środa, 12 października 2016

Coma - 2005 YU55 (2016)




Ooooo! Co "tu tu" się odpier****? Shitstorm wokół nowej płyty Comy to już nie kilka pierdnięć co bardziej rozczarowanych amatorów poetycko-publicystycznej twarzy Roguckiego, lecz regularna kanonada całej rzeszy wyrosłych na twórczości łódzkiej formacji "fanów". To już nie jest hejt złośliwców, czy drwiny prześmiewców, tylko atak armii na własne dowództwo. :) Kierunek w którym Coma na 2005 YU55 się udała nie został zaakceptowany i głos fanów pod uwagę wzięty, gdy zarys albumu był konstruowany. Stąd to larum i oburzenie - skandal i dramat tysięcy! W istocie rzeczy mnie to bawi i faktycznie nie zaskakuje, bo to naturalne, że publiczność ma swoje wymagania, szczególnie kiedy do tej pory stawała murem za muzykami, gdy nieżyczliwi pomyje wylewali. W ich mniemaniu, według zasady wzajemności, to ta lojalność rzecz jasna pod uwagę powinna być brana, szczególnie że (i tu jest sedno, powód mojego uśmieszku) bronili specyficznej grafomanii Roguca, a teraz sami ją dostrzegać chyba zaczęli, bo Piotrek rozpieszczony w samozachwycie się rozpłynął i poszedł na całość, bez hamulców jakichkolwiek. Nie próbowałem nawet głębiej rozkminiać o co jemu chodzi w tych lirykach, bo to tak subiektywne spojrzenie i niecodzienne w formie owego manifestowanie, iż misja ta z góry skazana na niepowodzenie. Chociaż nigdy nie mówiłem o człowieku jako literackim błaźnie, to gdzieś czułem się częstokroć oniemiały, zawstydzony, czy zagubiony pośród szumnych metafor i innych zbyt intensywnie wykorzystywanych środków stylistycznych. Faktem jednak było, że osobliwy styl w większości był w miarę zrozumiały, a warstwa tekstowa odnajdywała się mimo wszystko w kontekście konwencjonalnego rocka. Teraz nastąpiła eksplozja w obu wymiarach i dzieci Comy (nie, nim nie jestem) czują się cholernie zagubione w tym chaosie inspiracji i obserwacji, artykułując w necie własne odczucia. Nie ma w nowych numerach tak przejrzystych struktur, gdzie zwrotka i refren wyznaczają proporcje, dając intrygujący temat do przemyśleń i szansę na podśpiewywanie. Zamiast tego są w większości syntezatorowe efekty, podbijane odjechanym riffem z minimalnym udziałem solówek. Kiedyś u zarania obserwując rozwój Comy na myśl przychodzili mi klasycy z Hey i ich droga od amerykańskiego rocka na grunge'owych podwalinach do aranżacyjnych perełek wykorzystujących różnorodne elektroniczne brzmienia. Czułem, że Coma posiada w sobie podobną potrzebę rozwoju i hmmm... może to nadużycie, zbyt daleko posunięte porównanie, Rogucki poetycko płynie na podobnym Nosowskiej autorskim lirycznym szlifie. Teraz jednak jestem w tzw. kropce - dostrzegam analogię i czuję potężną różnicę w jakości. We łbie kotłuje mi się myśli sporo i fundamentalne pytanie prześladuje. Czy muzycy Comy tak już dalece odlecieli w megalomanię, iż w samozachwycie i poczuciu wyjątkowości niebezpiecznie ugrzęźli, czy może to taki silny wewnętrzny impuls, natchnienie głębokie, naturalny nakaz duszy kazał im spisać automatycznie podświadomości projekcje i ubrać je w dźwięki niespecjalnie ponętne? Nie wiem, za głupi jestem! Czy to ekstrawagancki bełkot, czy wartościowa myśl geniusza? Pozwolicie, że pozostanę z tym dylematem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj