piątek, 26 kwietnia 2019

The Untouchables / Nietykalni (1987) - Brian De Palma




Pierwsze moje spostrzeżenie sprowadzone do przekonania, iż film z 1987 roku obejrzany w roku 2019, to jak obejrzany w 1987 obraz z 1955. :) Zatem natychmiast uświadamiam sobie jaki szmat czasu od premiery The Untouchables upłynął i w jak licznych okolicznościach już go oglądałem - stąd jak mocno z tymi seansami emocjonalnie jest powiązany. Bowiem jest to ten rodzaj klasyka, który był tak samo atrakcyjny dla kilkunastolatka, potem młodzieńca już względnie dojrzałego, jak i obecnie dla człowieka poniekąd już wiekowego. Nie dziwi więc, iż moja osobista więź emocjonalna z nim jest szczególnie silna, a krytyczny zmysł w kwestii oceny znacznie osłabiony. Historia ujęcia Alfonso Capone’a, najpopularniejszego mafijnego gangstera okresu amerykańskiej prohibicji, przez młodego nieopierzonego agenta federalnego, potraktowana jest według wymogów kina hollywoodzkiego z rozrywkowym dystansem, lecz też niepozbawiona poważnego wymiaru i kapitalnie, wręcz szkoleniowo wykorzystująca podatność widza na bezpośrednie bodźce emocjonalne. Pozwolę sobie w przypływie nostalgii zauważyć, że kiedyś to potrafili genialnie żenić dramaturgię wydarzeń z czystą rozrywką i nawet, jeśli przez wzgląd na płytko potraktowane fakty można mieć pretensje do zgodności "prawdy czasu i prawdy ekranu", to widz w kinie i tak przeżywał fantastyczną przygodę i wychodził z seansu z poczuciem silnej identyfikacji z pozytywnymi jej bohaterami. Potrafił to robić swego czasu doskonale Brian De Palma, a Nietykalni bezdyskusyjnie stanowią obok okrutnie na serio nakręconych Ofiar Wojny i Człowieka z blizną znakomity przykład kina, które było skazane na sukces, gdyż w tym konkretnym przypadku właśnie miało aspiracje typowego blockbustera, czerpiącego pełnymi garściami z klasycznej receptury kina gangsterskiego z lat trzydziestych i czterdziestych. Są tutaj sceny brutalne, są też takie o wymiarze kultowym i symbolicznym, a i słodyczy oraz subtelności w kilku momentach bez większej przesady też doświadczamy. Wszystkie je łączy jeden wspólny mianownik wiążący się ze skutecznym, autentycznie zaangażowanym ich odbiorem, będąc rzecz jasna świadomym, że jest to rodzaj manipulacji emocjami z wykorzystaniem standardowych w branży filmowej metod oddziaływania. Mimo to są one po pierwsze sprawnie zaaranżowane artystycznie i warsztatowo, po drugie wyraziste i po trzecie idealnie wyważone, aby nie wzbudzały poczucia natrętnego sterowania emocjami. Gwiazdorska obsada jadąca niemal gremialnie na tzw. autopilocie nie przeszkadza w uzyskaniu doskonałego efektu, a barwna paleta muzycznego wspomagania skomponowana przez wielkiego Ennio Morricone potrafi w niejednym fragmencie uchwycić widza na totalnym zatopieniu w ramionach opowiadanej historii. I żeby nie było zbyt idealistycznie i w oderwaniu od współczesnych trendów recenzenckim mało krytycznie, dodam tylko, że dzisiaj największe dzieła przygotowuje się z większą pieczołowitością i przywiązaniem do roli detali, ale z drugiej strony już w nie tak mocno przemawiający do wyobraźni sposób. To jest właśnie ta przewaga ambitnego kina współczesnego, ale tylko w jego wymiarze intelektualnym, gdyż akurat dzisiejsze przeboje kasowe nie mają właściwie startu do tych ze złotej ery kina. Nawet jeśli akurat oblicze Nietykalnych jest chwilami świadomie mocno przerysowane (bo trudno obecnie o pełną powagę, gdy stróże prawa to niemal postacie z super mocami, a sceny z ich udziałem traktowane są z przesadzoną atencją godną opery) to jako część mojego dzieciństwa i dorastania nie podlegają racjonalnej krytyce (za co na wstępie przepraszałem :)). Tak jak nie czepiam się nigdy zjawiska jakim są przygody Indiany Jonesa, tak nie mam powodu by docinać takiej walce o sprawiedliwość w wykonaniu Eliota Nessa. :)

czwartek, 25 kwietnia 2019

Good Morning, Vietnam (1987) - Barry Levinson




Charakterystyczny powitalny okrzyk „Good Morning, Vietnam” i równie rozpoznawalna rola Robina Williamsa, to absolutnie dwie cechy określające, stygmatyzujące i spłycające niestety ten klasyk, który z dzisiejszej perspektywy niekoniecznie zasługuje na tak wysoki status. Ta wątpliwość którą właśnie wyraziłem ma charakter prowokacyjny i nawet nie w pełni zgadzając się iż Barry Levinson nakręcił dzieło wyjątkowe, to jednak uważam że przez wzgląd na charakter i odwagę stylistyczną ma on uzasadnione istotne miejsce w bogatej historii amerykańskiej kinematografii. Film właściwie jest potwornie trudny do jednoznacznej oceny, bowiem tkwi w nim zarówno intrygujący magnetyzm, jak i drażniąca, typowa dla hollywoodzkiego ejtisowego spojrzenia lekka obyczajowa narracja z mocno przypudrowanym, a nawet zakamuflowanym poważnym dnem. Rozumiem że taka była koncepcja, iż robimy komedię wojenną z postacią dominującą i że traktujemy przytoczoną rzeczywistość z dystansem, nie uciekając jednocześnie całkowicie przed tragizmem ówczesnej sytuacji. Akceptuję zarazem ryzykowny jak i w oczywisty sposób bezpieczny wybór tak specyficznego i przeszarżowanego warsztatu aktorskiego jakim Robin Williams ekran rozsadza - uniosłem przecież w kilku momentach kącik warg reagując minimalnym uśmiechem, zareagowałem na wewnętrzny ból bohatera, a nawet poczułem głębie dramatyzmu podczas sekwencji z tłem w postaci standardu Louisa Armstronga. ;) Nie było to jednak tak proste i oczywiste, stąd nie jestem zaskoczony że część widzów nie potrafi odnaleźć się w tym satyrycznym koncepcie krytycznego, bezdyskusyjnie antywojennego komentarza, gdzie śmiech jest świadomie wykorzystany jako wyzwalacz głębszych niż tylko rozrywkowe emocje, a aktorstwo to taki klubowy stand up z refleksyjno-dramatycznym obliczem. Trudno przecież (szczególnie z perspektywy przyzwyczajenia do poważnego kina współczesnego) zrozumieć merytorycznie ambitny, mimo to jednak dość suchy żart Williamsa, czy reagować entuzjastycznie na mocno wymuszone zdystansowanie do śmiertelnej powagi tragizmu wojennych dramatów. Nawet jeśli Levinson był wówczas mistrzem znajdowania odpowiedniego balansu pomiędzy obyczajową rozrywką, a zaangażowaną ambicją skupioną na fundamencie tematycznym, to dziś jego filmy należące do tej hybrydowej kategorii mają bardzo trudne zadanie, gdyż ich zrozumienie z perspektywy lat i oczekiwań nastręcza z pewnością mnóstwa problemów nie tylko bezpośrednio ze stylistyczną naturą powiązanych. Problem dostrzegam głębiej, a ma on oblicze paradoksu, który w skrócie sprowadza się do dość prostej istoty. Mianowicie uważam, iż Levinson padł ofiarą własnej przewrotnej strategii, która miała w założeniach na celu ukazać złożoność problemu poprzez jego świadome strywializowanie, inaczej oswojenie straszliwej traumy dzięki wtłoczeniu barwnej wielowymiarowości do jej kontekstów. Tyle że to co było skuteczne i zrozumiałe wówczas w temperamentnej i optymistycznej Ameryce kina lat osiemdziesiątych, niekoniecznie jest tak jasne dla widza ukształtowanego przez współczesne jego oblicze. Tym bardziej, że koncentracja uwagi na szarżującym Williamsie i jej rozproszenie na kilku niekoniecznie potrzebnych wątkach wciśniętych do scenariusza odciąga uwagę od jądra tego ważnego komediodramatu.

sobota, 20 kwietnia 2019

Tom Morello - The Atlas Underground (2018)




Debiutancki (jak to brzmi zabawnie :)) solowy album Toma Morello wkracza niemal bez większej promocji i chyba przechodzi też bez większego echa, na co mimo że (wyjdę na początku z jasną finalna opinią ;)) nie jest aż w całości totalnie ekscytujący, to nie zasłużył! Zaczyna się znakomicie - Battle Sirens to doskonałe intro, takie które podkręcając napięcie wprowadza w klimat krążka. Krążka który spostrzegam jako pojemny tygiel, w którym legendarny już wioślarz zmieszał całą masę przeróżnych inspiracji, od tych oczywistych czyli o proweniencji funky, hip hop czy R'n'B po dance, trance i inne dość obce mi wynalazki znane ze słyszenia, ale trudne do zidentyfikowania, tym bardziej zdefiniowania. Zaangażował Morello do pracy nad The Atlas Underground dość sporą ekipę tuzów współczesnego undergroundu na czele (jak doczytałem) z dwoma członkami Run the Jewels, jak i z obecnie najwyższej mainstreamowej półki Johna Gourley'a, gwiazdę Portugal. The Man. Ten rozmach robi wrażenie, ale nie tak bezpośrednio przekłada się na poziom albumu, bowiem w kategoriach ambicji nie wychyla swego nosa poza względnie bezpieczne, już od dawna opanowane pozycje. Sporo elektroniki, liczne efekty gitarowe, inaczej ciekawe bity i wyraziste riffy. Groove i flow, to dwa solidne fundamenty, a na nich nadbudowa z dobrych refrenów i chwytliwego szlifu producenckiego. Morello prochu już nie wymyśli, na nowo drogi dla gitarowego grania nie wyznaczy. The Atlas Underground, to niezobowiązujące granie - bardziej przydatne na sobotniej imprezie, niż jako ścieżka dźwiękowa dla fanów kontestacji rzeczywistości społeczno-politycznej. I bardzo, bardzo dobrze! Mam ostatnio lekką alergię na kolejne protest songi przygotowywane przez żyjące w komfortowych warunkach, nieco przez wpływ czasu wyblakłe gwiazdy. Potrzeba mi było odrobinę odpocząć od muzyki na śmiertelnie serio, a Morello wstrzelił się solo całkiem nieźle w tą moją potrzebę i zaspokoił ją może na chwilę, ale skutecznie. Skupił się Tomek na graniu, mniej na komentowaniu (chociaż jakby nie reagował, to naturalnie nie byłby sobą - ot taki kontestator zawodowy) i ja to w takiej bardziej rozrywkowej formie kupuję.

piątek, 19 kwietnia 2019

The Little Stranger / Ktoś we mnie (2018) - Lenny Abrahamson




Anglia i pierwsze lata powojenne. Wietrzna Anglia, Anglia dżdżysta – szara, ponura z ludźmi pokiereszowanymi wojennym koszmarem. Wielka posiadłość Hundreds Hall - okazały podupadły obecnie dom, mający lata świetności już za sobą. Jego mieszkańcy to osoby o szlachetnym rodowodzie, teraz żyjący skromnie, balansujący wręcz na granicy biedy. Głównym wątkiem tajemnica, w którą powoli jesteśmy wprowadzani, a której wyjaśnienie do końca nie jest jasne, bowiem fabuła nie przynosi jednoznacznego rozwiązania, dając w zamyśle zapewne pole do różnorodnych interpretacji. Wizualnie obraz pełen światłocieni, mrocznych, często rozmazanych, tudzież przydymionych kadrów. Z klimatem budowanym wiktoriańską i edwardiańską architekturą, bujną przyrodą, smętna muzyką oraz oczywiście wspomnianą powyżej aurą tajemniczości związaną z wydarzeniami, które mają na celu zasiać gęsto niepokój. W Hundreds Hall bowiem dzieją się niewyjaśnione zdarzenia, niewytłumaczalne zjawiska się mnożą, coś wyraźnie wisi w powietrzu doprowadzając postacie do nerwowości na granicy obłędu. Dość banalny pomysł w najnowszym obrazie Lenny Abrahamson mi sprzedaje, którego nawet nie ratuje otwarte zakończenie z przewidywalnym niestety twistem. Przekonująco klimat został zbudowany, dobre aktorstwo tutaj dominuje, ale jakby więcej obiecywał fundament, którym bestsellerowa powieść niejakiej Sary Waters. The Little Stranger w filmowej adaptacji Abrahamsona gubi chyba zbyt wiele, bo jak doczytałem mroczny sekret domostwa, to tylko pretekst do analizy społeczeństwa klasowego. Ja w filmie niewiele w tym kontekście dostrzegam, a bardziej koncentruje się na podążaniu tropem efektu zaskoczenia. Film zyskuje i traci na tym właśnie twiście - zyskuje w oczach mało wybrednych gustów, traci w oczach wyrafinowanych miłośników kina.

czwartek, 18 kwietnia 2019

Boy Erased / Wymazać siebie (2018) - Joel Edgerton




Ponownie temat homoseksualizmu w kinie, więc spodziewam się iż spora rzesza zatroskanych obrońców "bożego porządku" zakrzyknie, że obecnie w zepsutym zachodnim świecie lejtmotyw to niezaskakująco popularny. Stwierdzi tak, gdyż między innymi dostrzega w nim lewacką ideologię genderową, czy wprost zionie nienawiścią do wszelkich inności, od tych właśnie kontrowersyjnych o podłożu orientacji seksualnej, tożsamości płciowej po u swojego fundamentu ohydny rasizm. Na szczęście w centrum chrześcijańskiej Europy, w kraju deklarowanej powszechnie szczęśliwości kończy się czas promocji homo zboczeń i homo dewiacji i już nie przyznaje się filmowym projektom jawnie usprawiedliwiającym takowe finansowego wsparcia. To też będąc świadomym, iż w kraju masowej pobożności systemowo skończono z wysypem produkcji podważających "święty porządek", pozostaje niecierpliwie (niebezczynnie) oczekiwać na koniec tego obleśnego trendu na zachodzie. Zanim jednak zgniły zachód się opamięta, lub też zanim wcześniej granice Polski zostaną zamknięte przed napływem tego rodzaju pseudo artystycznego, w swej istocie przesiąkniętego anty rodzinną ideologią śmiecia, obejrzałem w odstępie zaledwie kilku tygodni drugi obraz traktujący o tzw. terapii konwersyjnej nieletnich. The Miseducation of Cameron Post był to film który podnosił ten sam temat, przyjmując strategię równie dojrzale krytycznego wgląd w problematykę. Tutaj podobnie przekraczamy próg chrześcijańskiego ośrodka piorącego mózgi, wciskającego kity bez jakichkolwiek naukowych podstaw o kulturowo, bądź metafizycznie uzasadnianym wyborze drogi tożsamości seksualnej. Pod wpływem religijnej indoktrynacji, niemal wojskowej marszruty następuje tylko w teorii znaczącą zmiana - rzeczywistość okazuje się jednak zgoła inna. Obserwujemy chałupnicze metody wypędzania demona homoseksualizmu z duszy bogobojnego młodzieńca, żarliwe modlitwy w intencji unormowania orientacji płciowej zagubionego człowieka. Wyrzekanie się Szatana na rzecz Jezusa - wejście na drogę ku prawości! Poprzez bolesne praktyki, niemal średniowieczne rytuały i przede wszystkim podstępną manipulację, bez względu na koszty. Koszty znaczące, bowiem metody to oczywiście nieoszczędzające niepotrzebnego cierpienia, wpychające bezrefleksyjnie w poczucie winny, używające podle, w szczególności w stosunku do osób wierzących pojęcia życia w grzechu. Za kamerą rewelacyjnie odnalazł się zaskakująco już okrzepły (debiut The Gift uważam za bardzo przeciętny) Joe Edgerton, ale i ten sam Edgerton (już bez zaskoczeń) był równie doskonały przed jej obiektywem. Edgerton mocno obowiązany do stawiania na gwiazdy kojarzone z Antypodami (Kidman, Crowe), które to odwdzięczają mu się bardzo dobrymi kreacjami u boku Lucasa Hedgesa, bez wątpienia przeżywającego po sukcesie Manchester by the Sea swoje (oby nie tylko) pięć minut. Zresztą pokusił się też Australijczyk o smaczek w postaci obsadzenia w roli dalszoplanowej Xaviera Dolana, który w epizodach udowadnia jakim jest perspektywicznym aktorem, dzięki czemu Boy Erased posiada swój aktorski magnetyzm wychodząc dla swojego dobra mocno poza schemat zaangażowanego kameralnego kina. Naturalnie pierwszoligowe nazwiska przyciągają i budują dobry fundament dla popularyzacji zdrowego rozsądku, zwykłych odruchów człowieczeństwa oraz naukowych teorii tłumaczących uwarunkowania orientacji psychoseksualnej, coraz częściej współcześnie przegrywających z krzykliwą demagogią i doktrynalnym populizmem.

wtorek, 16 kwietnia 2019

Blindead - Niewiosna (2019)




Bezpośrednio po premierze Ascension, będąc naturalnie mocno zaniepokojony zmianą na newralgicznym stanowisku wokalisty, uznałem krążek z udziałem Piotra Piezy za wystarczająco udany. Teraz myślę, że byłem dość wyrozumiały, a wpływ na taką perspektywę miało zapewne myślenie o charakterze życzeniowym i obrona przed ewentualną wizją końca takiego Blindead jaki przez kolejne trzy krążki (od czasu Autoscopii) dawał mi wiarę w rodzimą scenę. Bałem się najzwyczajniej, iż fantastyczny progres z albumu na album to już przeszłość, a zespół zderzy się ze ścianą kończąc karierę, bądź co gorsza zacznie wydawać krążki, które w konfrontacji z klasyką będą tylko nużąco poprawne. Dzisiaj kiedy Ascension w odtwarzaczu się kręci, a ma to miejsce tuż po kilku premierowych odsłuchach Niewiosny jestem pewien, że mimo iż to porządny materiał z kilkoma wyróżniającymi się fragmentami, to ja właśnie wówczas oczekiwałem tego rodzaju przesilenia jaki dopiero obecnie dzięki Niewiośnie otrzymałem. Nie pierwszy i nie ostatni raz w historii unikatowe grupy potwierdzają swoją wartość w momencie gdy kolejne kłody pod nogi zostają im rzucone i niemal wszystko co może sprzysięga się przeciwko nim. Kłopoty ze składem, a dokładnie trudności we współpracy z osobą Piotra Piezy, plus zmniejszenie zainteresowania grupą przez naturalne zamrożenie jej aktywności, gdy problemy natury nie tylko artystycznej się skumulowały, to dla słabych ostateczny gwóźdź do trumny, a silnych dodatkowy impuls motywujący. Chociaż w powyższych zdaniach rzecz jasna podpieram się uproszczeniem, to na podstawie potwierdzającego regułę uogólnienia donoszę, że tego rodzaju proces miał miejsce w obozie Blindead, a efektem finalnym jego kolejnych skomplikowanych faz jest Niewiosna, czyli krążek który przynosi ostatecznie oczyszczenie i nowy, uważam bardzo dynamiczny i rozwojowy początek. Nie wszystko jednak z mym osobistym przyjęciem Niewiosny było takie proste czy oczywiste, bo zanim do nowego materiału w tak rewolucyjnej formule się przekonałem, to tuż po oficjalnej premierze singlowego startera popadłem w chwilową konsternację i nawet pod wpływem impulsu w krótkim komunikacie na portalu społecznościowym go skrytykowałem. Czas jednak zadziałał na jego korzyść, a kilkunastokrotny odsłuch całości kazał mi zweryfikować początkową nieprzychylną opinię, zbudowaną pod wpływem szoku, a nie racjonalnych przesłanek. Nie ma przecież powodu by odbierać obecnemu obliczu Blindead prawo do wysokiej oceny, tylko przez fakt zaproszenia do współpracy popularnego w środowisku blackmetalowym muzyka i wtłoczenia do muzyki jego rozpoznawalnych deklamacji i osobliwych tekstów w języku ojczystym. Nie uciekł tymi decyzjami Mateusz (wraz z Konradem i Bartoszem) przed dyskusyjnymi zmianami, ale co wydaje się w tym zamieszaniu najistotniejsze, jakość Niewiosny nie stoi na fundamencie tylko i wyłącznie zmian w obrębie wokalu, bo wraz z nim grupa złapała wiatr w żagle poprzez odważne wtłoczenie do znanej już stylistyki elementów noise rockowych, czy przede wszystkich kraut rockowych, dodając ogólnej charakterystyce kompozycji sugestywnej apokaliptycznej atmosfery. W tych starych szatach z nowymi ornamentami zespół w roku 2019 jawi się jako zdeterminowany i co ważne posiadający intrygujący pomysł na perspektywiczny kurs, a sama Niewiosna w sensie artystycznego eksperymentu ma papiery na zdobycie kultowego statusu, gdyż oprócz legendy stojącej za jej powstaniem za jej wielkością przemawia po prostu kapitalna jakość. 

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Surviving Picasso / Picasso - twórca i niszczyciel (1996) - James Ivory




Typowy James Ivory, bardzo statycznie i chłodno, czyli nie dla fanów energetycznego kina z gigantyczną charyzmą. Bowiem bez większej dynamiki i ekspresji reżyser takich klasyków jak Okruchy dnia, Powrót do Howards End czy Jefferson w Paryżu opowiada historię rozpostartą pomiędzy lata. W skupieniu, w wiarygodnej atmosferze, na autentycznych wydarzeniach opartą, ale i narracyjnie męcząco poprowadzoną. Tutaj równie ważna jak sam fundament fabularny i klimat jest ekspozycja architektury i przyrody, a emocje mimo że odgrywają swoją istotną, rolę to ona w rzeczy samej służebna wobec formy - absolutnie poza ramy klasycznego szablonu nie wychodząca. Odnoszę wrażenie (a będzie to odważna i ryzykowna opinia), iż ogląda się tą biografię poniekąd odrobinę jak pozbawionego przyrodzenia, ale jednak kultowego Ojca chrzestnego. Być może przez te południowe lokacje, może z uwagi na charakter funkcjonowania kluczowej postaci - z pewnością nie przez wzgląd na soczystą akcję. :) Picasso i jego życie to samograj, tak trafnie opisany w dwóch słowach w polskim tłumaczeniu dystrybutora. „Twórca i niszczyciel” – ekscentryczny artysta, trudny partner, który niejedną kobietę doprowadził na skraj rozpaczy. Szołmen i kobieciarz, geniusz i hochsztapler, który posiadał czar niezwykły, a jego pasja i nietuzinkowość nie tylko w sensie materialnej sztuki się uwidaczniała. Osobowość Picassa, jego psychologiczny rys, dyspozycje psychiczne i cechy charakterologiczne, to osobny tom w jego złożonej biografii. Egoistyczny intrygant, wpatrzony w siebie narcyz, który zdaje się, iż siłą perswazji przekonał że jest wielkim artystą. W tej roli Anthony Hopkins zaskoczył mnie pozytywnie (chociaż plusy nie przesłoniły do końca minusów), bowiem absolutnie nie mogłem sobie wyobrazić, jak aktor o tak zimnej aparycji może zagrać postać o tak gorącym temperamencie. Mimo że rysy twarzy, charakterystyczne wyrzeźbione latami bruzdy się zgadzały, a tak ważkiej ikry Hopkinsowi wystarczyło, to iskry w oczach zabrakło, a postura z przesadnymi okrągłościami nakazywała zapytać, czy był zapis w kontrakcie, że do roli schudnąć należy. Mimo wszystko sir Anthony podołał trudnemu zadaniu, któremu jednak nie w pełni podołał James Ivory - co przecież dla dobrze zaznajomionych z jego filmową manierą nie powinno być zaskoczeniem. 

niedziela, 14 kwietnia 2019

Chelsea Wolfe - Hiss Spun (2017)




Wrzucam bieg drugi, czyli kręci się u mnie jak dotąd ostatni krążek Chelsea Wolfe, a przede mną jeszcze trzy biegi wsteczne w postaci triady startowej - The Grime and the Glow, Apokalypsis, Pain Is Beauty, które kiedyś w przyszłości, w kolejności zapewne od najmłodszej do najstarszej uda się poznać i naturalnie emocjami z odsłuchu w tym miejscu podzielić. Póki co obecnie skupiam się na Hiss Spun i jako (jak przypominam) wciąż jeszcze laik w tego rodzaju konwencji muzycznej swoimi maksymalnie subiektywnymi odczuciami się dziele. Rzecz jasna w pierwszym odruchu natychmiast piątkę z czwórką porównuje, a wnioski z tej konfrontacji dla Abyss bardziej łaskawe, gdyż czuć wyraźnie że poprzednik szybciej w świadomość się wgryzał, lecz jednocześnie mniejsze spustoszenie w niej robił, bowiem sugestywny wymiar Hiss Spun odbieram mocniej i intensywniej mimo wszystko. To oczywiście żadna przemiana rewolucyjna, bo kompozycje nadal oscylują w podobnych przedziałach czasowych, a ich gatunkowe korzenie sięgają szeroko spostrzeganej zimnej i mrocznej elektroniki, podbitej do wysokich natężeń dźwięku poprzez dosadny bas i ciężkie riffy. Różnica jednako jest słyszalna, a używając najprostszego wyjaśnienia mieści się właśnie w paradoksie polegającym na fakcie uproszczenia formy z jednoczesnym odebraniem jej wyrazistości. Kompozycje stały się mniej zdobne, bardziej wyciszone, poniekąd wstydliwe, bo zamykają się często w akustycznych plumkaniach i zimno falowych akcentach do których zrozumienia narzędzia od artystki w łapę nie dostajemy. Trzeba samodzielnie szukać do nich klucza, próbować uparcie wtykać kolejne i  przestawić się na inny tryb ich rozszyfrowywania. Nie ukrywam że Abyss posiadał ten rodzaj magnetyzmu, który natychmiast mnie zahipnotyzował, a do Hiss Spun podchody uparcie robię i mimo iż album uwagę absorbuje to nie do końca jestem pewny, iż już się udało. Mam nadal dystans do niego i cały czas czuję, że pracy po mojej stronie zostało jeszcze nieco do wykonania, aby w pełni dostrzec ten potencjał i zrozumieć ten sens właściwy. 

sobota, 13 kwietnia 2019

Billie Eilish - When We All Fall Asleep, Where Do We Go? (2019)




Bywa tak, a dzieje się to z niezbyt zaskakującą systematycznością, że jak na scenie muzycznej pojawia się ktoś nietuzinkowy i ściąga na siebie uwagę śmietanki dziennikarskiej, to zachwytów w formie kapitalnych recenzji nie brakuje, lecz i co naturalne jakością kolejnych swych działań musi stawi czoła gigantycznym oczekiwaniom oraz eskalacji racjonalnej krytyki gdy już pierwsza fala entuzjazmu przejdzie, a do głosu dojdzie chłodna analiza. Z taką sytuacją mam przekonanie do czynienia mamy, gdy spojrzymy na reakcję fachowców na debiutancki długograj jeszcze wciąż nastoletniej Billie Eilish, która prawie dwa lata temu błysnęła zjawiskowym mini albumem. Tak jak mini było równo cholernie wysoko oceniane i nie brakowało huraoptymistycznych wizji, że oto mamy na popowej scenie dziewczynę o potencjale zdecydowanie ponad przeciętnym, tak obecnie gdy When We All Fall Asleep, Where Do We Go? kręci się już w milionach domów (łącząc pokolenia ;)) widzę iż spore grono recenzentów dystansuje się od tak zdecydowanego kreowania nowej popowej super gwiazdy. Faktem wydaje się bowiem, iż longplay studzi nieco nastroje, będąc propozycją pozbawioną jakiejkolwiek krzykliwości i szczególnie w drugiej części stanowiąc zatopiony w ascetycznej melancholii intymny soundtrack. Jednakże jednocześnie jest to materiał arcy dojrzały i mega hipnotyzujący którego niejedna wokalistka i niejeden producent będzie tandemowi siostra i brat zazdrościła/zazdrościł. Współpraca rodzeństwa przynosi na When We All Fall Asleep, Where Do We Go? kapitalną energię, której główne składowe to intrygujące kreowanie szerokiej i nieprzesadnie zagospodarowanej przestrzeni, świeże podejście do wykorzystania prostych i niezwykle chwytliwych bitów plus głęboka wrażliwości oraz wyobraźnia muzyczna. Finezyjnie zszyte z genialną umiejętnością interpretacji wokalnej, tym bardziej interesującej i zasługującej na pochwały że pozbawionej przecież walorów głosowych, które by Billie predestynowały do roli nowej Adele czy innej Amy Winehouse. To zupełnie inna liga, ta w której ostatnio błyszczy Bishop Briggs, a najbardziej od lat jej niekwestionowana królowa w osobie Lany Del Rey. Właśnie o Lanie mówi się dużo w kontekście Billie, uznając iż w dream popie tkwi fundament jej muzycznej twórczości - tylko jak Lana jest wyłącznie subtelnie rozmarzona, tak w Billie tkwi diabeł i chłopięcy urok. Bezpretensjonalna, kolorowa i zwariowana, z anty imagem, z którego niemal w stu procentach wytrąciła kobiecość wskakując w workowate ubranka. W głosie i sposobie jego modulacji ma jednak  ta dziewczyna więcej magnetyzmu niż z tuzin seksownych gwiazdek w dekoltach. Prezentując urocze zdystansowanie do współczesnych szoł biznesowych tendencji, dysponując poczuciem humoru i wysokim ilorazem inteligencji, korzystając z niewątpliwie istotnego kreatywnego wsparcia brata oraz własnej wrażliwości jest na dobrej drodze do zbudowania kariery bez konieczności podpieraniem się trendami. Jest Billie na właściwej ścieżce i będę trzymał kciuki by jej talent rozwinął skrzydła - aby w przyszłości ambitnie kształtowała gusta, a nie wyłącznie zaspokajała potrzeby. :)

środa, 10 kwietnia 2019

Suspiria (2018) - Luca Guadagnino




Nie jestem miłośnikiem współczesnego horroru, także klasyka sprzed laty często jest mi obca, stąd na przykład legendarnych prac Dario Argento nie znam i remake Suspirii odkrywam zdecydowanie na świeżo. Wiem jednak, bo przecież w odizolowanym bunkrze się nie wychowałem, a i przed seansem lekcje przygotowawczą odrobiłem, że to ikona gatunku i swoje znaczące miejsce w historii kina posiada. Mam też na tyle plastyczną wyobraźnię by wierzyć, że ta koszmarna baśń w ówczesnym pierwotnym wydaniu mogła na ten kultowy status zasłużyć, lecz tego nie zamierzam sprawdzać, gdyż obecna odsłona w ponad dwugodzinnym wymiarze czasowym przygotowana, przy tak wymagającym koncentracji materiale to dużo dla mnie za dużo. Poza tym rodzaj wizualnej prezentacji, mimo że dopracowany i w sensie artystycznego wymiaru zasługujący na uznanie jest sam w sobie zbyt ciężki w odbiorze. Zatem za jednym podejściem przez ten rytuał nie przebrnąłem, tylko na dwa razy do niego podchodziłem, co też nie pomogło w utrzymaniu skupienia i pełnego zrozumienia prezentowanej fabuły. Za dużo bałaganiarskiego surrealizmu, psychodelicznego obłędu, ale i wymiaru merytorycznego skomplikowanego oraz kontekstów szerokich (ideologia, religia). Bezdyskusyjnie film robi wizualnie wrażenie - zarówno dziwaczne spojrzenia kamery, rola architektury w skonstruowaniu scenografii, użyta pasteli paleta, świetna sugestywna muzyka Toma Yorka okadzająca poezję ruchu w postaci porywającego baletu, to wyjątkowe smaczki. Jednak nie potrafiłem uciec od przekonania, że oto reżyser zafundował mi test wytrzymałości, który zarazem intryguje mrokiem, tajemnicą i audiowizualnym wymiarem, jednocześnie już na koniec okrutnie męcząc i irytując wszystkim prócz doskonałej warstwy muzycznej (której nawiasem mówiąc wysłuchanie polecam w ciszy i skupieniu późnego wieczora, bez tła filmowego). Jest bowiem powszechnie wiadome, że przesyt nie sprzyja harmonii, a pomiędzy ambitnym intelektualizmem, a nadętym bełkotem jest bardzo cienka linia graniczna. Jedno jest pewne i nie podlega dyskusji (jak u mądrzejszych robiąc podkład przed projekcją wyczytałem ;)) u Guadagnino jest inaczej niż u Argento - znaczy obecna odsłona kultu, to odważna wariacja zbudowana na pozbawionym reszty tkanki kręgosłupie pierwowzoru.

P.S. Na marginesie z prywatą się jeszcze wciskając, przepraszam najlepszą z żon, iż podstępnie ją w seans wkręciłem, wiedząc przecież że będzie to dla niej potworne wyzwanie wizualne. :)

wtorek, 9 kwietnia 2019

Suburra (2015) - Stefano Sollima




Będzie w miarę zwięźle, lecz nie dlatego że nie ma nad czym się zatrzymywać, czym się podniecać, czy co poddawać dyskusji. Zwięźle gdyż paradoksalnie te w formę mozaiki spięte, pozornie na starcie obce sobie historie mają tak wiele kontekstów i taki potencjał do szerokiej analizy społecznej, że poruszanie tylko kilku wątków byłoby oczywistą zbrodnią polegającą na lekceważeniu innych, które absolutnie na marginalne traktowanie nie zasługują. Niestety narzucona sobie realna formuła bloga wyklucza popełnianie wielostronicowych elaboratów, tudzież innych rozbudowanych form publicystycznych. W sumie nie mam na nie wolnego czasu, a i tak przecież większość populacji nie czyta obecnie tekstów dłuższych niż kilkuzdaniowe, zatem po cholerę się produkować. Ponadto próby głębszego merytorycznego dyskursu w przestrzeni internetowej są traktowane jak motywowane intelektualną lanserką akty publicznego wywyższania się, poprzez nabożne przywiązanie do podbudowanej naukowo wnikliwości w sensie hołdowania godnemu napiętnowania egocentryzmowi. Napisze więc tylko w ogólnym zarysie, że Suburra to doskonałe europejskie kino gangsterskie, które wskakuje mocno w buty psychologicznego dramatu o artystycznych ambicjach, będąc jednocześnie klasycznie brutalnym kinem akcji, gdzie mnogość postaci nie wyklucza precyzyjnej ich charakterystyki, a narracja o płynnej i spójnej fakturze nie pozwala widzowi zbłądzić w gęstwinie powiązań. Akcja może i zawiązuje się dość wolno, ale jak już nabierze właściwego tempa i odsłoni towarzyszące twórcą inspiracje i motywacje, to rozgniata niczym buldożer wszelkie przejawy ludzkiej podłości pojawiające się w obliczu współczesnej walki o władzę i przywileje. Porachunki i zemsta, hipokryzja i arogancja, kupczenie i podporządkowywanie – pieniądz, pieniądz i jeszcze raz pieniądz w historii szantażów, morderstw, czyli upadku człowieczeństwa i moralności na przecięciu polityki, mafii i kleru. W tej formule warsztatowej, z tak autentycznie przekonującymi postaciami nie trudno uwierzyć, że taki obraz cywilizowanej Europy jest choćby odrobinę naciągany, stąd gdyby Patryk Vega robiłby to jak Stefano Sollima miałby we mnie oddanego fana. A że robi kiczowato i mega populistycznie to niech się cwaniaczek wypcha.  

P.S. Teraz już rozumiem dlaczego producenci Sicario 2, zaufali Włochowi. :)

poniedziałek, 8 kwietnia 2019

The Mercy / Na głęboką wodę (2018) - James Marsh




Wyzwania są imponujące, ale jest w nich ryzyko, a ryzyko to igranie z konsekwencjami, ono zaś dla zwolennika względnie bezpiecznego przejścia przez życie przejawem potężnie ograniczonej odpowiedzialności. Jednak w sumie ci którzy nie ryzykują to oczywiście szampana nie piją - oni żyją w miarę spokojnie i od braku adrenaliny powoli na marginesie umierają. Bez marzeń, bez wyobraźni, bez działań, które ponad monotonie codzienność ich wznoszą! James Marsh wziął na warsztat finalnie tragiczną, po drodze romantyczną historię Donalda Crowhursta. Żeglarza amatora, który na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku postanowił jak pierwszy bez zawijania do portu opłynąć kulę ziemską, uczestnicząc w prestiżowym wyścigu Sunday Times Golden Globe. Przedziwna to była wyprawa, prawie amatorsko zorganizowana, z udziałem człowieka w zasadzie nieświadomego na co się porywa. Film dokumentuje fabularnie tą przygodę, lecz bez fajerwerków jest zrealizowany. Niby jest tu o wszystkich emocjach związanych z realizacją szalonego planu – jest zaznaczony format medialny, jest milczący dramat rodziny, jest walka śmiałka z żywiołem, psychologiczny wymiar samotności oraz nieźle nakreślona i dobrze odegrana przez Collina Firtha konstrukcja jego osobowości. Dyspozycje psychiczne człowieka upartego, zdeterminowanego, ale i zniechęconego ciągłymi problemami technicznymi, czy po prostu sfrustrowanego alienacją - wręcz ogarniętego obłędem i lękiem. Chaos organizacyjnej improwizacji dominuje i podobne wrażenie film robi, który nie jest totalną porażką, ale zbyt często gubi sens wątków, a co najmniej nie wystarczająco przekonująco potrafi oddać emocjonalny ferment, tym bardziej świra, jakiego śmiałek na otwartym morzu doznaje i dramat, jakim to przedsięwzięcie się kończy. Mimo iż oglądałem bez większego znużenia, to jestem rozczarowany, bo przecież Marsh potrafił swego czasu zrobić fascynującą biografię Stevena Hawkinsa, a w tym przypadku także nie brakowało mu ciekawego materiału, a wyszło bardzo przeciętnie.

czwartek, 4 kwietnia 2019

Todos lo saben / Wszyscy wiedzą (2018) - Asghar Farhadi




Ashgar Farhadi jako nowy Almodóvar? ;) Nie do końca oczywiście, gdyż Irańczyk posiada już własny bardzo godny dorobek (Oscar, Złota Palma, Srebrny Niedźwiedź, Cezar) i nie musi się podpinać pod czyiś styl, aby przyciągać uwagę. Chociaż w tym przypadku poprzez powiązania wizualne i scenariuszowe podczas seansu trudno uciec od powyżej wspomnianego porównania. Po pierwsze właśnie fabuła o znamionach opery mydlanej do tego rodzaju zbieżności Todos lo Saben predestynuje. Jednak ona bardzo daleka od trywialności kiczowatego gatunku telewizyjnego, bo występujące tutaj rodzinne powiązania wcale nie są kuriozalne czy przewidywalne, a przez pryzmat sytuacji i okoliczności logicznie uzasadnione. Po drugie hiszpańskojęzyczność najnowszego filmu reżysera Rozstania i Klienta, wraz z genialnie absorbującym wzrok ukazaniem klimatu pięknego półwyspu iberyjskiego. Ja jestem pod ogromnym wrażeniem, szczególnie że prócz doskonałego oka kamery dostrzegam kolejną zaletę w postaci płynnej i zrozumiałej narracji, w której aktorstwo traci naturę sztucznego odgrywania roli, a staje się rzeczywistością przez nieinwazyjną kamerę sfilmowaną. Właśnie narracja i aura opowieści stanowią siłę obrazu Ashgara Farhadiego - fascynująco oddany klimat hiszpańskiej prowincji, gdzie w cudownych okolicznościach architektury i przyrody aż chciałoby się zamieszkać. Ponadto otwierający projekcję motyw wesela, który jest sam w sobie majstersztykiem nawiązującym wprost do podobnych scen z klasyki kina. Ale on to tylko preludium, imponujące tło dla właściwych wydarzeń, a nimi porwanie nastolatki i śledztwo prowadzone rodzinnymi siłami z pomocą emerytowanego policjanta, w obrębie lokalnego środowiska. Relacje rodzinne, zażyłości dawne i obecne - atmosfera wciąż gęstniejąca, krąg podejrzeń szeroki i błądzenie pośród poszlak. Ludzie się znają i niekoniecznie darzą się sympatią, rywalizują od lat mają niezabliźnione rany i wzajemne pretensje, a to dodatkowo komplikuje nerwową atmosferę. Dostałem zmyślnie skonstruowany, dość złożony scenariusz, w oczywisty sposób kapitalną obsada - wiadomo Cruz i Bardem, ale także w ramach dodatkowej frajdy pamiętanego z poruszającego Sekretu jej oczu (El secreto de sus ojos) Ricardo Darína. Zresztą pisząc o almodovarowych skojarzeniach ja akurat jeszcze mocniej do filmu Juana José Campanelli obraz Farhadiego w myślach sobie porównywałem, dziękując iż nareszcie ktoś zaproponował mi podobnie urzekające kino.

środa, 3 kwietnia 2019

Lords of Chaos / Władcy chaosu (2018) - Jonas Åkerlund




Duże przede mną teraz wyzwanie, sztuka wymagająca aby chociaż w bazowym wymiarze ukazać tło autentycznych wydarzeń będących nie w pełni twardym fundamentem dla fabuły obrazu Jonasa Åkerlunda. Kiedy to myśli niekoniecznie związanych z samym filmem mam zatrzęsienie, a jego praktyczny wymiar analityczny spostrzegam jako tylko pozorowaną próbę na poziomie podstawowym. Jak sam reżyser na starcie przekornie sugeruje scenariusz oparty został na prawdzie, kłamstwach i tym co wydarzyło się naprawdę. Zatem zanim poddałem się pokusie śmiertelnie poważnego rozdzierania szat, linczowania przez pryzmat konsekwencji czy usprawiedliwiania ze względu na motywy, zacisnąłem pięści, zagryzłem wargę i jednak bez poczucia większej straty wrzuciłem do kosza zakładaną przed seansem koncepcję zaangażowanej, wnikliwej refleksji. Podchodzę poniżej do tematu z dużym dystansem, zachowując oczywiście konieczną fundamentalną powagę, jednak unikając zbytniego przejęcia, bowiem film Åkerlunda mimo, że warsztatowo bardzo sprawnie zrealizowany, to emocjonalnie sprowadzony bardziej do epatowania przemocą i eksponowania bezpośredniej brutalności w formule atrakcyjnego dla nastoletniej publiczności kryminału, dodatkowo przemieszanego gatunkowo z pełnym przemocy horrorem, niż oczekiwanej głębszej refleksji psychologicznej czy kulturoznawczej. W sumie to nie dziwię się zbyt intensywnie przyjętej koncepcji, bowiem pomysł inspirowany pokusą uzyskania przekrojowego audytorium, sprowadzony kompozycyjnie do zaprezentowania w możliwie zrozumiałym dla szerszego przekroju publiczności stylu znanych nielicznym wydarzeń i sprzedania tej przecież wielopłaszczyznowej historii w postaci atrakcyjnego przedsięwzięcia filmowego, byłby w innej formie po prostu nieracjonalny jako działanie rynkowe. Niestety zarazem stał się cholernie łatwy do skrytykowania przez ekspertów w sensie otrzymania w efekcie końcowym strywializowanego jej charakteru. Tak właśnie wyglądało oczekiwanie na finał pracy Åkerlunda, kiedy to produkcja z jednej strony wywoływała ciekawość, a z drugiej traktowana była z góry jako nierzetelna, inaczej pozbawiona odpowiedniej podstawy merytorycznej, a postacie związane z jej wymiarem rzeczywistym mocno się od niej dystansowały, a nawet odcinały. Dreszcz ekscytacji podczas oczekiwania mieszał się z uzasadnionymi obawami blackmetalowej sceny i tylko ci fani kina, którzy nie byli w żaden sposób związani emocjonalnie z podjętym tematem mogą dzisiaj uznać, iż film jest naprawdę udany. Bowiem okazuje się obrazem, który opierając oś na autentycznych wydarzeniach robi wrażenie opowiadania historii wymyślonej przez sadystycznego scenarzystę, chcącego bezpośredniością scen i przeładowaniem wątków z jednoczesnym ich spłyceniem wzbudzić szybkie tabloidowe zainteresowanie i uniknąć zarazem szerszej refleksji z obawy o utratę tempa i mocy tkwiącej w sensacyjnym ich charakterze. Dlatego też film ogląda się dobrze jako kino mainstreamowe, nie niosące ze sobą przestojów i oznak znużenia, ale nie oferujące większej ambicji niż tylko ta śladowa, sprowadzona do ryzyka niezrozumienia idei. Kontekstów w rzeczywistych norweskich wypadkach z początku kat dziewięćdziesiątych jest mnóstwo, materiał do analizy socjologiczno-psychologicznej był więc obszerny, a w filmowym wydaniu tej warstwy jest tyle co złożony w ofierze kot napłakał. Krótko podsumowując, nie ma co liczyć na monografię lub studium intelektualne, trzeba się nastawić na dobrze zmontowane, wizualnie więcej niż poprawne, mroczne i brutalne kino rozrywkowe. Wtedy istnieje szansa na zaspokojenie skonstruowanych oczekiwań.

