piątek, 23 marca 2018

Jack White - Boarding House Reach (2018)




Wypadałoby jak dobry obyczaj i wytrenowany przez samouka pismaczy warsztat zobowiązuje, jakieś intro na starcie urodzić. W przypadku od wielu lat dyżurnej nadziei światowego rocka, coś w rodzaju natchnionego i z nutką żartu otwarcia o wprowadzaniu do gatunkowej tkanki eksperymentatorskiej wizji, świeżego pierwiastka etc. Bowiem akurat w takim tonie zapewne większość mainstreamowych muzycznych periodyków napisze i spora część dziennikarskiej braci, mniej lub bardziej niezależnej w podobnej tonacji, przyklaskując, ochoczo "własne" zdanie zaproponuje. Niestety nie odnotowuję w tym momencie przypływu większego natchnienia i byłby to raczej poród w bólach kamieni nerkowych, zamiast finezyjnej przedmowy w cudownych naturalnych okolicznościach zrodzonej. Poza tym, co istotą części merytorycznej tekstu, nie odczuwam po kilku kontaktach z Boarding House Reach potrzeby utożsamiania jeszcze gorącego krążka White’a z dziełami z rodzaju tych przełomowych. Może kiedyś? Nie wykluczam, choć nie wierzę. Tu i teraz odbieram go jako próbę wykonania pewnej złożonej sekwencji skomplikowanych ruchów, sondujących nastawienie fanów lidera White Stripes do tego rodzaju poszerzania muzycznych horyzontów i utwierdzenie siebie samego w przekonaniu o znaczącym wpływie na współczesny obraz szeroko pojmowanie rocka. Album (żeby nie budować atmosfery porażki) jest w kilku, względnie kilkunastu momentach udanym odjazdem Jacka, wraz z ciekawymi wynajętym na tą okoliczność instrumentalistami, w kierunku fuzji wielogatunkowej. Jednako posiada również liczne wady, w postaci mielizn i prób łapania zbyt licznego stada srok, za ich imponujące, lecz delikatne ogonki. Gdyby te trzynaście kompozycji zredukować do pięciu, sześciu (Connected by Love, Why Walk a Dog?, Corporation, Ice Station Zebra, Over and Over and Over, Who is it Me?!) to w takim układzie ilościowym, w moim przekonaniu album z powodzeniem obroniłby się, jako mini z niewyżywołanymi ambicjami, a pomiędzy numerami byłby do wychwycenia wspólny mianownik. Trudno jednak w tej obszernej formule nie dostrzec piętna, jakim Boarding House Reach obarczone. Brak spójności bowiem, to problem zasadniczy i ponad nim, jakbym się nie starał, nie daje rady przejść do porządku dziennego. Nawet jeżeli te kilka powyżej wymienionych utworów cieszy ucho sprawną, czasem nawet genialną żonglerką analogowymi brzmieniami organów, czy różnej maści innych elektronicznych wynalazków, wraz z soczystymi gitarami przywołującymi ducha bogatego muzycznie przełomu siódmej i ósmej dekady XX wieku - interesującej fuzji rocka, bluesa, soulu, jazzu i funku, to ciężar niezgrabności pozostałych ściąga krążek jako całość, w otchłań z dużym jaskrawoczerwonym napisem “nosz kurwa mać, p-r-z-e-k-o-m-b-i-n-o-w-a-n-e”.

P.S. Jestem pewny, że się nie znam, mój niewyrafinowany gust, w sensie “kiedy człowiek już się pogodzi, że ma słaby gust i w 9/10 przypadkach podejmuje złe decyzje, to żyje się jakoś łatwiej” nie pozwala mi rzecz jasna docenić geniuszu White’a.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj