piątek, 30 marca 2018

Chimaira - Chimaira (2005)




Łapę ja systematycznie takie fazy, że przyczepiają się do mnie chwilowe muzyczne zarazy i jak mój organizm tego rodzaju wirus zaatakuje, to toczy mnie wywołana przez niego choroba przez dni kilka, by po takich z zasady siedmiu dobach jak ręką odjął opuścić. Przerabiałem te stany wielokrotnie, bardzo rzadko pozostawiały we mnie ślad na dłuższy czas, więc jestem cholernie zdziwiony, że wirus Chimaira okazał się taką infekcją, z której od kilku tygodni nie jestem w stanie się otrząsnąć. Tym bardziej, że przechodziłem ją lata temu i choć był i ówcześnie wirus ten oporny, to byłem przekonany że już się na te prątki uodporniłem i nie ma opcji, bym złapał to cholerstwo ponownie. Zaraziłem się wtedy tym dziadem w Media Markt, a były to czasy kiedy internet nie był jeszcze oczywistym źródłem zdobywania muzyki, a jak człowiek chciał z czymś nowym się skumać, to czytał muzyczne periodyki i gnał na odsłuch do sklepu. Tym tropem łyknąłem nieco wiedzy o trzecim longu Amerykanów po obiedzie i pognałem na spotkanie nieznanego, intrygującego i jak się okazało uzależniającego. :) Katowałem potem nabytą płytę masę razy i za każdym takim odsłuchem byłem rozkosznie miażdżony, z jednej mańki chwytliwym, transowym, konkretnie w groove zaopatrzonym riffowaniem, z drugiej potwornie ciężkim, eksplodującym thrashowymi inspiracjami łomotem. W selektywnym brzmieniowym anturażu, niczym monolit, bez najmniejszych pęknięć na monumentalnym obliczu ukryta siła tego bezpośredniego przekazu. Siła, która niespodziewanie do mnie powróciła, z impetem wbijając się na listę ostatnio zupełnie mniej radykalnych form dźwiękowych w praktyce przyswajanych. Tak mnie paskudztwo opętało, aż się kurwa chce komuś dla zasady przypierdolić, mimo że przemocą się brzydzę. :)

czwartek, 29 marca 2018

Soilwork - The Panic Broadcast (2010)




Do albumów Szwedów obecnie rzadko powracam, ale nie ukrywam robię sporadycznie ten krok w stronę sprzed lat fascynacji. Czasem z dojrzałego sentymentu, innym razem by sprawdzić z ciekawości jak dzisiaj na ich muzykę reaguję i czy jestem jeszcze w stanie dostrzec w niej to, co niegdyś moją uwagę przykuwało. The Panic Broadcast nie jest oczywiście tym krążkiem, który zapoczątkował moją znajomość z ekipą z Helsingborgu. Rok 2010-ty był momentem, w którym oni już piętnastą rocznice powstania świętowali, a za sobą mieli już dobrych kilka albumów, które jak odczuwałem, od zawsze znałem. Jeśli dobrze w pamięci liczę, temat tego tekstu to ich ósmy longplay, a ja ważąc jego zalety i wady bez zawahania na pudle pośród najlepszych produkcji jego umieszczam. Tak pomiędzy tym co większą rozpoznawalność dzięki przełomowemu Natural Born Chaos im zapewniło, a tym najbardziej współczesnym obliczem, co mnie akurat bardzo pozytywnie w postaci The Living Infinite zaskoczyło. Spoglądając na The Panic Broadcast właśnie z perspektywy ostatnich dokonań mam wyraźne wrażenie, iż ta właśnie płyta wyznaczyła kierunek rozwoju grupy, która w tym akurat momencie po nie do końca udanej Sworn to a Great Divide dokonała, może nie radykalnego, ale zasadniczego zwrotu w kierunku heavy metalowej progresji. Mam tu na myśli fakt, iż miast rozwijać nieco archaiczne, a już na pewno ograniczające wyobraźnię typowo piosenkowe zainteresowanie core'm, nawet nu metalem, jakie eksplorowali namiętnie i co by nie powiedzieć udanie na Stabbing the Drama, swe spojrzenie skupili na poszerzaniu muzycznego spektrum. Tą cechę spostrzegam jako tą najbardziej charakterystyczną w przypadku The Panic Broadcast, krążka na którym fantastycznie ożenili swój autorski melo-death, modern thrash z progresywnym zacięciem. Rozbudowali konstrukcje kompozycji o jeszcze bardziej finezyjne solówki i często wielowątkowe aranżacje, idealnie wykorzystujące immanentny dla ich stylu galopujący groove. W czystej oprawie sterylnej produkcji, zdobnej w detale, dynamicznej i wykorzystującej siłę przestrzennego brzmienia utwory odnalazły się na tyle przekonująco, że ja jak już chwytam coś z dyskografii Soilwork, to jakimś instynktem kierowany bardzo często jest to właśnie The Panic Broadcast.

środa, 28 marca 2018

Zgoda (2017) - Maciej Sobieszczański





Nowe czasy, nowa Polska - wojna się skończyła i role się odwróciły. Chociaż potrzeba zemsty zrozumiała, to parafrazując klasyka „zła złem nie zwyciężaj” i okrucieństwa na podobieństwo niedawnych oprawców na nich samych nie stosuj. Niestety, to tylko teoria. Nie spodobał się film Macieja Sobieszczańskiego (patrz forum filmweba) wszystkim tym, co postawę rodaków idealizują, chociaż przemoc w stosunku do nazistów z pewnością nie stanowi dla nich problemu podobnego jak wobec Żydów, którzy z rąk Polaków żadnych krzywd nie doznali (aksjomat), a jak już (to i tak niemożliwe) doznali to pewnie akurat zasłużyli. Ironizuje oczywiście, tyle że akurat w tym miejscu, po seansie potwornie dołującym, nie powinienem humoru sobie poprawiać zasadniczo sarkazmem, tylko z pełną powagą pobudzić refleksję natury historyczno-socjologicznej i wyciągnąć z obrazu rozbudowane wnioski także psychologiczne. Będzie jednak zwięźle i bezpośrednio, stawiając na pytania, a nie odpowiedzi – milcząc, bo bezradność człowieka w takich momentach paraliżuje. Jaka ta cholerna historia skomplikowana, jakie ludzkie losy pogmatwane, szczególnie w tych miejscach geograficznych, gdzie pochodzenie narodowościowe wyjątkowo niespójne, a przywiązanie do tradycji i własnych korzeni duże. Nigdzie rzeczywistości czarno-białej nie uświadczymy, tym bardziej wszędzie tam gdzie wojenna zawierucha gigantyczne spustoszenie uczyniła, a pochodzenie zdeterminowało przymusowe i niekoniecznie właściwe wybory. Co wojna z „ludźmi” zrobiła, w jakiej kondycji moralnej i psychicznej ich zostawiła, jakie potworne piętno na ich osobowościach odcisnęła? Te i wiele innych jeszcze trudnych pytań Sobieszczański przez pryzmat miłości dwóch Ślązaków do jednej Ślązaczki zadaje, nie tworząc może dzieła wybitnego, ale z pewnością pozostawiając po projekcji wyraźny ślad.

wtorek, 27 marca 2018

Wieża. Jasny dzień (2017) - Jagoda Szelc




Interpretuj, puentuj człowieku! Samodzielnie dokonaj intelektualnej syntezy intencji twórców poprzez analizę treści i obrazu. Jeśli jednak nie łączysz wątków w spójną całość, jeśli nie odczytujesz przesłania, względnie nie wszystko skleja ci się w idealną konstrukcję przyczynowo-skutkową, a sens we mgle po omacku poniekąd szukany. To jesteś nie bardzo lotny, może jeszcze niewystarczająco przygotowany do odbioru wyrafinowanych treści, względnie nie do końca późnym popołudniem skoncentrowany, bo umysł twój już nieświeży, albo zawinili ci którzy za efekt końcowy produkcji odpowiedzialni. Zbytnio przedobrzyli, przekombinowali z zapętleniami, zbyt głęboko między wierszami wskazówki ukryli, tudzież zabrakło im umiejętności przełożenia ambitnego projektu na zjadliwy efekt finalny. W tym jednak konkretnym przypadku nie mam potrzeby aby za moje opóźnione zgłębienie istoty winą obarczać Jagodę Szelc i spółkę. Uśmiecham się teraz szelmowsko z poczuciem chwilowej wyższości, bo moje oczy otwierają się coraz szerzej, kiedy liczne pomysły w kwestii interpretacji debiutu Jagody Szelc poczynają się z biegiem czasu krystalizować w logiczny ciąg, a dodatkowa lektura rozmów z tajemniczymi, bo nie podającymi na tacy wyjaśnień twórcami Wieży zdaje się potwierdzać zasadniczy trop, którym powracając z seansu w myślach podążałem. Nie będę się tutaj jednak silił na kompleksowy wywód, wykład z przypisami, gdyż nie po to zachęcę do samodzielnego zapoznania się z precyzyjnie przemyślaną wizją młodej reżyserki, by rozjaśniać mroki, które jednym z głównych walorów filmu. Podam tylko hasłowe sugestie, kilka określeń które w czasie projekcji nabiorą znaczeń i zachęcą do satysfakcjonującego umysłowego wysiłku. Obrzędowość i przyroda, kultura i natura, wreszcie kluczowa kontrola, potrzeba wynikająca z braku poczucia bezpieczeństwa i lęku przed tym co miałoby nastąpić. W precyzyjnie przemyślanej konstelacji tych znaczeń ukryta właściwa interpretacja i błyskotliwa puenta. W tej szamańskiej opowieści z pogranicza kina grozy i rodzinnej psychodramy czuć na każdym poziomie warsztatowym ogromny potencjał, przede wszystkim nieprzeciętny reżyserski talent Jagody Szelc - jej otwarty umysł, niezwykle ambitne inspiracje (Von Trier, Lanthimos, wreszcie Roman Polański), nieszablonowość narracyjną, brawurę stylistyczną, odwagę artystyczną, wrażliwość estetyczną i przenikliwość spostrzegania rzeczywistości. Widać doskonałą chemię w zespole kierowanym przez reżyserkę, w grupie młodych artystów przekształcających intencje w działania, pozwalającą wykreować świat sugestywny wizualnie, odczuwalny na wielu poziomach percepcji. Zdjęcia, muzyka, kapitalna gra aktorska, autentyzm dialogów, siła potocznego języka, cięty żart i fundamentalne dla intensyfikacji oddziaływania napięcie oraz groza tkwiące w tej fascynującej filozoficznej rozprawie.

poniedziałek, 26 marca 2018

Pewnego razu w listopadzie (2017) - Andrzej Jakimowski




Nie mam teraz poczucia, że dobrze sobie uczyniłem oglądając film Andrzeja Jakimowskiego, bo zobaczyłem to, co w zasadzie już wiedziałem, a sam seans okropnie popsuł mi względnie dobre samopoczucie ostatnio z uporem maniaka bronione unikaniem wszelkiej maści serwisów informacyjnych. Jego analiza nie nastręczyła jakichkolwiek problemów natury intelektualnej, wszystko podane zostało na tyle bezpośrednio, by bez wątpliwości przesłanie odczytać, a artystyczna formuła sprowadziła się do już od Zmruż oczy powielanej konstrukcji kompozycji, zbudowanej z oczywistych klisz, tym razem dodatkowo z dokumentalnym sznytem. Pokazanych przy udziale jednej gwiazdy (jak zwykle świetna Kulesza) i kilkunastu osób z obsady, których nie bardzo kojarzę (sprawdzam... i wiem już, iż nieco mijam się z prawdą). Nie zmieniają jednak te mankamenty faktu, iż punkt widzenia Jakimowskiego odzwierciedla znakomicie obraz kraju funkcjonującego w zwarciu - w światopoglądowym starciu dychotomicznym, zaszczepionym przez politycznych cwaniaków. Tyle, w tym miejscu, natomiast w post scriptum....

P.S. ....szersza, okołotematyczna analiza, co do której mam pewność merytorycznej zasadności, zaś brak mi przekonania o jej dobrych, bo unikających stanów konfliktowych konsekwencjach. Ale raz kozie śmierć, a niech się blog trzęsie. :) Mianowicie, smutny i strasznie przygnębiający w swej wymowie to obraz, który pokazuje brunatną falę nienawiści, jaka rozlewa się po ojczyźnie, infekując umysły coraz liczniejszej grupy młodych ludzi, przy fundamentalnym udziale bezrefleksyjnej klasy politycznej. Nie jest to tylko i wyłącznie dramat o charakterze światopoglądowym, tudzież ideologicznym, chociaż wydarzenia z ekranu są podporządkowane finalnym ujęciom tzw. Marszu Niepodległości z 11 listopada 2013-ego roku, które jednoznacznie ale bez natrętnego komentarza sugerują co Jakimowski spostrzega jako największe zagrożenie dla kraju. Nim narastająca ksenofobiczna, nacjonalistyczna rodaków obsesja, w skrajnych przypadkach bez większej nadinterpretacji kojarzona z faszyzmem, która stała się w Polsce zadziwiająco sprytnie nakręcanym trendem. Krytyka rodzimej współczesności w spojrzeniu Jakimowskiego jednako nie ogranicza się wyłącznie do piętnowania bulwersujących przypadków podpinania patriotyzmu pod akty wandalizmu i nienawiści. Wrażliwy społecznie reżyser pokazuje także ułomności liberalizmu gospodarczego, niebezpieczeństwa płynące z drapieżnego kapitalizmu, rozwarstwienia społecznego, niesprawiedliwego podziału dóbr i słabości organów sprawiedliwości, funkcjonujących według nieprecyzyjnego lub całkowicie pozbawionego wrażliwości społecznej prawa, często też będąc istotnym elementem sitwy, powiązanej grubymi finansowymi interesami. Koniec końców kiedy napisy finałowe przez ekran przepływają, wniosek kluczowy się nasuwa. On w istocie polityczny i niestety chyba ostatecznie odbierający nadzieję na rozsądne zmiany w obliczu tej ziemi. Bowiem od jakiegoś czasu obserwując polityczną zawieruchę, rodzaj przemiany ideologicznej i ogólnospołeczną antyestablishmentową tendencję, która wyrosła na gruncie antysystemowym, widać jak na dłoni, że jej efekty w żadnej mierze budujące. Zmiana bezwzględnie nastąpiła, w społeczeństwie zaszły zasadnicze przemiany w spostrzeganiu świata polityki i biznesu, obudziło się potrzebne oddolne zaangażowanie, będące pochodną nie tylko medialnych manipulacji. Ale zbyt wiele pęknięć pomiędzy rodaków ten marsz ku „lepszemu” wprowadził, głębokich podziałów w łonie jednej ojczyzny, których zasypanie w przeciągu nawet wieloletnim nie jestem już w stanie uwierzyć. Albowiem jak praktyka wyraźnie pokazuje, jednych beneficjentów przywilejów władzy zastąpili inni – jeszcze bardziej radykalni i jeszcze silniej trzymający się koryta. Z prostym przepisem na długotrwałe spijanie z rogu obfitości, którym w rzeczy samej konsekwentne polaryzowanie nastrojów społecznych, niczym budowanie sobie armii sekciarskich wyznawców, zdolnych w swym radykalnym podążaniu za liderem do aktów najobrzydliwszych.

piątek, 23 marca 2018

Jack White - Boarding House Reach (2018)




Wypadałoby jak dobry obyczaj i wytrenowany przez samouka pismaczy warsztat zobowiązuje, jakieś intro na starcie urodzić. W przypadku od wielu lat dyżurnej nadziei światowego rocka, coś w rodzaju natchnionego i z nutką żartu otwarcia o wprowadzaniu do gatunkowej tkanki eksperymentatorskiej wizji, świeżego pierwiastka etc. Bowiem akurat w takim tonie zapewne większość mainstreamowych muzycznych periodyków napisze i spora część dziennikarskiej braci, mniej lub bardziej niezależnej w podobnej tonacji, przyklaskując, ochoczo "własne" zdanie zaproponuje. Niestety nie odnotowuję w tym momencie przypływu większego natchnienia i byłby to raczej poród w bólach kamieni nerkowych, zamiast finezyjnej przedmowy w cudownych naturalnych okolicznościach zrodzonej. Poza tym, co istotą części merytorycznej tekstu, nie odczuwam po kilku kontaktach z Boarding House Reach potrzeby utożsamiania jeszcze gorącego krążka White’a z dziełami z rodzaju tych przełomowych. Może kiedyś? Nie wykluczam, choć nie wierzę. Tu i teraz odbieram go jako próbę wykonania pewnej złożonej sekwencji skomplikowanych ruchów, sondujących nastawienie fanów lidera White Stripes do tego rodzaju poszerzania muzycznych horyzontów i utwierdzenie siebie samego w przekonaniu o znaczącym wpływie na współczesny obraz szeroko pojmowanie rocka. Album (żeby nie budować atmosfery porażki) jest w kilku, względnie kilkunastu momentach udanym odjazdem Jacka, wraz z ciekawymi wynajętym na tą okoliczność instrumentalistami, w kierunku fuzji wielogatunkowej. Jednako posiada również liczne wady, w postaci mielizn i prób łapania zbyt licznego stada srok, za ich imponujące, lecz delikatne ogonki. Gdyby te trzynaście kompozycji zredukować do pięciu, sześciu (Connected by Love, Why Walk a Dog?, Corporation, Ice Station Zebra, Over and Over and Over, Who is it Me?!) to w takim układzie ilościowym, w moim przekonaniu album z powodzeniem obroniłby się, jako mini z niewyżywołanymi ambicjami, a pomiędzy numerami byłby do wychwycenia wspólny mianownik. Trudno jednak w tej obszernej formule nie dostrzec piętna, jakim Boarding House Reach obarczone. Brak spójności bowiem, to problem zasadniczy i ponad nim, jakbym się nie starał, nie daje rady przejść do porządku dziennego. Nawet jeżeli te kilka powyżej wymienionych utworów cieszy ucho sprawną, czasem nawet genialną żonglerką analogowymi brzmieniami organów, czy różnej maści innych elektronicznych wynalazków, wraz z soczystymi gitarami przywołującymi ducha bogatego muzycznie przełomu siódmej i ósmej dekady XX wieku - interesującej fuzji rocka, bluesa, soulu, jazzu i funku, to ciężar niezgrabności pozostałych ściąga krążek jako całość, w otchłań z dużym jaskrawoczerwonym napisem “nosz kurwa mać, p-r-z-e-k-o-m-b-i-n-o-w-a-n-e”.

P.S. Jestem pewny, że się nie znam, mój niewyrafinowany gust, w sensie “kiedy człowiek już się pogodzi, że ma słaby gust i w 9/10 przypadkach podejmuje złe decyzje, to żyje się jakoś łatwiej” nie pozwala mi rzecz jasna docenić geniuszu White’a.

czwartek, 22 marca 2018

Robert Plant - Carry Fire (2017)




Charakterystyczny głos Roberta Planta, mimo że nie oszukujmy się naturalnie poddany wpływowi wieku, wciąż zawiera w sobie porywającą magię, a w konkretnym przypadku kompozycji zawartych na Carry Fire, diabeł akurat tkwi w jednym szczególe. Bowiem naturalnie głos ograniczony wiekiem i latami eksploatacji, został znakomicie wpleciony w angażującą emocjonalnie, niezwykle autentyczną muzykę. Doskonale zaaranżowany, w znaczeniu skutecznego unikania jego forsowania zbyt wymagającymi skalami. Dzięki temu że Plant nie musi się spinać i wysilać wszystkie linie melodyczne brzmią płynnie i urzekająco śpiewnie. Na tle ciepłych, intymnych instrumentalizacji dostosowanych wybornie do obecnych wokalnych możliwości, brak młodzieńczej siły nie stanowi najmniejszego problemu. On wymuszając poniekąd modyfikację konwencji, paradoksalnie jawi się jako atut Carry Fire. Walor niezaprzeczalny, szczególnie gdy artysta świadomy i z finezyjną smykałką do genialnego konstruowania emocjonujących linii melodycznych. Cudownie eteryczny to album, hipnotyzujący etnicznymi rytmami, urzekający pastelowymi barwami wokaliz, intrygujący i połyskujący muzyczną wrażliwością i dojrzałością, fascynujący i absorbujący. Subtelniejszy od Lullaby and... The Ceaseless Roar, chociaż niepozbawiony zupełnie pazura (Bones of Saints), jednakże w ogólności stawiający na oscylowanie wokół quasi akustycznych podróży, w towarzystwie folku i bluesa, z jednym bardzo udanym dryfem w kierunku nowoczesności (Keep It Hid). Mnie ten krążek oczarował, podarował przyjemne uczucie odprężenia, zaszczepił spokój w mojej duszy, za co bardzo Robertowi "jak wino" Plantowi dziękuję.

środa, 21 marca 2018

Annihilation / Anihilacja (2018) - Alex Garland




Jaka to bolesna atrakcja, kiedy po obejrzeniu bardzo oczekiwanego filmu następuje we mnie w sporym stopniu nadziei anihilacja. Nie tego się spodziewałem, zupełnie inaczej pozwoliłem sobie wyobrażać drugi obraz Alexa Garlanda. Zamiast obserwacji logicznej ewolucji jego stylu, widzę może nie deewolucję, ale na pewno brak zdecydowania, rozmienianie się na drobne, bez podjęcia stanowczej decyzji, czy iść w stronę artystycznych ambicji (tak), czy w kierunku mainstreamowej sławy (nie). I nawet jeśli Anihilacja nie jest typowym szablonem, bo czuć jednak odrobinę świeżą krew wtłaczaną w formułę scie-fi, to irytują te zagrywki których z powodzeniem uniknął twórca Ex Machiny przed trzema laty. To taki paradoks, że film traci na próbie pozyskania – złapania większej widowni kosztem minimalizmu formy. To przykre, że zabiegami w rodzaju zmutowanych zwierzaków, z poziomu ambitnej futurystycznej filozofii przenosi film na nieznośnie kiczowaty level, po czym zaraz, natychmiast próbuje zdobyć szczyty wydumanego egzystencjalizmu, wprowadzając dodatkowo finał na megalomańską mieliznę. Za dużo, w zbytnim chaosie, bez sprecyzowanej metody i większego przekonania! W dodatku z kolącym w oczy nietrafnym wyborem obsady, a dokładnie Natalie Portman, z tą jej strasznie irytującą płaczliwą emfazą, Tak przyglądam się tym „natchnionym” wizualizacjom, obserwuję te kolorowe mutujące komóreczki i chociaż wiem, że one tylko pretekstem lub narzędziem, by alegorycznie ukazać, iż autodestrukcja nie jest li tylko genetycznie wpisana w nasze biologiczne istnienie, ale także w nasz rys psychologiczny, w ujęciu indywidualnym i grupowym (tak, trochę kombinuję) to mimo iż doceniam sens tej teorii i kwaśny, psychodeliczny trip rozważań Garlanda, to nie opuszcza mnie przekonanie, że stać tego gościa na duuużo więcej i duuużo lepiej. Wniosek wbrew utyskiwaniom optymistyczny, że nie nastąpiła ostateczna anihilacja moich nadziei.

wtorek, 20 marca 2018

Happy End (2017) - Michael Haneke




Haneke bez nadęcia i wysiłku portretuje zamożną trójpokoleniową rodzinę owdowiałego emerytowanego przedsiębiorcy budowlanego. Każdego jej członka z osobna, współzamieszkujących jedynie wspólnie w rodzinnej kamienicy, lecz w osobnych mikrokosmosach własnego życia funkcjonujących. Nie traktuje ich obrazu wspólnotowo, gdyż w żadnym głębszym uczuciowym stopniu jej nie tworzą, a wszelkie relacje sprowadzają się do kurtuazyjnych uprzejmości, troski z obowiązku, tudzież może z przyzwyczajenia. Dokonuje tej subtelnej wiwisekcji, dość pozornie jałowej emocjonalnie, bez szarż, z immanentną powagą i zaskakującą lekkością - płynnie, jakby z wnętrza i zarazem z dystansu. Z pułapu nieosiągalnego dla ogromnej rzeszy kinowych twórców, ze wzbudzającym autentyczny podziw erudycyjnym doświadczeniem reżyserskim, wręcz nawet pewnym rodzajem bezczelności, zachowując pełną kontrolę nad konstrukcją i jej aranżacją. Nie potrzebuje niczego udowadniać, nie ma konieczności wydumanymi chwytami, czy dramatycznymi sztuczkami zjednywać sobie przychylności widza, bo ten którego on ceni i do którego przekaz kieruje, sam będzie potrafił dostrzec w prostocie formy mistrzowską umiejętność odkrywania głębi. Obraz to z rodzaju psychologicznych majstersztyków, zgłębiających dusze postaci dostojnie, z niezwyczajną maestrią i przenikliwością. Czyste, naturalistyczne kino, wysokiej wartości merytorycznej i emocjonalnej, w którym zwyczajność nabiera cech wyjątkowości w obliczu skromnych środków wydobywających bogatą przestrzeń pomiędzy wierszami i pod powierzchnią kompozycji. Bez natrętnej obecności muzyki, która często w dramatach pełni rolę podobną do śmiechu z puszki w telewizyjnych komediach, podpowiadając widzowi, kiedy on ma się wzruszyć czy poruszyć. Wyłącznie operując ciszą, będącą neutralnym tłem dla pełnych treści dialogów i doskonałego aktorstwa. Posługując się rezolutnie szczwaną przekorą i błyskotliwą ironią, ukrywając tą gorzką historię pod tak optymistycznym tytułem.

P.S. Może jeszcze pokuszę się o interpretację, zauważę nieco wartościująco, że postacie żyją w bańce, fiksując się na błahostkach, korzystając z mnóstwa przywilejów powiązanych ze statusem majątkowym. Korzystają z życia, może nie zachłannie, ale jednak czerpią egoistycznie ze studni możliwości, lecz nie są szczęśliwe, a ich indywidualnym życiem wewnętrznym kierują pokusy, słabości i genetyczne dyspozycje bądź psychiczne skrzywienia. Nie potrafią w większości odczytać i zrozumieć własnych emocji, a jedynym dotkniętym tą mocą pozostaje pragnący ucieczki z tego świata, zniedołężniały senior rodu. Tak teraz sobie myślę sprowokowany przez Hanekego, że każda faza życia, to nieprawdopodobnie trudne doświadczenie, zawsze w specyficznych uwarunkowaniach okoliczności i zawsze o uniwersalnym charakterze konstruktywnych wniosków. Beztroskie dzieciństwo, okres adolescencji, pełna zachowań ambiwalentnych młodość, kryzys wieku średniego, odkrywające w końcu względną równowagę życie po pięćdziesiątce i wreszcie podsumowująca czasem nieznośnie długa starość. Wszystkie powyższe zdobne w kryzysy, które bez patetycznej empatii, lecz z chirurgiczną precyzją i nestorską wrażliwością wybornie prześwietlił Haneke.

poniedziałek, 19 marca 2018

Suburbicon (2017) - George Clooney




Mój pamiętniczku już ci na gorąco donoszę, odrobinę niestety spóźniony, bo premierę sprzed kilkunastu tygodni teraz dopiero nadrobiłem. Nie ma co jednak nad tym faktem się na dłużej rozwodzić, tylko uzupełnieniem wiedzy w kwestii najnowszej reżyserskiej pracy George’a Clooney’a się ciesząc, kilka zdań własnych refleksji zarchiwizować, aby może po latach powracając do tego tajemniczego tytułu, skonfrontować to co odczułem dziś, z tym co w zmodyfikowany sposób odczuje może za lat kilka. Szczególnie, że tym razem aktorski ulubieniec przede wszystkim płci piękniejszej, nie pojawia się w swoim przystojnym majestacie na ekranie, tylko stojąc za kamerą scenariusz w istocie przez błyskotliwych braci Coen napisany, z wigorem ekranizuje. Od startu czuć, że w produkcji łapki braciszkowie maczali, bo z daleka woń inteligentnej satyry wyczuwalna. Clooney w ich skórę wejść próbuje i z tej perspektywy stara się upichcić potrawę ze składników przez twórców wybitnego Fargo zazwyczaj wykorzystywanych, robiąc to finalnie w moim odczuciu nad wyraz sprawnie. Na myśl podczas projekcji przychodzą zrazu tytuły Coenów, te łączące wydatnie poważne wątki o charakterze społecznych obserwacji, z przenikliwą groteską. Sprytnie splatają się w tej historii "idealnego" życia na przedmieściach, pierwszoplanowa kryminalna intryga, z wątkiem obyczajowym - innymi słowy miesza soczysta makabreska, z zaangażowanym politycznie manifestem. Piętnują twórcy z polotem liczne amerykańskie przywary, najwyraźniej obecne w życiu wyidealizowanego narodu w połowie ubiegłego wieku, a do dzisiaj swoją decydującą rolę niestety w wielu miejscach gigantycznego kraju nadal odgrywające. Między innymi, w głównej negatywnej roli hipokryzja, rasizm, pruderia, chciwość i pycha w ironicznym coenowskim spojrzeniu na klasyczny american dream. Suburbicon to finezyjnie skonstruowana groteska, z karcącym prztyczkiem w nos zadanym bezrefleksyjnej konserwie. Smoliście czarna komedia, gorzka tragifarsa z nieźle pokręconym scenariuszem i świetną obsadą, w której nawet Matt Damon mimo swoich warsztatowych ograniczeń, dotrzymuje kroku takiej fantastycznej Julianne Moore, czy takiemu genialnemu Oscarowi Isaacowi. Clooney w tym coenowskim wcieleniu daje powód do zadowolenia, nie sprowadzając na siebie większej krytyki, lecz nawet, jeśli to udana próba, to ja jednak zadaje sobie pytanie, a jak by to wyszło gdyby stery były wyłącznie w rękach Coenów? Chyba, że nieoficjalnie były?

P.S. Tytuł jak w profesjonalnie wnikliwych analizach teraz doczytałem, to zlepek określeń suburbium (przedmieścia) i panoptikon (wszystkowiedzący/więzienie) co ma swój głęboki metaforyczny sens i przy okazji nakazuje mi większą troską otoczyć moją znajomość łaciny i greki. :)

niedziela, 18 marca 2018

Legend of the Seagullmen - Legend of the Seagullmen (2018)




Podobno od przybytku głowa nie boli, lecz z drugiej mańki, jak gdzieś kiedyś z ust człowieka życiowo doświadczonego usłyszałem, co za dużo to i świnia podobno nie zeżre, a że klęska urodzaju wszelkich pobocznych projektów sygnowanych nazwiskami muzyków Mastodon faktem, to i pozwolę sobie pokaprysić, wybierając z tego rogu obfitości, co lepsze kąski podłóg własnego gustu, tudzież nie pozwolić sobie na komplikacje powodowane ewentualnym przesytem od którego łeb napieprzać może. Stąd po zaledwie kilku podejściach do pełnoczasowego debiutu Legends of Seagullmen, czyli formacji, w której stery w swych łapskach dzierżą między innymi dwaj Panowie z uznanych załóg, mianowicie wioślarz właśnie Mastodona Brent Hinds i Danny Carey, podpora rytmiczna Toola, oświadczam, iż mimo, że to w wymiarze warsztatowym świetnie przygotowany koncept album, to ja akurat nie poddałem się jego czarowi. Może dla mnie to już naprawdę za dużo tej twórczości okołomastodonowej (choć zdecydowanie więcej na omawianym krążku odniesień do klasycznego przybarwionego klawiszem hard rocka, bądź chóralnego heavy metalu) ewentualnie nie jestem zwyczajnie zainteresowany graniem, w którym sznyt kojarzący się z żeglarskimi szantami, względnie pijackimi libacjami zakapiorskich piratów, po prostu odrobinę rani mój aparat słuchowy. Nie jestem więc zaskoczony, że ilustracyjna muzyczna konwencja (trochę dźwięków towarzyszących, z morzem oczywiście się kojarzących oraz niemal momentami quasi symfo-filmowe zacięcie) i liryczna konceptualna fabuła powiązana z opowieściami o wilkach morskich, nie zdobyła mojego większego uznania i bez żalu przerzuciłem w miarę szybko ten album do folderu z rzadka otwieranego. Może kiedyś w przyszłości jeśli szansa na powrót się nadarzy zweryfikuje moje obecne stanowisko, lecz dziś brak mi totalnie wiary w to, że ta jawnie jajcarska zabawa doświadczonych muzyków w morskich półbogów, pomimo wysokiej jakości muzycznej zawartości, kiedykolwiek znajdzie się w orbicie mojego poważnego zainteresowania. Rzekłem, a mój głos stanowczy poniósł się po wzburzonych falach.

sobota, 17 marca 2018

Roman J. Israel, Esq. (2017) - Dan Gilroy




Bohaterem człowiek totalnie na pracy zafiksowany, funkcjonujący w izolacji dziwak, szeregowy pracownik biurowy, znaczy gryzipiórek. Prawnik aktywista, który ostatnie trzy dekady spędził w czterech ścianach kancelaryjnej kanciapy, pod stosem papierów, owładnięty idealistyczną obsesją. Relikt przeszłości, niedostosowany do współczesności, wleczący mozolnie potężne przygarbione cielsko z szerokim kuprem, zaniedbany w ulanej marynarce, za luźnych spodniach z afro i oprawkami niemodnymi od więcej niż ćwierćwiecza. Poddany po latach oddziaływaniu teraźniejszej mentalności, zderzający się ze ścianą społecznej obojętności, gdzie ludzkie odruchy radykalnie zminimalizowane. Przechodzi on na zewnątrz wyraźną metamorfozę, stając się dopiero teraz paradoksalnie swoim wykrzywionym w zwierciadle odbiciem. Osiąga status praktyczny, zmienia oblicze pod dyktando nowego celu, pod potrzebę zaspokajania własnych pragnień. Ale to tylko pozór, bo pod tym kamuflażem splecionym z rozczarowania, z rozgoryczenia i bezradności nic się właściwie nie zmieniło, a tylko burza przemyśleń i refleksji inspirowana splotem wydarzeń i zachowań  doprowadza do jednego kluczowego wniosku. Że to nie on w tej nowej skórze, że ta pragmatyczna poza nie pokona wewnętrznych przekonań. Ale jest już za późno, mleko się rozlało, konsekwencją zaprzedania przekonań i w chwili słabości złamania prawa jest strach i będzie dyscyplinująca kara zadana samemu sobie. Zupełnie formalnie inny to film niż Nightcrawler, czyli poprzednia super efektowna produkcja Dana Gilroya. Tym razem bez wizualnych fajerwerków, szokujących obrazów i rozkręconej dynamiki. W tym układzie świadomych założeń, to stonowana opowieść utkana z subtelności, bez dominujących szarż i permanentnego wrzącego napięcia, za to z żywym bohaterem, którego przemiana sednem i sensem opowieści. To w pewnym sensie podobny zamysł ogólny, ponownie opowieść o adaptacji, reorganizacji mentalnej ale zupełnie różną metodą ukazanej. Seans z każdą minutą nabierający wartościowego znaczenia i refleksyjnej wymowy, a puenta mimo swojego tragicznego oblicza nie okazała się jedynie gorzką kwintesencją splotu ekranowych wydarzeń z wyrazistym pytaniem, czy w tym dzisiejszym świecie czystość naprawdę nie ma szans na przetrwanie? Niech niesprawiedliwość nas rozjusza, ale nie niszczy, stwierdza w pewnym momencie Wielebny Roman – to chyba jednak budująca rada.
  
P.S. 1 Staram się to przesłanie odnieść do naszych rodzimych obecnych okoliczności i nie mam z tym najmniejszego problemu. Jest w nim głęboka uniwersalna prawda i celna istota także polskiej, nie tylko politycznej rzeczywistości.

P.S. 2 Napiszę jeszcze to, co akurat ciężko mi przez klawiaturę przechodzi, bo uczciwość do tego zobowiązuje, chociaż odrobinę podmywa do tej pory stabilne fundamenty na których od lat przekonanie o aktorstwie Denzela Washingtona buduję. Jestem pod sporym wrażeniem tej kreacji, lecz nie popadam w hiper zachwyt, tylko w poczuciu satysfakcji podkreślam, iż jak Denzel wyłączy autopilota to potrafi sterami nieźle się posługiwać. 

piątek, 16 marca 2018

Turbowolf - The Free Life (2018)




Chyba nie bardzo się spodziewałem, że The Free Life tak bardzo mi w głowie namiesza i tak intensywnie zagości w mojej świadomości. Two Hands sprzed trzech laty wprowadził mnie w świat dźwięków jakie kwartet z Bristolu na swój specyficzny sposób tworzy, zapewniając masę dobrych wrażeń muzycznych i przede wszystkim świetnej, uroczo barwnej zabawy. Zatem prowadząc logiczne rozumowanie przyczynowo-skutkowe nie powinienem być zaskoczony, iż mam ochotę ogromną na kolejną porcję ich radosnego retro grania. Jednak co innego usmiechnąć się z satysfakcją podczas pierwszego kontaktu z The Free Life, po czym przełączyć na inną nutę, a co innego zapetlić album na kilka co najmniej kolejnych i wpaść w obłęd polegający na rytmicznym podgrygiwaniu w takt muzyki. Usiądę na chwilę, wyrównam oddech i napiszę, iż to kapitalny krążek w mojej ocenie, w swym kolorycie cholernie oryginalny na współczesnej rockowej scenie, bo wykorzystujący częstokrość klasyczne, z przełomu lat 70-tych i 80-tych gitarowe rozwiązania, żeniąc z finezją punkową dynamikę z rockowym pazurem i popową przebojowością. Bez megalomańskiego nadęcia, czy przekładania kilku fakultetów z muzykologii na kompozycyjne universum, tylko z lekkością i bezpośrednią ofensywnością w kierunku bezpretensjonalnej rozrywki na wysokim aranżacyjnym poziomie. Dynamicznie, energetycznie, z polotem i dystansem, ze sporą ilością figlii, igraszek i czystej frajdy z grania. Tym razem jeszcze bliżej "tanecznego" popu, harcując na rozkręconych potencjometrach i rozgrzanych wzmacniaczach oraz lejąc syntezatorowe plamy na ten lepiący się do ucha kolorowy, rytmiczny (nie wiem, może nawet narkotyczny) lot. Z kilkoma, dla urozmaicenia zaproszonymi gośćmi, fajnymi obrazkami do singlowych numerów, prowokując mnie do wyjazdu na Wrocławski koncert, chociaż okoliczności do takiej wycieczki niezbyt sprzyjające.  

czwartek, 15 marca 2018

Black Moth - Anatomical Venus (2018)




Nie na darmo w sieci od czasu do czasu myszkuję, różnych ciekawych zjawisk muzycznych z uporem poszukując. Nie zawsze trafiam na rzeczy przełomowe, częściej są to dość świeżo podane, ale jednak stylistyczne mariaże dźwięków już mocno wyeksploatowanych. Nie zrażam się jednak i czerpię satysfakcję nawet wtedy, gdy młodość w pewnym sensie zadowala się rolą epigonów. :) Z rzadka też idę w ciemno za sugestiami w nazwie się kryjącymi, częściej zaś jeśli nazwa dotychczas o ucho mi się nie obiła, zainteresować mnie może wyłącznie oprawa graficzna. W przypadku Black Moth obrazek z koperty nie należy do kategorii, która uwagę moją by przykuła. Logo z wyświechtaną czernią też nie mogło być czynnikiem decydującym, a brak jakiejkolwiek wcześniej zarejestrowanej w pamięci wzmianki o tej ekipie, skazywał ją właściwie na zatonięcie w morzu, czy nawet oceanie lepszych bądź gorszych bandów z kategorii stoner/doom. Nie rozumiem więc totalnie skąd impuls, by przekleić zlepek dwóch słów do wyszukiwarki youtube'a i poświęcić absolutnej anonimowości kilka minut. Nie rozkminiam jednak ponad potrzebę genezy mojej reakcji, w podświadomość się nie zanurzam, bo to z zasady działanie ryzykowne, tylko cieszę się przeokrutnie, że podejmując kroki niezrozumiałe trafiłem na młodych Brytyjczyków, których nieodkrywcza twórczość cholernie intensywnie mnie pochłonęła. Na jak się okazuje ich trzecim długograju przebój goni przebój, znaczy oczywiście w tym postsabbathowym rozumieniu tego znienawidzonego przez underground określenia. Numery są bezwstydnie chwytliwe, z miejsca wpadające w ucho ale i kopią konkretnie, nie dając jednocześnie powodów do utyskiwań na zbytnią banalność konstrukcji. Anatomical Venus nie pretenduje w żadnym stopniu do bycia wymagającym dziełem sztuki, świat rockowo metalowy nie padł na kolana przed jego majestatem, tym bardziej oddechu nie wstrzymywał przed jego premierą, a magazyny opiniotwórcze nie zabiegały i nie zabiegają jeszcze o wywiady z tymi dzieciakami, ale (i tutaj zawieszam głos na sekundkę), nie jestem przekonany czy w przyszłości nie będą o nie zabiegać. Bowiem w porównaniu do kontynuacji debiutu, czyli krążka sprzed czterech lat (tak, zrobiłem już prewencyjne odsłuchy) Anatomical Venus to spory krok w przód w kwestii warsztatu kompozytorskiego i zapewne mentalnego nastawienia do scenicznej kariery. W dziesięciu utworach, równych jak grządki działkowca na emeryturze, czuć skupienie i dyscyplinę, a wrażliwość muzyczna zatopiona w emocjonalnej stronie dźwięków nie ogranicza się li tylko do topornej aranżacji. Na tej żyznej, bo utalentowanej i pełnej pasji glebie wyhodowali spory potencjał zainteresowany korzystaniem z bogatego dorobku w ogólności stoner rocka i doom metalu, z nieco mniejszym udziałem heavy harmonii czy punk-rockowego szaleństwa (Pig Man). Dysponując ponadto wokalnym klejnotem w postaci głosu Harriet Bevan mają naprawdę uzasadnioną szansę na wyjście poza ograniczoną gatunkiem, dość mizerną rozpoznawalność. Czego z tego miejsca im szczerze życzę i wracam do wyśpiewywania tekstu z Severed Grace i nie tylko z niego.

środa, 14 marca 2018

I, Tonya / Jestem najlepsza. Ja, Tonya (2017) - Craig Gillespie




"Ona jest Tonya", to nie jest wykalkulowana dla romantycznego, napompowanego patosem efektu, typowa droga od zera do bohatera. Żadna to wypolerowana do przesady bajeczka w rodzaju spełniającego się “american dream”, tylko pełna ostrych wiraży, bezkompromisowa, ale podana w groteskowym anturażu, nieprawdopodobnie chwytliwa opowieść z rodzaju “true life” bez happy endu. Nie jestem akurat świeżo po jej lekturze, kilkanaście dni od premierowego seansu już minęło, ale świeżość formuły, w jaką historia życia pyskatej awanturnicy ubrana, nie pozwala by o walorach produkcji Craiga Gillespie tak z marszu zapomnieć. Z marszu to ja akurat tutaj wymienię cały szereg argumentów udowadniających, że już dawno nie widziałem równie odjechanej biografii i morda uśmiecha mi się szeroko kiedy o nich pomyślę. Fakt, że jakby sam materiał nie był odpowiednio atrakcyjny i sam w sobie nie budził nie tylko wizualnie emocji, to i wszelkie próby uszycia z filcu szorstkiego, w intensywnym świetle połyskującego szałowego wdzianka, nie miałoby szansy powodzenia. W tym przypadku jednak jedno i drugie szło w parze, bo osobliwa postać Harding w wyrafinowanym łyżwiarskim świecie i pomysłowość scenarzysty oraz reżysera, to żadne nijakie czy szablonowe powielanie wytartych schematów, tylko ostra jazda błyskotliwe wiążąca częstokroć skrajne tematy. W niej dziewczyna z pasją, absolutnie niepasująca do lansowanego obrazu łyżwiarskiej księżniczki. Pochodząca z prostactwa, brutalna w słowach i gestach, z fizycznością pozbawioną subtelnego wdzięku i z wrażliwością estetyczną cyrkowego clowna, wreszcie z jedną niepodważalną przewagą nad konkurentkami. Nią ten cholerny potrójny axel, którego skakała jak na zawołanie i nomen omen żadna inna pełna gracji i obycia rywalka, nie mogła jej w tym skakaniu podskoczyć. Tylko co z tego, jak hasanie w przykrótkiej spódniczce po tafli zamarzniętej wody ku uciesze estetów, to sport w ocenie niewymierny, całkowicie uzależniony od subiektywnego spojrzenia sędziów i jeszcze kanonów, jak się okazuje opartych bardziej o wdzięk niż walory gimnastyczne. Zatem kiedy wiesz, że zrobiłaś wszystko co powinnaś, że wyżej i lepiej od ciebie nikt nie skacze, a nie godzisz się pokornie z faktem, że wyżej już nie podskoczysz, bo problem tkwi zupełnie gdzie indziej, a w tej kategorii nie poradzisz wymaganiom. Hmmm... to stajesz dziewczyno pod ścianą i sfrustrowana szukasz wściekle pozasportowych dróg oddziaływania. Niestety wokół ciebie, w tym twoim najbliższym, ciasnym ograniczeniami mentalnymi otoczeniu, zbyt sporo ludzi (zrezygnuję z eufemizmu) zdrowo pierdolniętych, o kompletnie, do sześcianu zrytych beretach, którzy cel rozumieją w kategoriach zero-jedynkowych, a metody jego uzyskania zawsze bez względu na ofiary w ich oczach są usprawiedliwione. Tą antybohaterką w pierwszej kolejności matka psychopatka, zimna wyrachowana suka, której nota bene sportowo skuteczna strategia, w ujęciu psychologicznego wpływu na młodą osobowość, to nic innego jak potężny kamień zawieszony na wątłej dziecięcej szyi - nie udźwigniesz i kropka. Z tego szereg konsekwencji wyraźnie z impetem po psychice się rozpełzających. Kładących się "po całości" mrocznym cieniem na kolejne etapy życia. Od fundamentalnej nieumiejętności radzenia sobie z własnymi emocjami, stresem, złością itp., po absolutnie niezaskakujące wybory np. partnera idealnego do morderczego, bo toksycznego związku. Dokładnie wszystko ma tutaj swoje logiczne, racjonalne uzasadnienie i jest wypadkową masy błędów, wynikających nie tylko z braku ciepła czy elementarnej wrażliwości, tudzież przerostu ambicji, ale także topornego, prymitywnego rozumienia określenia sukces. Rozbita, poobijana i okaleczona osobowość Harding versus oczekiwania w kwestii kariery sportowej, jak i wielki sport w kontrze do prozy życia. Cholernie wysoko postawiona poprzeczka, katorżnicza praca treningowa i mur nie do przebicia, bo wykluczenie i uprzedzenie nie te szlachetne progi dla charakternej, ale niestety wieśniary. Twardej dziewczyny, której charakter wykuty w ogniu konfliktów, ale absolutnie nieprzystający do wymogów tańca na lodzie. I wreszcie punkt kulminacyjny, czyli w tej dramatycznej ale i żenującej błazenadzie krwawy motyw Bogu ducha winnej Nancy Kerrigan, jako wynik wszystkiego złego. Całego splotu wydarzeń i bajzlu emocjonalnego, nakręcanego systematycznie przez popieprzone otoczenie Toni, w którym zza pleców swoją kluczową rolę odegrał pewien tłusty psychol, mieszkający mimo już dojrzałego wieku wciąż z rodzicami. Zawodowy konfabulant, tłuk niepospolity odgrywający przekonująco ćwiczoną przed lustrem rolę. Świr kompletny i jak się okazuje, bądź nie okazuje (bo tutaj tkwi też moc filmu Gillespie'go) główny architekt czynu godnego potępienia. Ta siła o której powyżej wspominam, tkwi w porzuceniu poszukiwania jednej prawdy i potrzeby zbudowania mniej lub bardziej racjonalnej tezy, wokół której konstruowana jednostronna argumentacja. Tego sprytnie Gillespie unika, nie osądzając jednoznacznie samej Harding, kapitalnie wykorzystując potencjał tkwiący w kompletnie niespójnych zeznaniach głównych aktorów tej tragifarsy. Historii absurdalnej, która wydarzyła się w rzeczywistości i wstrząsnęła ówcześnie amerykańskim sportem, odbijając się medialnie echem na całym świecie. Okoliczności kuriozalnej jak treść filmu nie tylko między wierszami sugeruje, takiej która powinna bardziej urodzić się w wyobraźni scenarzystów, niż zostać przez życie napisana. Ale czy to pierwszy przykład sytuacji, kiedy rzeczywistość wyprzedza wyobraźnię speców od mocno naciąganej społecznej fantastyki.

P.S. Kadziłem sporo powyżej, poklepywałem z uznaniem, szczerym gestem chwaliłem, a nie skomplementowałem aktorskich popisów, które szczególnie w przypadku Margot Robbie i Allison Janney są tak bezpośrednio ujmując, przezajebiste! :)

czwartek, 8 marca 2018

Napalm Death - The Code Is Red... Long Live the Code (2005)




Przekaz będzie zwięzły, idealnie dopasowany do charakteru jedenastego długograja Brytoli. Swego czasu zdefiniowali grindcore, w chwilę później zorientowali go na death metal i z każdym kolejnym krążkiem udoskonalali formułę, która już dawno przyniosła im status legendy. Może nie zawsze podejmowane kroki były na miarę ich wielkości, ale nigdy też totalną kichą nie obrazili swoich fanów, poziom wysoki niczym niemiecka motoryzacja utrzymując. The Code is Red...Long Live The Code to jeden z największych powodów do dumy, album rewelacyjnie zaaranżowany, kontrolujący w mistrzowski sposób hałas intensywnie generowany. Jadowity, energetyczny, wręcz tryskający adrenaliną - jak spore grono komentatorów zauważało, ze sporym udziałem punkowych korzeni w strukturach kompozycji. Świeży, pomimo iż nie przynoszący przecież znacznych zmian, nieco urozmaicony (Morale) i przez ponad trzy kwadranse w mistrzowski sposób emocjonujący. Ciekawy kontekstowo i zaangażowany społecznie, z błyskotliwymi i racjonalnymi przemyśleniami zawartymi w dosadnych lirykach. Nie zbaczając z obranej drogi, nadal stanowiąc niewyczerpane źródło inspiracji, w szybkich pociskach skumulowali całą esencję wielu lat doświadczeń, zasługując na ogromny szacunek. Gromkie brawa!

środa, 7 marca 2018

Mastodon - Leviathan (2004)




Spoglądając z pozycji każdego kolejnego aktu muzycznej aktywności, jakich do tej pory Mastodon od momentu pojawienia się Leviathana w ilości sztuk pięciu zaliczył, myśl zasadnicza się przed szereg wysuwa. Mianowicie, że on był ostatnim albumem na którym przede wszystkim siarczysty sludge we względnie pierwotnej formule dominował, a głos każdego z równoprawnych wokalistów do masywnego ryku li tylko się ograniczał. W sensie ewolucji wokali w przyszłości znacznie śpiewniej z każdym wydawnictwem się robiło, natomiast instrumentalnie wpierw wpadli w objęcia gęstniejących struktur przeładowanych skomplikowanymi motywami, aby już od Crack the Sky systematycznie obierać kurs na dźwięki pomimo swej programowej wielopłaszczyznowości, na charakterystyczny mastodonowy sposób chwytliwe. To co powyżej wypisuję to oczywiście uogólnienie, bo epickości w wielu fragmentach, jak i ciężaru na albumach powyżej Leviathana nie brakuje. Niepodważalnym faktem jest jednak stan mnie akurat satysfakcjonujący, że muzyka stała się bardziej transparentna z zachowaniem charakterystycznego dla Amerykanów rdzenia. W przypadku krążka będącego w tym miejscu tematem moich refleksji, więcej w nim afirmacji muzycznego prymitywizmu, dusznego klimatu, dosadnego brzmienia, w których kluczową rolę odgrywa bezpośrednia moc i siła. To rodzaj masywnego walca przetaczającego się zaskakująco żwawo przez narząd słuchu, tylko doraźnie proponującego aranżacyjnie, ponad normę złożone odjazdy czy dryfy w stronę lżejszej stylistyki opartej o quasi akustyczne brzmienia. Jest jednak w tych dziesięciu kompozycjach już wyraźnie słyszalny argument decydujący o wyjątkowości stylu grupy. Bowiem w tym monolicie czuć progresywne zacięcie, a łamane przez wielorękiego Branna Dailora perkusyjne popisy nie pozwalają się nudzić tak jak to zazwyczaj bywa, gdy typowe sludge'owe dźwięki wypełniają krążki po granice ich pojemności. To album bez wątpienia wymagający i potrzeba czasu oraz zdrowego uzębienia, aby przegryźć się przez ten sypiący się tonami gruz. Aby docenić umiejętności techniczne i kompozytorskie zawarte w tej awangardzie wagi super ciężkiej. 

wtorek, 6 marca 2018

Aus dem Nichts / W ułamku sekundy (2017) - Fatih Akin




Każdy artystyczny komentarz do politycznej rzeczywistości może wybrzmieć tendencyjnie. Można przecież wypaczyć znaczenia pojęć i zmanipulować sens, bo jest się w temat zaangażowanym emocjonalnie i w ten sposób perspektywa zostaje mniej lub bardziej świadomie zniekształcona, a w konsekwencji wypowiedź merytorycznie sfałszowana. Ale można też pokazać sedno sprawy, ukazać sytuację wiarygodnie, nie popadając w pułapki subiektywnego spojrzenia. Można uczynić to przekonująco z autentycznym zrozumieniem istoty rzeczy, poruszyć i wstrząsnąć. Tak właśnie Fatih Akin opisuje zmorę współczesnych bogatych europejskich społeczeństw, którą stała się spirala bezsensownej przemocy na tle rasowym, ideologicznym czy religijnym. W wielokulturowym tyglu wielkich metropolii, pomiędzy sąsiadami, ale i pośród rodzin przez skrajne poglądy wewnętrznie podzielonych. Robi to z wykorzystaniem ogromnej bystrości i jaskrawymi barwami wyraziście kreśli socjologiczno-psychologiczny portret problemu przede wszystkim w skali mikro, nie przesłaniając jednocześnie właściwego społecznego tła. W jego narracji dominuje zdrowy rozsądek, a przesłanie piętnuje każdą nienawiść na tle rasowym czy światopoglądowym. Ten dosadny komentarz opleciony jest mądrze na fundamencie tragicznej historii kobiety tracącej w zamachu bombowym syna i męża. Historii zaprzeczającej stereotypowemu myśleniu i pochopnemu określaniu w tym piekle roli postaci przez pryzmat koloru skóry, narodowości czy przez wzgląd na ich wiarę. W trzech wyraźnie oznaczonych aktach, przedstawiających w ogólności drogę do sprawiedliwości oczekiwanej przez ofiary. Poprzez szok, rozpacz, załamanie, wreszcie walkę z bezduszną machiną sądową, która w swej poniekąd zrozumiałej bezemocjonalności staje się zakładnikiem procedur i paragrafów, po czystą wendettę w obliczu bezsilności. Czyni to wykorzystując sugestywne symboliczne paralele (finał), paraliżujące ujęcia (podcięte żyły), ale też nieco zgrane chwyty, bliskie popadania w czarno-białą optykę (obrońca podczas rozprawy). Nie przekracza jednak tej granicy, za którą brak autentyzmu, czy żenująca stronnicza łopatologia, bo wszystkie te działania prowadzone są z dużą wrażliwością i nieprzesadzonym jednak podpieraniem się technikami psycho-manipulacyjnymi. Dzięki temu W ułamku sekundy nie tylko przemawia do sumień i szarpie widzem konkretnie, ale uzmysławia tak bezpośrednio, wprost, że nienawiść mieszka w nas bez względu na nasze pochodzenie.

P.S. Nie mogę nie dostrzec, że to właściwie film jednego aktora, znaczy aktorki. Diane Kruger wspina się tutaj na wyżyny i absolutnie nie rozumiem, dlaczego z tego eksponowanego miejsca nie została zauważona przez amerykańską krytykę. A może rozumiem, tylko nie chce mi się w tym miejscu teraz wykładu robić w temacie amerykańskiej wybiórczej wrażliwości.

poniedziałek, 5 marca 2018

Toni Erdmann (2016) - Maren Ade




Zaległość filmowa bardzo obowiązkowa, zatem najwyższa już pora była aby ją nadrobić i w towarzystwie pochwalić się znajomością współczesnego europejskiego kina, które światowe laury zbiera. Toni Erdmann to jak się bez wielkiego zaskoczenia okazuje świetna gorzka satyra, oryginalnie opowiedziana i do bólu realistyczna. Celna diagnoza korpoludkowego niby życia, kondycji mentalnej i moralnej szczurzych sprinterów, po stanowiska, po kasę, tak właściwie to po ch** wie co? W ich luksusowym życiu ustawiczny stres, napięcia, presja, zimne relacje biznesowe, samotność pośród ludzi i w kontrze puste przyjemności rekompensujące, nawet niepołowicznie deficyty bliskości. W tle usankcjonowany prawnie system wyzysku, działalność międzynarodowych korporacji na świeżym wschodnioeuropejskim rynku - grube pieniądze robione na garbie młodych demokracji. W tym świecie pozbawionym duszy, śmiertelnie poważnym, morderczo precyzyjnym w swej autodestruktywnej formule, pojawia się błaznujący turbo dziadek. Cholernie inteligentny, przenikliwy i przebiegły, który osobliwy plan w życie wprowadza i nie pozostawia swej pierworodnej córce, będącej modelowym przykładem korposzczurzycy, na zignorowanie błyskotliwych podtekstów i sugestii. W tym pajacowaniu jest metoda, w nim jest prawdziwa miłość i głębokie oddanie - zdroworozsądkowa empatia i ambitna prowokacja. Obraz Maren Ade, gdyby nie przedobrzone rozmiary i pewne mankamenty narracyjne, to okrutnie niebanalny,  piekielnie dobry film o rzeczach najważniejszych.

piątek, 2 marca 2018

Lunatic Soul - Walking on a Flashlight Beam (2014)




Nie znam czarno-białego dyptyku, nie było okazji, zabrakło być może czasu, może chęci tudzież odpowiedniej wówczas potrzeby? Nie poznałem także jak dotąd Impressions (trójeczka w dyskografii), a swoją przygodę z Lunatic Soul rozpocząłem przed momentem niejako, czyli dopiero za sprawą Fractured. Stąd zawartość Walking on a Flashlight Beam rorozpoznaje jedynie przez pryzmat powyższej, osamotnionej jeszcze płyty i w tym ujęciu dostrzegam pomiędzy czwórką i piątką dość znaczące różnice, które niemniej jednak nie zmieniają radykalnie charakteru muzyki Lunatic Soul. Muzyki przede wszystkim ilustracyjnej, w przypadku Walking on a Flashing Beam wielowątkowej, ambitnie rozbudowanej, z mnóstwem niuansów do wielokrotnego fascynującego odkrywania. Ekstatycznej i eterycznej równorzędnie, z mnóstwem subtelnych i gorących emocji, zarówno na wierzchu jak i pod powierzchnią kumulowanych. To zarazem przyciągająca uwagę chwytliwa fasada, jak i wzbudzająca analityczne zainteresowanie głębia. Gatunkowo spójna, w ogólności elektronika, flirtująca zarówno z rockiem progresywnym, muzyką klasyczną i hipnotycznym ambientem. Owinięta wokół finezyjnego basowego rdzenia, wielowarstwowa, przebogata aranżacyjnie, zwarta otulina, spleciona drobiazgowo z najwyższej jakości materiału. Inaczej mówiąc, koronkowa to robota. :)

P.S. Jak Mariusz Duda wówczas, kiedy płyta na rynek wchodziła w wywiadach wspominał, inspiracje czerpał z książki Magdaleny Grzebałkowskiej "Portret podwójny - rzecz o Zdzisławie i Tomaszu Beksińskich". To w osobliwym emocjonalnie Tomku odnalazł pierwotyp swojego bohatera. W nim dostrzegł idealny materiał dla lirycznej zawartości czwartego krążka swojego projektu i mam przekonanie, że jeżeli “świętej” pamięci Nosferatu miałby jakimś metafizycznym cudem szansę poznać Walking on a Flashinglight Beam, to z pewnością tenże byłby w jego przekonaniu uzasadnionym tematem jednej z jego audycji. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że ten mariaż new romantic z progresywnym rockiem trafiłby prosto do serducha Beksińskiego i nieźle by w nim namieszał, a genialny Gutter maniakalnie byłby w trójce promowany, doprowadzając Tomka za każdym razem do słownej ekstazy. Mam też wrażenie, że pomiędzy Dudą, a Beksińskim istniałaby przejmująca więź, oparta o podobną wrażliwość muzyczną. Podobne przecież klimaty w ich duszach pulsowały, w tych samych rejonach dźwiękowej strawy bez wątpienia by dzisiaj poszukiwali. Pewnie przyjaźniąc się, łącząc pasją dwa pokolenia - gdyby tylko Tomkowi chciało się jeszcze żyć. 

Drukuj