P.S. Tutaj w postscriptum mimo wszystko powinienem zrobić to co w pierwszym powyżej zamieszczonym zdaniu sobie obiecałem i z czego w tekście głównym zrezygnowałem. Ale oszczędzę sobie dodatkowej pracy i tobie mój biedny czytelniku straty czasu na zapoznawanie się z tym co jako człowiek obeznany już możesz wiedzieć, lub film Jonasa Åkerlunda ci wystarczająco lub tylko pobieżnie uświadomił. Gdybyś jednak czuł większą ciekawość, miał przekonanie że twoja orientacja nazbyt jeszcze uboga, a pociąg do rozbudowania wiedzy spory, to odsyłam do (w postaci na co najmniej kilka dni) książki Michaela Moynihana i Didrika Søderlinda, lub (w wersji leniuszkowej) do tekstu Piotra Kleszewskiego z 22 numeru periodyku muzycznego Noise Magazine. :)

wtorek, 2 kwietnia 2019

The Pineapple Thief - Magnolia (2014)




Nie było uzasadnionego powodu, abym ja świeżak w muzycznym uniwersum Ananasów swego czasu pośrednio deprecjonował wartość Magnolii i to tylko przez pryzmat braku w jej składzie Gavina Harrisona. Trzeba było naturalnie dać jej czas aby we właściwy sposób osadziła się w świadomości, dzięki czemu dziś napiszę o niej tylko i wyłącznie w kategoriach wychwalania jej walorów. Nawet gdy Dan Osborne nie jest Harrisonem, to brak charakterystycznego bębnienia tego drugiego nie powoduje, iż kompozycyjnie numery siadają, a ich wartość warsztatowa jest mniejsza. Kluczową zaletą Magnolii jest bowiem idealny balans pomiędzy doskonałą ambitną przebojowością, a lirycznością w formule uwypuklenia wyrazistych emocji. Numery są zwarte, chwytliwe i nie brakuje im bezpośredniego atutu sprowadzonego do nośnych refrenów, tudzież mocy pochodzącej z przesterowanych wioseł. Dynamiczne i poruszające melodie z naciskiem na wielowymiarowość wykorzystanych harmonii zastępują z powodzeniem typową rozbudowaną ponad granice zdrowego rozsądku nadętą progresję - nie odbierając tym samym kompozycjom artyzmu. W tym konglomeracie wielu inspiracji czuć zainteresowanie szeroko pojętą rockową alternatywą, rzecz jasna obowiązkową nowoczesną progresją, ale również tradycją/potrzebą ozdabiania gitarowych form nieprzeładowanymi orkiestracjami, czy indie rockową elektroniką. Z dzisiejszej perspektywy jest mi potwornie wstyd, iż zawartego w Magnolii potencjału swego czasu nie rozpoznałem - mam na swoje usprawiedliwienie tylko fakt, że Gavina jako instrumentalistę wielbię i co by nie zrobił i gdziekolwiek się nie pojawił, to dodaje swoim talentem bardzo wiele, a mnie ogranicza jak widać nieco trzeźwe spojrzenie.

poniedziałek, 1 kwietnia 2019

53 wojny (2018) - Ewa Bukowska




Zaledwie 80 minut projekcji, a to materiał o takim stopniu stężenia depresji, iż w bardziej rozbudowanej wersji mógłby być nie do przejścia. Obraz Ewy Bukowskiej na podstawie książki Grażyny Jagielskiej „Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym.”, to potwornie sugestywna i klaustrofobiczna zawiesina. Porażająca kronika psychologicznej traumy jaką przeżywa kobieta, żona i matka. Psychicznie udręczona, poddana permanentnemu oddziaływaniu niepokoju, panicznie przerażona, cierpiąca na zaburzenia lękowe. Samotna i tęskniąca, obciążona obowiązkami, odpowiedzialnością i przede wszystkim zespołem stresu bojowego, mimo iż nigdy na wojnie nie była. Kapitalnie zagrane, świetnie sfilmowane i zmontowane, doskonale opracowane pod względem dźwiękowym, poruszające i totalnie przygnębiające intymne wyznanie. Przyciągająco odpychający quasi monodram, zarazem frapujący ze względu na istotę, jak i odrzucający przez pryzmat obciążenia jakie na widza zrzuca. Mimo artystycznego i warsztatowego waloru, tematycznie wyłącznie dla widza odpornego. 

Drukuj