego i okolic jednej z sypialnych dzielnic Warszawy. Wybornie zrealizowanej od strony wizualnej, zdjęć kunsztownych, scen ciekawie stylizowanych na nagrywane kamerą VHS, detalicznej scenografii autentycznie odtwarzającej klimat miejsca i czasu, surowego peerelowskiego blokowiska, wnętrz realistycznych wypełnionych charakterystycznymi meblościankami z epoki i licznymi przedmiotami związanymi z pasjami ich mieszkańców. Historii upadku rodziny, a precyzyjniej pisząc stopniowego jej wygaszania za sprawą systematycznego odchodzenia poszczególnych jej członków. Bo Ostatnia rodzina, mimo że oczywiście skupiona przede wszystkim na dwóch istotnych postaciach ogólnie rozumianej polskiej współczesnej kultury i sztuki, jest jednak dramatem rodziny jako wspólnoty osób powiązanych pokrewieństwem, relacjami społecznymi i zależnościami psychologicznymi. Parafrazując zdanie seniora rodu, które to sugestywnie oddaje specyfikę więzi pomiędzy członkami rodziny Beksińskich, także w wymiarze uniwersalnym, nikt i nic nie gwarantuje, że życie rodzinne jest samą atrakcją - nigdzie bezpośrednio nie wynika, że rodzina to jest coś innego niż grono ludzi, którzy tak jak się lubią, tak się nie znoszą. Nie będę silił się w tym miejscu na ich skomplikowane analizowanie, gdyż z pewnością wielu jeszcze takie wyzwanie podejmie, a sporo śmiałków już je z przenikliwą erudycją z sukcesem zrealizowało. Napiszę tylko, że dostrzegłem w tej historii swoistą dominację oksymoronów, bo ona traktuje w zasadzie jednocześnie o zupełnie zwyczajnej rodzinie i ludziach w których zachowaniach i działaniach niemal każdy może zauważyć cząstkę siebie i swoich doświadczeń rodzinnych, z drugiej natomiast maksymalnie wyjątkowe, bo trudno rodziny intelektualistów pochłoniętej sztuką dyskursu, żyjącej w dziwacznej hipnozie, nie traktować na robotniczym osiedlu jako sytuacji pospolitej. To w wymiarze zewnętrznym, zaś w wymiarze wewnętrznym, ekstrawertyzm bohaterów współistnieje, może nie w symbiozie, lecz z pewnością w szorstkiej przyjaźni z ich introwertycznym, nadwrażliwym na stymulacje ego. Akcenty liczne i ich rozłożenie w miarę równomierne, uzależnione od natężenia i intensywności wpływu postaci na funkcjonowanie mikro wspólnoty. Stąd zapewne centralną rolę pełni Tomek Beksiński z racji bycia element rozstrajającym w miarę płynnie działający mechanizm. Bo jak inaczej patrzeć na idealnie harmonijny w sensie małżeństwa związek Zofii i Zdzisława, w którym homeostaza zaburzana wyłącznie przez "wirusa" w osobie syna. Wroga którego sami sobie stworzyli popełniając liczne błędy wychowawcze, przez co unieszczęśliwiając siebie i samego Tomka. Żeby nie zrzucać jednak winy wyłącznie na rodziców i zachować w miarę możliwości odpowiednie proporcje i elementarną uczciwość, los też nie był dla nich łaskawy. Tomek w sprzyjających okolicznościach mógłby być człowiekiem jednocześnie wartościowym i spełnionym, gdyby frustracja i skrajne przewrażliwienie nie zdominowały jego osobowości, a prawdziwa miłość w końcu odszukała. Niefart i niedostosowanie, brak hartu ducha go zgubił nie pozwalając odnaleźć prawdziwej miłości w osobie kobiety skonstruowanej na podobieństwo matki. Partnerki wyrozumiałej otaczającej tego jedynego mężczyznę bezwarunkowym uczuciem, zdolnej żyć tym, czym on się ekscytuje, pozwalając mu pełnić rolę duchowego inspiratora, a samemu pozostawać doskonałym regulatorem rodzinnej atmosfery. Niestety nie było dane młodemu Beksińskiemu jej odnalezienie, przez co permanentnie zakłócał równowagę między rodzicami, a przede wszystkim odciągał ich uwagę i energię skupiał na skazanej na klęskę walce z prześladującymi go demonami. I aby ta refleksja była chociaż w dostatecznym wyczerpująca, dodam jeszcze, że Andrzej Seweryn stworzył kreację mistrzowską, Aleksandra Konieczna wyraziście wypełniła tło jakie naturalnie zajmowała Zofia Beksińska, a Dawid Ogrodnik nieco przerysowując postać Tomasza, grając ze zbyt uwypukloną afektacją i irytującą odrobinę manierą, mimo wszystko poziom utrzymał i do skrajnie groteskowego ośmieszenia swojego bohatera nie doprowadził (mimo, że kilka fragmentów osłupienie mi zafundowało). Finalnie ta konkretna interpretacja archiwaliów, przefiltrowana przez młodego scenarzystę masa dokumentacji nie jest może w wymiarze faktograficznym idealna (tutaj sporo głosów krytyki) jednak broni się przede wszystkim, jako zwarta podstawa solidnej biografii. Bo akurat debiutant w fabule w osobie Jana P. Matuszyńskiego, wykazał się sporym talentem, sprawnym przygotowaniem warsztatowym i dokumentalnym doświadczeniem, jak i dobrym wyczuciem materii, wreszcie przede wszystkim ogromną dojrzałą wrażliwością. Lecz przy całym szacunku, docenieniu wyraźnych walorów, całość jest kolejnym przykładem, w którym młodzi twórcy polskiego kina mając ogromny potencjał, robią filmy po prostu zbyt zachowawcze - może nie asekuranckie, ale zwyczajnie książkowe, a największą częścią ich sukcesu są ikony aktorskie, praca speców od scenografii, zdjęć, muzyki i rzecz jasna nośny temat, niż ich charyzma na planie. Chociaż ostatnia rodzina to bezdyskusyjnie ciekawe i wartościowe kino, to jednak bliżej mu realizmowi ubiegłorocznym Bogów, niż poetyckości Papuszy. Nie wiem, może jako jeden z nielicznych oczekiwałem przeniesienia balastu w stronę czystego emocjonalnego artyzmu, kosztem chronologicznego odtworzenia wydarzeń?

P.S. To tylko ułamek przemyśleń zainspirowanych seansem oraz lekturą książek Grzebałkowskiej i Weissa. Refleksji multum, tych które z pewnością odbiją się na mym osobistym postrzeganiu roli wychowania i istocie relacji wewnątrzrodzinnych.

środa, 5 października 2016

Na granicy (2016) - Wojciech Kasperski




Donoszę, iż czuję się rozczarowany i nieco oszukany, gdyż zarówno zwiastun jak i kilka opinii sugerowało, że obejrzę coś więcej ponad tylko poprawnie zrealizowany thriller oparty na prościutkim scenariuszu i skoncentrowany przede wszystkim na pewnie autentycznych ale jednak efekciarskich wulgaryzmach i bezpośredniej przemocy. Niby jakieś próby wrzucenia psychologii można dostrzec, ale one takie toporne chyba nie tylko na poziomie założeń autora skryptu ale i na poziomie aktorskim. Bo oto Marcin Dorciński w roli zahartowanego skurwiela, może inaczej zdesperowanego świra (w sumie to nie wiem kim tutaj jest bardziej) wypada niekoniecznie przekonująco, kiedy próbuje postać nieskładnie komplikować. Chyra po prostu jest i więcej ponad to z siebie nie daje, Grabowski chwilami przeszarżowuje  i jego postać zamiast wzbudzać respekt tylko na mojej twarzy wyraz dezorientacji wywołuje. Obok nich młodzież ogólnego wrażenia dodatkowo nie psuje ani też finalnie notowań nie poprawia. I jedynym plusem dobre zdjęcia surowej przyrody i ascetycznych warunków bytowania, ale to cholera mało nawet na te nasze polskie możliwości. Nie ma szansy na zrobienie mocnego emocjonującego niepokojącego męskiego kina, gdy taki scenariusz lichy i tym samym potencjał dramaturgiczny wątły. Przepraszam, ale według mnie to była może nie totalna lipa ale coś jedynie od niej niewiele  powyżej.

wtorek, 4 października 2016

Louder Than Bombs / Głośniej od bomb (2015) - Joachim Trier




Przyznaję, że zebranie myśli gdy napisy końcowe przez ekran już przebiegają bardzo trudne. Tak wiele w kilkudziesięciu minutach projekcji się wydarzyło i nie mam w tym miejscu na myśli huraganowego ataku akcji, bardziej splot międzyludzkich relacji i wynikającej z niej wewnętrznej burzy uczuć. Praktycznie to łatwo się zagubić w tym bogactwie, poczuć nieco przytłoczonym ilością wątków i ich ciężkim kalibrem. Bo nie ma tutaj miejsca dla jakiegoś dystansu, jest maksymalnie poważnie i bardzo ambitnie. To nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę osobę reżysera i temat samotności pośród rodziny i całego dalszego otoczenia. Kwestię roli angażującej emocjonalnie pracy, konieczności stawania oko w oko z najgorszymi ludzkimi instynktami, ale i zmaganiem się ze zwyczajnym życiem na różnych poziomach wieku - dorastaniem, dojrzewaniem, przekwitaniem. Tak więc to kino trudne, wymagające i absolutnie niekomercyjne, przez co pozostające w człowieku na dłużej. Angażujące i wartościowe.

poniedziałek, 3 października 2016

The Hellacopters - High Visibility (2000)




Esencja żywiołowego rock'n'rolla, spod łapy ikony szwedzkiego death metalu! I tyle w temacie opisu każdej z siedmiu długograjów The Hellacopters można by napisać, a to jedno zdanie w pełni opisałoby zarówno charakterystykę dźwięków, jak i ich właściwe pochodzenie. :) Z zatęchłej piwnicy, gdzie podwaliny skandynawskiego death metalu tworzył, Nicke Andersson wygrzebał się i ochoczo zwrotu śmiałego dokonał, od połowy lat dziewięćdziesiątych rzeźbiąc ten swój bezpretensjonalny rock'n'roll pod szyldem The Hellacopters. W tym miejscu zapewne ekspercki wrzask się podniesie, że brak precyzji w poprzednim zdaniu, że przecież The Hellacopters to już historia, twór faktycznie martwy, bo oficjalnie nie istniejący! Zgoda, z faktami się nie dyskutuje, lecz w moim przekonaniu i wszystkich tych którzy czują puls jakim Nicke riffy infekuje, Imperial State Electric, czyli band w którym obecnie człowiek się udziela to bezpośredni spadkobierca tradycji Hellacopters. Stąd rację masz ty detaliczny kronikarzu i mam ją ja - wilk syty i owca cała, mam nadzieję. High Visibility, czyli czwarty krążek w dyskografii Skandynawów, to trzynaście energetycznych rockerów, których korzenie w klasycznym "bigbicie", tym którego ojcami legendarna liverpoolska czwórka. Fundament solidny, a przede wszystkim maksymalnie przebojowy, natomiast to co na nim zbudowane nieco w porównaniu do beatlesowskiej maniery unowocześnione, garażem muśnięte i potraktowane z totalnym luzem i finezją. Zero napinki, tylko naturalna swoboda, znajomość tematu doskonała i inspiracje z wyczuciem przefiltrowane, by z pasją i swadą idealnie w tyglu zmieszane radość fanom zapewniały, a zespołowi zasłużonego splendoru przydały. Tyle, że współcześnie takie granie kokosów nie gwarantuje, a brak profitów kompensowany poczuciem wewnętrznej satysfakcji być musi. Gdyby jednak liczne gwiazdy złotych lat rock'n'rolla mogły stawić się na gigu The Hellacopters/Imperial State Electric z pewnością swoją wdzięczność za tak troskliwą opiekę nad spuścizną by wyraziły. 

P.S. Jedno jeszcze tu zaznaczyć muszę, że obrazek do Toys And Flavors, który wówczas album promował, w malowniczy sposób oddawał temperament The Hellacopters - mniam, paluszki lizać.

Drukuj