wtorek, 25 października 2016

Deftones - Saturday Night Wrist (2006)




Łatwo napisać, że krążek jest słaby i poprzeć takie przekonanie kilkoma szablonowymi argumentami, nie robiąc wglądu w kontekst i okoliczności jego powstania. Przecież zmiany wiążą się z przełomami, te zaś podyktowane są masą zmiennych, które w warunkach odpowiedniego współoddziaływania często istotne fluktuacje wywołują. Głupiemu generalnie to i tysiąc słów za mało, mądremu kilka przecież wystarczy. :) Nie będę się więc rozpisywał, bo jak ty czytający właśnie te dociekania jesteś w temacie zorientowany, to z łatwością pojmiesz po co ten wstęp i co mam na myśli. Natomiast jeśli jesteś aż tak zagubiony, iż przeglądasz moje wypociny według przypadkowych wyborów, to zanurkuj dodatkowo w historii Deftones, by wiedzę zgłębić i błagam odpuść sobie ewentualne manifestowanie obrazy, że ja to cię niby od "niemądrych" powyżej zwyzywałem. Nie "fochamy" się tylko dystans do siebie mamy oraz pokorę jak trzeba. Wybacz, ja ci wszystkiego nie wyjaśnię, taki tajemniczy styl pisania preferuję - żadne to ze mnie encyklopedyczne źródło. Tym bardziej, że dyskografię Deftones to od niedawna bardziej intensywnie odkrywam i nazwanie mnie w temacie neofitą nie byłoby zbyt dalekie od prawdy. Nie rozumiałem przez wiele lat oblicza ekipy Chino Moreno, byłem zaskoczony popularnością i fenomenem tych Jankesów. Wraz z Diamond Eyes reorientacja nastąpiła, lecz nawet i krążek z 2010 roku nie otworzył mi wystarczająco szeroko oczu by Saturday Night Wrist przyjąć z euforycznym uniesieniem. Dopiero teraz, z bogatej w większe doświadczenia perspektywy czasowej wiem skąd w nim taki emocjonalny bałagan, pomieszanie melancholii z agresją i bezsilności z nonszalancją. Faktem, że ja to wiedziałem tyle, że za cholerę tego nie rozumiałem - klapki na oczach miałem i tyle. Teraz jakbym w łeb dostał i zupełnie innym spojrzeniem obejmuję Saturday Night Wrist, doceniając te jego cechy, które jeszcze do niedawna za istotne wady uważałem. Trudną przyswajalność materiału, brak chwytliwego potencjału według szablonu ostatnich dokonań, rozgardiasz aranżacyjny i zbytnie przeładowanie pesymizmem. Dotarło do mnie, że ci goście akurat wtedy walczyli o przetrwanie, a mentalna wojna wewnętrzna i jej reperkusje tak bezpośrednio na kształt albumu musiały się przełożyć. Co cię nie zabije, to cię wzmocni - jasne, że to myśl która straciła obecnie swą pierwotną wyrazistość, wielokrotnie kojarzona z sytuacjami potknięć lichutkich osobowości. Jednak patrząc na wydarzenia w obozie Deftones z dzisiejszej perspektywy, wiedząc co spotka Chi Chenga i jaką formą grupa będzie mimo dramatu cieszyć na kolejnych albumach, jest ona tutaj jak najbardziej adekwatna.

P.S. Od 72 godzin płyta kręci się ustawicznie, a ja wessany przez nią nie jestem w stanie z tej gęstej masy się wydostać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj