wtorek, 11 października 2016

Opeth - Sorceress (2016)




Od zaledwie niecałych dwóch tygodni najnowszy krążek Opeth mi towarzyszy, lecz czas nie jest w tym przypadku współmierny do ilości wykonanych odsłuchów. Bowiem w zaledwie dziesięć dni zawartość Sorceress gościła w domowym stereo, w samochodowym audio czy na słuchawkach za pośrednictwem smartfona, wielokrotnie więcej razy. Zapewne już wkrótce liczba zacznie oscylować w okolicach setki, a ja nadal pewności mieć nie będę czy ta świeża emanacja talentu Akerfeldta i spółki zasługuje na miano najdoskonalszego ich dokonania. Liczne odsłuchy podyktowane więc nie miłością od pierwszego wejrzenia, lecz usilną próbą przekonania się w pełni do kompozycji z albumu. Jednocześnie absolutnie nie mam podstaw, by Sorceress krytykować, gdyż pełny program płyty jakby nie starać się być złośliwym, to kolejny dowód potwierdzający wyjątkowość twórczości ekipy Mikaela Akerfeldta - zresztą gdybym je miał to bym się do kontaktów z albumem nie zmuszał. Z tym że w porównaniu z poprzednimi produkcjami chyba jeszcze trudniejszy w odbiorze, może nie nadmiernie skomplikowany, jednak z pewnością wymagający znacznie bogatszej znajomości awangardowych formacji egzystujących w latach siedemdziesiątych w okolicach rocka progresywnego. Inspiracje Akerfeldta wyraźnie w tą stronę skierowane, a ich fundamentem liczna czarnych placków kolekcja zebrana i zapewne intensywnie zgłębiana, by swą już przecież gruntowną wiedzę jeszcze intensywniej pogłębiać, ubogacając tym sposobem tworzone kompozycje i na kolejne nieznane wody wpływając. Moja świadomość w tym zakresie akurat dość mizerna, więc i ocena na wrażeniach poniekąd wyłącznie z kontaktów z Sorceress oparta - bo nijak inaczej prócz porównań z kilkoma jedynie legendami sceny prog-rockowej może być dokonana. Żałuję zatem i z pokorą w skromność się oblekam, uznając swą niedoskonałość zabraniającą krytyki i uniemożliwiającą staranne, dostatecznie precyzyjne i w pełni wiarygodne osadzenie nowych utworów w ramach stylistycznych. Dostrzegam tylko, iż ta zwiewna folkowa przebojowość ocierająca się, albo też już bezpośrednio nawiązująca do charakteru legendy Jethro Tull współegzystuje bez najmniejszych tarć z ciężkim kalibrem potężnego riffu i doomowej aury. Pod kontrastowym pierwszym planem masa detali poukrywana, dodatkowo kamuflowana rozmytym brzmieniem i hipnotyzującym klimatem. Kunsztowne solówki, urzekające pasaże i oniryczna atmosfera przenika się z pulsującym drugim planem, a magnetyzm permanentnie przyciągający mnie do albumu, tkwi w doskonałych aranżacjach i genialnym wirtuozerskim warsztacie. Od Heritage Opeth pływa już po akwenach dla muzyków wysoko zaawansowanych, wybierając (w sumie jak to zawsze robili) kurs całkowicie autonomicznie, bez oglądania się na opinie innych. Przyznaję, że bardzo podoba mi się taka strategia postępowania i miejsca w które ona grupę popycha, bez względu na trudności w oswojeniu się z nimi. Traktuje Akerfeldta jak przewodnika i nauczyciela, a z osobami o takich kwalifikacjach się nie sprzecza, jeśli bez przymusu uzna się ich niekwestionowany autorytet. Deklaruję zatem swoją gotowość na kolejne fascynujące lekcje i obiecuję w miarę wolnego czasu zadania domowe odrabiać.

P.S. Jeszcze okładka! W jednym zdaniu, jedna z najciekawszych jakie miałem okazję zobaczyć. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj