czwartek, 6 października 2016

Ostatnia rodzina (2016) - Jan P. Matuszyński




Ponad dwadzieścia pięć lat z życia Beksińskich, w poniekąd telegraficznym skrócie, gdyż materiał wideo, foniczny i wreszcie dokumentacja dziennikarska przebogata, a ich dostatek w pełni żadną metodą nie mógłby się w dwóch godzinach projekcji odnaleźć. Opowieści kameralnej, ograniczonej do czterech ścian dwóch mieszkań, studia radiowego i okolic jednej z sypialnych dzielnic Warszawy. Wybornie zrealizowanej od strony wizualnej, zdjęć kunsztownych, scen ciekawie stylizowanych na nagrywane kamerą VHS, detalicznej scenografii autentycznie odtwarzającej klimat miejsca i czasu, surowego peerelowskiego blokowiska, wnętrz realistycznych wypełnionych charakterystycznymi meblościankami z epoki i licznymi przedmiotami związanymi z pasjami ich mieszkańców. Historii upadku rodziny, a precyzyjniej pisząc stopniowego jej wygaszania za sprawą systematycznego odchodzenia poszczególnych jej członków. Bo Ostatnia rodzina, mimo że oczywiście skupiona przede wszystkim na dwóch istotnych postaciach ogólnie rozumianej polskiej współczesnej kultury i sztuki, jest jednak dramatem rodziny jako wspólnoty osób powiązanych pokrewieństwem, relacjami społecznymi i zależnościami psychologicznymi. Parafrazując zdanie seniora rodu, które to sugestywnie oddaje specyfikę więzi pomiędzy członkami rodziny Beksińskich, także w wymiarze uniwersalnym, nikt i nic nie gwarantuje, że życie rodzinne jest samą atrakcją - nigdzie bezpośrednio nie wynika, że rodzina to jest coś innego niż grono ludzi, którzy tak jak się lubią, tak się nie znoszą. Nie będę silił się w tym miejscu na ich skomplikowane analizowanie, gdyż z pewnością wielu jeszcze takie wyzwanie podejmie, a sporo śmiałków już je z przenikliwą erudycją z sukcesem zrealizowało. Napiszę tylko, że dostrzegłem w tej historii swoistą dominację oksymoronów, bo ona traktuje w zasadzie jednocześnie o zupełnie zwyczajnej rodzinie i ludziach w których zachowaniach i działaniach niemal każdy może zauważyć cząstkę siebie i swoich doświadczeń rodzinnych, z drugiej natomiast maksymalnie wyjątkowe, bo trudno rodziny intelektualistów pochłoniętej sztuką dyskursu, żyjącej w dziwacznej hipnozie, nie traktować na robotniczym osiedlu jako sytuacji pospolitej. To w wymiarze zewnętrznym, zaś w wymiarze wewnętrznym, ekstrawertyzm bohaterów współistnieje, może nie w symbiozie, lecz z pewnością w szorstkiej przyjaźni z ich introwertycznym, nadwrażliwym na stymulacje ego. Akcenty liczne i ich rozłożenie w miarę równomierne, uzależnione od natężenia i intensywności wpływu postaci na funkcjonowanie mikro wspólnoty. Stąd zapewne centralną rolę pełni Tomek Beksiński z racji bycia element rozstrajającym w miarę płynnie działający mechanizm. Bo jak inaczej patrzeć na idealnie harmonijny w sensie małżeństwa związek Zofii i Zdzisława, w którym homeostaza zaburzana wyłącznie przez "wirusa" w osobie syna. Wroga którego sami sobie stworzyli popełniając liczne błędy wychowawcze, przez co unieszczęśliwiając siebie i samego Tomka. Żeby nie zrzucać jednak winy wyłącznie na rodziców i zachować w miarę możliwości odpowiednie proporcje i elementarną uczciwość, los też nie był dla nich łaskawy. Tomek w sprzyjających okolicznościach mógłby być człowiekiem jednocześnie wartościowym i spełnionym, gdyby frustracja i skrajne przewrażliwienie nie zdominowały jego osobowości, a prawdziwa miłość w końcu odszukała. Niefart i niedostosowanie, brak hartu ducha go zgubił nie pozwalając odnaleźć prawdziwej miłości w osobie kobiety skonstruowanej na podobieństwo matki. Partnerki wyrozumiałej otaczającej tego jedynego mężczyznę bezwarunkowym uczuciem, zdolnej żyć tym, czym on się ekscytuje, pozwalając mu pełnić rolę duchowego inspiratora, a samemu pozostawać doskonałym regulatorem rodzinnej atmosfery. Niestety nie było dane młodemu Beksińskiemu jej odnalezienie, przez co permanentnie zakłócał równowagę między rodzicami, a przede wszystkim odciągał ich uwagę i energię skupiał na skazanej na klęskę walce z prześladującymi go demonami. I aby ta refleksja była chociaż w dostatecznym wyczerpująca, dodam jeszcze, że Andrzej Seweryn stworzył kreację mistrzowską, Aleksandra Konieczna wyraziście wypełniła tło jakie naturalnie zajmowała Zofia Beksińska, a Dawid Ogrodnik nieco przerysowując postać Tomasza, grając ze zbyt uwypukloną afektacją i irytującą odrobinę manierą, mimo wszystko poziom utrzymał i do skrajnie groteskowego ośmieszenia swojego bohatera nie doprowadził (mimo, że kilka fragmentów osłupienie mi zafundowało). Finalnie ta konkretna interpretacja archiwaliów, przefiltrowana przez młodego scenarzystę masa dokumentacji nie jest może w wymiarze faktograficznym idealna (tutaj sporo głosów krytyki) jednak broni się przede wszystkim, jako zwarta podstawa solidnej biografii. Bo akurat debiutant w fabule w osobie Jana P. Matuszyńskiego, wykazał się sporym talentem, sprawnym przygotowaniem warsztatowym i dokumentalnym doświadczeniem, jak i dobrym wyczuciem materii, wreszcie przede wszystkim ogromną dojrzałą wrażliwością. Lecz przy całym szacunku, docenieniu wyraźnych walorów, całość jest kolejnym przykładem, w którym młodzi twórcy polskiego kina mając ogromny potencjał, robią filmy po prostu zbyt zachowawcze - może nie asekuranckie, ale zwyczajnie książkowe, a największą częścią ich sukcesu są ikony aktorskie, praca speców od scenografii, zdjęć, muzyki i rzecz jasna nośny temat, niż ich charyzma na planie. Chociaż ostatnia rodzina to bezdyskusyjnie ciekawe i wartościowe kino, to jednak bliżej mu realizmowi ubiegłorocznym Bogów, niż poetyckości Papuszy. Nie wiem, może jako jeden z nielicznych oczekiwałem przeniesienia balastu w stronę czystego emocjonalnego artyzmu, kosztem chronologicznego odtworzenia wydarzeń?

P.S. To tylko ułamek przemyśleń zainspirowanych seansem oraz lekturą książek Grzebałkowskiej i Weissa. Refleksji multum, tych które z pewnością odbiją się na mym osobistym postrzeganiu roli wychowania i istocie relacji wewnątrzrodzinnych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj