sobota, 29 czerwca 2013

Witchcraft - Legend (2012)




Pięć lat niemal zupełnej ciszy w obozie Szwedów, kazało zadawać sobie pytanie czy taki twór odszedł w niebyt w momencie kiedy właśnie od kilku lat panuje ożywione zainteresowanie stylem który reprezentują. Rozsądek podpowiadałby, że to odpowiednia chwila aby powrócić z nowym materiałem, chyba że Witchcraft nie mając dobrego pomysłu na krążek wolał zaginąć w otchłani, niż wychylać się z propozycją, która w konfrontacji poległaby na polu walki. Odpowiedź już jest! Poddać się, nie poddali, powrócili w barwach wytwórni, która wyczuwając boom na retro granie ściąga do siebie liderów konwencji. Album nagrali co ani nie zaskakuje ani nie rozczarowuje. Potwierdza klasę formacji kompozycjami solidnymi w wielu miejscach wręcz błyskotliwymi. Charakter twórczości Witchcraft zawsze posiadał pewien pierwiastek odróżniający ich zdecydowanie od innych liderów nurtu. Taka trudno opisywalna aura roztaczająca się nad wszystkimi albumami jest obecna również na Legend, jednak ubrana została w brzmienie zdecydowanie bardziej nowoczesne. To taka hybryda archaiczności i nowoczesności w tym przypadku robiąca wrażenie spójności, nie sugerująca pytania o wahanie się grupy po której stronie stanąć. Efekt solidny uzyskali i choć w ostatnim czasie na czoło konkurencji, gdzie prym w mojej prywatnej ocenie wiodą Orchid, Graveyard i Rival Sons nie wskoczyli, to dużym moim uznaniem nadal się cieszą i myślę, że stać ich przy kolejnej okazji na cios, który powyższymi kapelami zatrząść może!

piątek, 28 czerwca 2013

Oddland - The Treachery of Senses (2012)




Jak ja uwielbiam takie chwile, kiedy wśród setek płyt debiutujących formacji odnajduje perełkę, po której przesłuchaniu nie jestem w stanie uwierzyć, że to co właśnie docierało do moich uszu stworzone zostało przez nieznanych dotąd muzyków. A może właśnie w tym tkwi sekret, że młodość dostarcza najczęściej przeżyć nowych, nieszablonowych - pozwala odkrywać nowe tereny dotychczas jeszcze nie eksplorowane? W tym przypadku do czynienia mamy z muzykami jak się doszukałem pochodzącymi z Finlandii, czyli tego kraju skandynawskiego, który fanom metalu kojarzy się dość skrajnie, że zapodam tylko kilka nazw od Beherit, Impaled Nazarene po Nightwish! Jednak jak mnie po raz kolejny życie uczy - nie oceniaj grupy po kraju pochodzenia, bo pominiesz takie ciosy jak The Black League z ich ostatnią fantastyczną produkcją czy właśnie będący tematem tych wywodów Oddland. Nie będę się tu rozpisywał czym mogli się inspirować twórcy Zdrady Zmysłów - jeśli trafnie rozszyfrowałem tytuł krążka, tych wpływów jest bardzo wiele jednak głównym składnikiem kompozycji grupy jest ich własny myślę, że dla zainteresowanych już zdecydowanie zauważalny charakter. Rwane często riffy przeplatają się z melodyjnymi partiami, nakładają na siebie, rozjeżdżają w perkusyjnych kanonadach podkreślonych żwawym, oryginalnym basowym pulsem. Czysty, mocny wokal frontmana wraz z orientalnymi w swoim charakterze rozwiązaniami melodycznymi dodaje utworom aury mistycznej, jednak jeśli ktokolwiek po tym opisie spodziewa się ckliwości na poziomie gotyckim mocno się zawiedzie. Emocje w tej muzie są silnie wyeksponowane, charakter ich jest jednakże zupełnie inny, że użyje barwnego porównania - takie to bardziej psychologiczne niż romantyczne. Tu duża zasługa jak wcześniej wspomniałem sekcji rytmicznej, jej rola nie ogranicza się jedynie do podkładania fundamentu. Jej zadaniem jest dodać do formy nerwowego, intrygującego. Dla osób nie osłuchanych w takich dźwiękach, w pierwszych kontaktach nieco chaotycznego wymiaru. To coś na kształt tego co na swoich krążkach robił Nevermore, czyli łączył melodie, rwane struktury, silne zaśpiewy z elementami daleko posuniętej instrumentalnej wirtuozerii. Właśnie ten pierwiastek ekipy Loomisa jest szczególnie zauważalny! W obliczu obecnej sytuacji w obozie amerykanów to właśnie Oddland perfekcyjnie wypełnia lukę po nich pozostawioną. Umarł Nevermore, niech żyje Oddland!

środa, 26 czerwca 2013

Flight / Lot (2012) - Robert Zemeckis




Rozczarowałem się tą produkcją finalnie, gdyż obraz zapowiadany hucznie jako poruszający dramat okazał się tylko zgrabnie skonstruowaną hollywoodzką superprodukcją z nazwiskami. Nie wiem, być może zbyt wysokie oczekiwania spowodowały, iż poczucie niedosytu, zmarnowanego odrobinę tematu po zakończeniu seansu bardzo wyraźnie zdominowało moje odczucia. Przecież patrząc zupełnie obiektywnie film to, co od strony technicznej żadnych większych mankamentów nie posiada. Wprawne oko Zemeckisa i specyficzny klimat jego produkcji jest nad wyraz odczuwalny, a profesjonalna gra czołowych aktorów nie wzbudza wyraźnego wrażenia sztuczności. Tam gdzie Denzel Washington kreuje postać odrobinę monotonnie tragiczną, z nieco napuszoną i pełną amerykańskiego patosu otoczką, John Goodman dla przeciwwagi serwuje pewną lekkość i klimat rodem z kina Scorsese czy braci Coen. Jednak jest w tym filmie coś co nie pozwala jednoznacznie go ocenić, gdyż rzemieślnicza często aura przeplata się z kilkoma wyjątkowymi fragmentami, które pomimo całościowego poczucia płaskiego, bezemocjonalnego dramatu wzbudzają silniejsze bicie serca (patrz: scena kiedy kapitan Whitaker spotyka się w domu z synem). Niestety te nieliczne pobudzające fragmenty wtopione są w tło najczęściej mdłej estetyki finalnie sprowadzonej do oklapłego jednoznacznie podanego zakończenia. Ten wątły emocjonalnie schemat hollywoodzkiego happy endu stawia pytanie, co chcieli osiągnąć twórcy? Temat poważny, a potraktowanie miałkie i schematyczne – oczekiwałem przeżycia otrzymałem jednak niemal kino familijne. A może jestem zbyt surowy w ocenie?  

P.S. A wątek pani narkomanki do bólu przewidywalny, tak nagle porzucony - pytanie na jaką cholerę w ogóle tam wklejony!

wtorek, 25 czerwca 2013

The Hurt Locker / W pułapce wojny (2008) Zero Dark Thirty / Wróg numer jeden (2012) - Kathryn Bigelow




Z założenia obrazy te w tandemie tutaj występują, gdyż tematyka niemal bliźniacza i jakby stwierdzili czołowi „hejterzy” amerykańskiej militarnej dominacji na świecie, mocno propagandą przesiąknięte. Ja jednak mając zapewne jedynie śladową wiedzę na tematy co o służby specjalne czy akcje szpiegowsko-wojenne zahaczają, trzymałem się podczas seansów w dużym dystansie od faktycznych relacji filmów ze współczesną rzeczywistością opisanych konfliktów. Wiedza moja czysto medialna, taka jaką współcześni animatorzy naszej rzeczywistości chcą nam sprzedać, więc jak podpowiada intuicja pewnie daleka od realnej. Może zabrzmi to bezdusznie, jednak będąc uczciwym, siedząc sobie wygodnie na kanapie w kraju przynajmniej jeszcze dziś względnie bezpiecznym, choćbym nie wiem jak bardzo próbował być empatyczny nie zrozumiem sytuacji w jakiej ludzie muszą tam funkcjonować. Zatem będąc szczęśliwym, iż moje życie pozbawione jest horroru wojny, zdając sobie także sprawę ze współczesnych skomplikowanych, wielowarstwowych globalnych uwarunkowań społeczno-politycznych nie oceniam wartości dokumentalnej produkcji Kathryn Bigelow. Skupiam się jedynie na wartości czysto emocjonalno-rozrywkowej, czyli czy obrazy te utrzymywały mnie w napięciu, pozwoliły na wzbudzenie pewnej refleksji, uzbroiły w nowe doznania i przeżycia o wartościowym charakterze. I w obydwu przypadkach twórcom ta sztuka się udała, choć z przewagą obrazu z 2008 roku, gdzie mniej spektakularne zacięcie pozwoliło na bardzo przekonywujące pokazanie jak bardzo warunki wojenne, ciągłe życie w napięciu dla pewnych jednostek stają się sposobem na życie, pewnego rodzaju uzależnieniem, że użyje tu śmiałego porównania - niczym sporty ekstremalne. W poczuciu bezpieczeństwa, bez tej życiodajnej adrenaliny nie są zwyczajnie w stanie funkcjonować. I kiedy W pułapce wojny tak sprawnie wątek psychologiczny rozwija, Wróg numer jeden skupia się przede wszystkim na kwestii zdecydowanie spektakularnej, co szczególnie ciekawe się wydaje obnażając słabości amerykańskiego giganta i jednocześnie nie dając złudzeń, iż ten gliniany kolos jest dla cywilizacji zachodu pomimo swoich ułomności ostatnią realną linią obrony przed zorganizowanym terroryzmem. Trochę zabrakło tu niestety tego wymiaru wewnątrz ludzkiego, gdyż sama postać agentki wydaje się odrobinę zbyt enigmatyczna, pozbawiona w dodatku przynajmniej w moim odbiorze pierwiastka głębi. Jednakże w miejsce wymiaru emocjonalnego Bigelow zdaje się wtłaczać specyficzną oszczędną wartościująco narracje, gdzie wszelkie wątki moralizatorskie ustępują miejsca suchym szczegółom pozwalającym zbudować klimat wręcz paradokumentalny. I to w moim przekonaniu ogromny atut tego filmu, gdzie nic nie jest sugerowane, a widz ma możliwość indywidualnie odczytywać własne refleksje i przemyślenia. Tam gdzie Wróg numer jeden skupia się na polityce, a W pułapce wojny na aspekcie psychologicznym upatruje różnicy – ale to tylko moje subiektywne spostrzeżenie. Niby pozornie ten sam szeroki temat, a tak naprawdę różnobiegunowo potraktowany. I na koniec trudno przejść obojętnie wobec kwestii czysto technicznych, bowiem filmy to kapitalnie kamerą uchwycone i zmontowane z fachową wiarygodną grą aktorską – obrazy obiektywnie na najwyższym technicznym poziomie. Pogratulować tylko Kathryn Bigelow takiej smykałki do tego rodzaju konwencji.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Lamb of God - Resolution (2012)




Lamb of God powróciło i nagrało krążek do bólu klasyczny, z charakterystycznym nieco suchym brzmieniem, połamanymi strukturami, szybkimi zrywami, gwałtownym bębnieniem, brzęczącymi riffami i wokalną ekwilibrystyką szalonego Pana Blythe'a - niedowiarki niech sprawdzą co to "zwierze sceniczne" robi w obrazku do kawałka Desolation. Rola zespołu zdecydowanie jest tu także nie do przecenienia, bębniarz rządzi, a i szalona publika napędza tą machinę wyraźnie! Taką dawkę energii we współczesnym modern thrashu wytworzyć potrafią naprawdę jedynie nieliczni, stąd uznanie należy się spore. Choć album ze względu na przyzwyczajenie do stylu grupy, brak efektu zaskoczenia nie kopie równie skutecznie jak Sacrament lub Wrath - zdecydowanie jednak daje rade, w moim przekonaniu w swojej niszy stylistycznej sytuując LOG na pozycji lidera!

niedziela, 23 czerwca 2013

Switch Opens - Joint Clash (2012)




Od czasu jakiegoś śledzę przyznaje, co buczy i brzęczy w małej jednak prężnej się wydaje szwedzkiej wytwórni Transubstans Records, gdzie pierwsze kroki stawiali między innymi moi dzisiejsi faworyci z Graveyard i Lonely Kamel, czy obiecujący choć w przekonaniu moim jeszcze nie okrzepli The Crystal Caravan, Ponamero Sundown i Gordon Fights. Z tego właśnie podwórka pojawili się w moim eklektycznym dźwiękowym świecie muzycy Switch Opens obdarowując mnie "hałasem" z pogranicza stonerowej przebojowości, sludge'owego ciężaru, space-rockowego rozpasania i doomowego mroku. Kompozycje jakie znalazły miejsce na drugim ich krążku zbudowane na bazie przedniej jakości riffów - mozolnie z cierpliwością rozwijane o specyficznym niemal transowym charakterze (nie chodzi tu o bujanie w rytm zapętlonego beatu), zawierają w sobie w stopniu równym perfekcyjnie przemyślane i dopieszczone akcenty jak i improwizowane odloty. Dźwięki to co radosnego aspektu są pozbawione, a swój wciągający urok na bazie narkotycznego post-uniesienia w wielu fragmentach opierają. Łamane schematy rytmiczne i zabawa kontrastami potęgują atmosferę kontrolowanego obłędu. Wraz z wokalnym cedzeniem wersów niczym uniesienia szamana odprawiającego swe tajemne obrzędy, wprowadzają mnie w stan głębokiego poczucia satysfakcji i spokoju. Jednak odprężenie to podszyte pulsem jest o charakterze niepokojącym, co znaczne zmiany do podświadomości wprowadzać może - wrażenie odnoszę, iż krążek ten podstępnie uspakaja, by jad do organizmu wprowadzić co w przyszłości nieprzewidywalne efekty przyniesie! Długo się w ten album wciągałem, zasysała mnie jego specyficzna gęsta, klaustrofobiczna atmosfera by finalnie zniewolić i w poczet niemal wyznawców tych szamanów wtłoczyć. Doprawdy zdecydowanie podstępna i uzależniająca to sztuka!

piątek, 21 czerwca 2013

Cavalera Conspiracy - Inflikted (2007)




Brazylijski serial "Max Cavalera i jego odjazdy" od lat przykuwa uwagę oddanych fanów i kiedy to zaskakujące zakopanie topora wojennego z bratem (w sensie rodzinnym jak i młodzieńczych fascynacji muzycznych nastąpiło), a nowy projekt powstały dla uczczenia tej wiekopomnej chwili do życia powołany został, zastanawiało mnie jedno! Gdzie ta nowa formacja swoją niszę odnajdzie? W skocznie „fuckowym” metalizowanym pitoleniu, pośród elektronicznych beatów czy może jednak tam gdzie Sepultura wiele lat temu realne zamieszanie bezkompromisowością i motoryką riffu zrobiła. I chociaż spory dystans miałem do buńczucznych zapowiedzi, w których to Max nową muzykę w kategoriach surowego hard core-thrashu umieszczał – po odpaleniu krążka na mojej gębie grymas uśmiechu zagościł, a serducho mocniej w takt tej o potężnym ładunku energii motorycznym graniu zabiło. Jak się nie po raz pierwszy zdarzyło, kiedy niewiele się po płycie spodziewałem, w finalnym efekcie zmiażdżony cudem niejako zostałem. Surowe to zdecydowanie granie, gdzie pomimo braku eklektycznych zawiłości, efekt piorunujący instrumentaliści uzyskują dzięki pierwszorzędnie wystruganym riffom oraz dynamice wybuchowej z konkretnym ładunkiem chwytliwości. Łoją sobie oni ten bezkompromisowy, soczysty thrash z radochą wracając zapewne do fascynacji sprzed lat, kiedy przynależność do sceny i związane z tym ideały priorytetową role odgrywały, a muzyczne ambicje jedynie do napierdalania szybciej, mocniej i ciężej były ograniczone. Zupełnie nie spodziewałem się, że przyjdzie jeszcze taki dzień gdy Max na nowo prawdziwie dźwiękową wulgarną złość z siebie wyrzuci - oczyści choć na chwile swój organizm z nadętej i napuszonej parareligijnej estetyki dając wszystkim wyznawcom wściekłej, jadowitej gry satysfakcję ogromną. Kilka ładnych lat od premiery tego krążka już minęło, w międzyczasie następca Inflikted wypłynął, jednak pomimo wykorzystania podobnej recepty, w żadnym stopniu debiutowi nie dorównał. Brakło mu niestety tego jadu co na jedynce infekował skutecznie, taki zbyt schematyczny się okazał wręcz czysto szablonowy z przerostem melodii słodyczą doprawionych, co efekt zbyt mdły pozostawiło. Teraz jedynie z cierpliwością należy na ewentualną kontynuację studyjnych poczynań Cavalera Conspiracy zaczekać. Nie poganiać, zbytniej presji nie wywoływać wszak Max jeszcze nie raz swoimi nieprzewidywalnymi posunięciami może zaskoczyć. Mam jedynie nadzieję, że w przeważającym stosunku na korzyść pozytywnego finalnego efektu. Optymista ze mnie? ;)

czwartek, 20 czerwca 2013

Soilwork - The Living Infinite (2013)




Powstanie najnowszej produkcji Soilwork poprzedziło kolejne odejście ze składu filaru kapeli Petera Wichersa, stąd pojawiły się w mojej świadomości oznaki niepewności co do formuły przyszłego albumu. Powróciło uczucie rozczarowania jakim niewątpliwie był Sworn to a Great Divide, krążek bez udziału głównego gitarowego. Dodatkowo poczucie zaniepokojenia wzbudziły zapowiedzi, iż w niszy zajmowanej przez Szwedów będzie to akt bezprecedensowy, całość przygotowywanego materiału zawierać miał się bowiem na aż dwóch dyskach. I tu niepokój sięgnął niemal zenitu, a wniosek mój był druzgocący! Odszedł Wichers, a panowie popadli w megalomanie! W przekonaniu moim budowanie rozbuchanych, dwupłytowych czy też jedno-krążkowych albumów o czasie trwania co najmniej 70 minut najczęściej jest przejawem samozachwytu, poza tym niesie ze sobą ogromne ryzyko przygotowania porcji materiału ciężkostrawnej nawet gdy jakość twórczości jest wysoka. Nie mam przecież w zwyczaju nawet ulubionych potraw spożywać w ilościach hurtowych. Lepiej oczywiście pozostawić niewielkie uczucie niedosytu niż doprowadzić do przejedzenia! I nadszedł ten dzień kiedy krążki zagościły w moim odtwarzaczu, a przestrzeń mieszkalną wypełniły dźwięki The Living Infinite. I niestety pomimo całościowego dobrego efektu finalnego zmierzenie się z 80 minutową porcją czasem zbyt oczywistych zaśpiewów Strida spowodowało pewne odczucie przemęczenia. Nie polegli, jednak brakowało całości pewnej magii, czegoś co mobilizowało by do ciągłego wracania do albumu. Gdzie tkwiła geneza takiego odbioru płyty – na odpowiedź potrzebowałem jeszcze kilkukrotnego zdiagnozowania kompozycji, wgryzienia się utworów w moją podświadomość. I po krótkim czasie dotarł do mnie wniosek oczywisty, iż powodem jest zwyczajnie upchnięcie pośród wałków niemalże olśniewających kilku nierównych, banalnych czy monotonnych co radykalnie obniżało jego jakość. I wtedy podjąłem się zadania aroganckiego, jakiego pomimo przesłuchania niemal tony krążków do tej pory nie zrobiłem. Mianowicie okroiłem „nieskończone życie” do 12 kawałków i rozpocząłem na nowo przygodę z najnowszym wypiekiem Soilwork – w takim autorsko-edytorskim wydaniu. I stał się cud rzekłbym, gdyż ten tuzin w moim przekonaniu najwartościowszych przedstawicieli pełnowymiarowego The Living Infinite stworzyło album monolit o zwartym charakterze, trzymającym przez 50 minut w pełnym zaciekawieniu, mobilizującym po odsłuchu do ponownej z nim relacji. Ten niecodzienny zabieg pozbawił w przekonaniu moim wszelkich dotychczasowych uwag jakie wobec produkcji kierowałem, dodając jednocześnie kilku niezauważalnych wcześniej walorów. Świetne kopiące dynamiką kawałki pomimo wielokrotnych już odtworzeń wciąż na dzień dzisiejszy zachowują świeżość, uwypuklając to wszystko co w twórczości formacji cenie najbardziej, a co zawiera się w triadzie: dynamika wespół z żywiołowością – niebanalna przebojowość – pomysłowość! Dzięki tym cechom album ten stanowi dla mnie niejako hybrydę dwóch wcześniejszych produkcji grupy, gdzie przebojowość i zwarta forma zdominowały Natural Born Chaos, a niemal progresywne rozpasanie zagościło na The Panic Broadcast. Cechy te uzbroiły The Living Infinite w walor świeżości, połączony z możliwością odkrywania smaczków gęsto poukrywanych pod zwartą formą fasady. Nie chcę na koniec silić się na banały czy świrować mądrali jednak z pisaniem albumu jak z życiem. :) Nie popadajcie w samozachwyt bo nawet jeśli jesteście lubiani czy cenieni lepiej wyjść gdy żar tli się jeszcze wyraźnie gdyż wtedy bardziej będziecie oczekiwani, a i ponowne jego rozpalenie będzie prostsze niż czekać aż wygaśnie ogrzewając wasze ego. Jeśli dobrze rozumiecie o co mi chodzi!

środa, 19 czerwca 2013

Filmowe podsumowanie 2012 (2)




Druga część podsumowania obiecana i zobowiązanie dotrzymane! Poniżej kilka tytułów jakie w poprzednim roku udało mi się zobaczyć, które jednak pomimo w większości przypadków wielu walorów ustępują odrobinę obrazom opisanym w jedynce – zatem jedziemy:

SALA SAMOBÓJCÓW – świetne role Kuleszy i Pieczyńskiego plus historia żywcem pewnie ze współczesnych realiów sfer wyższych wyjęta. Przestroga to też dla pokolenia mojego, szczególnie tych co brzuchy pełne najnowszymi osiągnięciami techniki motoryzacyjnej wożą by zaangażowanie w  wychowanie latorośli na poważnie potraktowali!
DRZEWO ŻYCIA – gdyby nie te przeintelektualizowane, tajemnicze, burzące dynamikę produkcji sceny byłoby to dzieło niemal epokowe. Intrygujący obraz do odkrywania i delektowania się – tylko na cholerę te animacje!!!
WOJOWNIK – jakby twórcy w rozkroku stanęli pomiędzy Rocky’m, a Zapaśnikiem. Wtórna do bólu historia ze wspaniałym aktorstwem – wszystkich bez wyjątku, a takiego dojrzałego Nicka Nolte mógłbym oglądać bez końca!
CONTAGION – EPIDEMIA STRACHU – przeleciał i tylko sporo niedosytu pozostawił, a od takiego anturażu reżysersko-aktorskiego więcej można było oczekiwać.
MELANCHOLIA – Lars Von Trier i wszystko jasne! Kochaj albo nienawidź – trudno tu o półśrodki. Choć film trudny i w wielu momentach dla mnie niezrozumiały doceniam świeże podejście do tematu, aktorskie wyrafinowanie i to co dla mnie najciekawsze – te piękne, fascynujące mozolne przepełnione prawdziwym artyzmem ujęcia! A jednak ja mam w stosunku do Pana artysty wyważony stosunek ;)
WYMYK – kolejny polski zeszłoroczny obraz na wysokim poziomie. Relacje ludzkie, więzy rodzinne, lęk, bezsilność, bezradność w obliczu tragedii.
LĘK WYSOKOŚCI – odrobinę kwadratowy, schematyczny Dorociński w dojrzałej, bogatej emocjonalnie historii.
RESTLESS – nie wzbudził zachwytu jednak bardzo wyraźnie dał do myślenia!
KAZNODZIEJA Z KARABINEM – ważki temat, dobra solidna produkcja położona przez kwadratową, toporną grę Gerard’a Butlera. Jak twórca wspaniałego Marzyciela mógł wybrać taki antytalent!!!
CZARNY CZWARTEK – JANEK WIŚNIEWSKI PADŁ – solidna produkcja, w bardzo surowy, oszczędny sposób oddająca klimat przedstawianych wydarzeń. Niestety niesmak pozostawiła drewniana bez wyrazu Pani Honzatko i tutaj nawet lokalny patriotyzm nie jest w stanie zmienić mojego krytycznego odczucia.
MROCZNY RYCERZ POWSTAJE – spektakularny o zauważalnie większych ambicjach intelektualnych jednak nadal to tylko schematyczna historia o super bohaterze.
DOM SNÓW – jakie to „przewrotne” ha ha! Tyle, że pomysły przetrawione i wydalone kilkukrotnie przez innych twórców takich kinowych pocisków. Chyba tylko Alejandro Amenabar’owi udała się ta sztuczka kapitalnie. Uwaga - żeby nie zdradzać fabuły nie poszukiwać o jaką produkcje mi chodzi! To może zostaniecie zaskoczeni ha ha ha!
DORWAĆ GRINGO – twardziel Gibson powraca – ino taki oklapły, sflaczały ze zmęczoną twarzą. A miało być tak mocarnie :(
CZAS WOJNY – takie to przesłodzone i mdłe chociaż trzeba przyznać bardzo przyjemne dla oka.
HUGO I JEGO WYNALAZEK – solidne kino familijne jednak z pewnością nawet nie zahaczające o oscarowe nominacje. A jednak…
PROMETEUSZ – wydmuszka w spektakularnym opakowaniu, a miało być takie udane nawiązanie do klasyki.

Na koniec największe ubiegłoroczne zawody o których chce mi się jeszcze coś napisać, reszta kału niech przepadnie!!!

SPADKOBIERCY – kolejna oscarowa pierdoła – już całkowicie nie rozumiem za co przyznaje się w wielu przypadkach te nominacje?
TOŻSAMOŚĆ – toporna, przewidywalna konstrukcja z jedynie przyciągającym europejskim klimatem oraz klasową epizodyczną rolą Bruno Ganz’a.
RYTUAŁ – obiecuje sobie, że takich kup nie będę oglądał – nie daje rady dotrzymać tej obietnicy od lat przyciągany klimatem i specyficzną, malowniczą scenografią, a później żałuje czasu, oj żałuje bo wartość artystyczna tego żadna!
ZABÓJCZY JOE – takie to dla mnie dziwne, odpychające, niesmaczne nawet, ale może się nie znam! Na pewno nie moja nisza.
COSMOPOLIS – ja tego filmu nie rozumiem, tyle i tylko tyle!
BABY SĄ JAKIEŚ INNE – jadą pieprzą banały, jadą atakują niezrozumiałe odloty. Ależ ten Koterski zdziadział, aż przykro oglądać

wtorek, 18 czerwca 2013

Monster Magnet - 4-Way Diablo (2007)




Nie śledzę namiętnie prywatnego życia Dave’a Wyndorfa, jednak od napływu z wielu źródeł informacji się nie izoluje, stąd słyszę czy czytam tu i ówdzie wciąż o pewnym “obiegu zamkniętym” w jakim ten zasłużony rockmana archetyp funkcjonuje. Mam tu na myśli oczywiście cykl ograniczający się do picia, ćpania, odwyku i od czasu do czasu zebrania kumpli lub precyzyjniej ujmując do niezwykle cierpliwych i wyrozumiałych kompanów powrotu, przygotowaniu nowego materiału kapeli, nagraniu go i wydaniu. I co najciekawsze pomimo powyższego lidera grupy w zajęcia kontrowersyjne silnego zaangażowania w przekonaniu moim Monster Magnet przez lata działalności uniknął rozczarowania nagrywanymi produkcjami. Bowiem w przeciągu ponad dwudziestoletniej kariery nigdy słabego krążka nie wydali, więcej, zawsze w jakiś sposób muzycznie fanów zaskakiwali, jednak produkt to zawsze przedniej wartości był. Jednoznacznie z szyldem formacji identyfikowany, zawierający najważniejsze pierwiastki charakterystycznego stylu MM. I taką w przypadku 4-way Diablo sytuacje mamy, kiedy to album pod dużym znakiem zapytania powstawał, finalnie przyniósł muzykę jak zawsze oryginalną o charakterystycznym dla Monster Magnet sznycie. Kompozycje w których na typowym rockowym fundamencie dzięki konkretnej sztuce aranżacyjnej, niezwykłej kreatywności i wyczuciu smaku fantastyczne skrzące się ogromną witalnością, niebanalną przebojowością perełki powstały. Muzyka to zarówno w zachwyt wprowadzająca psychodelicznymi odjazdami, głęboko w oparach dymu słodkiego unurzanymi, napięciem podskórnym z gracją budowanym jak i jednocześnie bezkompromisową prostotą chwytliwego rock’n’rolla przepełniona. Pełna wysmakowanej wysokogatunkowej finezji, instrumentalnej biegłości w ramy kompozycyjne zaprzęgniętej. I sporym nietaktem byłoby pominięcie kluczowej w tej całej mozaice roli labilnego Dave’a, gdyż klasowe linie wokalne, maniera i prezencja o niemal szamana niejako walorach dodaje całości posmaku intrygująco-zniewalającego. Słucham tego materiału już od lat z niesłabnącym zachwytem, daje się ponieść odjechanej konwencji, zniewolić tkwiącej w niej magii. Wszystko się tu absolutnie zgadza, wszelkie składniki idealnie dobrane tworzą perfekcyjną, wysublimowaną konstrukcje pozwalająca na przeżycie w rockowej niszy prawdziwej dźwiękowej uczty. Nigdy nie rozczarowali i przekonany jestem, że takiego przykrego doświadczenia w przyszłości mi oszczędzą! 

P.S. I ta oprawa graficzna – absolut!

The Sword - Apocryphon (2012)




Wchodzimy do studia, podpinamy się pod piece i nagrywamy to co intuicja nam podpowie! Ograniczamy aranże do odpowiedniego wiosłowania z pulsem perkusyjnym intensywnym, wszystko w ramach czystego, niczym nieskrępowanego korzennego retro rocka! Tak mam wrażenie mógł wyglądać proces przygotowania nowej produkcji The Sword - albumu Apocryphon, który żadnych nowych terenów nie odkrywa, jest zaprzeczeniem jakichkolwiek tendencji poszukiwawczych. To nic innego jak jasny manifest głoszący, że poprzedni longplay był na tyle dobry, że pozostaje nam jedynie stworzyć jego kontynuacje. Zespół wyraźnie przyjął strategie zachowawczą, która jak historia współczesnej muzyki nader często pokazuje nie zawsze przynosi oczekiwane skutki. Trzymanie się wypróbowanych schematów jednak w tym przypadku zdaje się dało bardzo solidne rezultaty. Mam jednak nadzieje, iż kolejnym krążkiem The Sword będzie w stanie swoją tożsamość uzupełnić o intrygujące, świeże pierwiastki wszak konkurencja w tej konwencji przypuściła ostatnio bardzo silną ofensywę!

niedziela, 9 czerwca 2013

Tool - Undertow (1993)




Będzie sentymentalnie! Doskonale pamiętam pierwszy kontakt z tym albumem dzięki wizualnej oprawie kultowego Sobera, który hulał w tamtych czasach w jednym z obecnie śmierdzących plastikową chemią kanałów muzycznych. Animacja ta nietypowa, pełna treści obłędem i mrokiem przesyconych apetytu na pełny album mi narobiła, każąc wszelkie koszty bez zastanowienia ponieść, aby tylko taśma zawierająca wtedy wręcz oszałamiającą dźwiękową konstrukcję, kręcić się w mojej Diorze zaczęła. W czasie owym w pełni odkrywaniem sceny "umownie" grunge'm nazywanej pochłonięty byłem, a twórczość Maynarda i kompanów idealnie wbiła się w moje oczekiwania odnośnie krążka idealnego. Katowane ówcześnie pierwsze produkcje Pearl Jam, Alice in Chains i Soundgarden zachwycały - jednak Tool w starciu tym szczyty osiągał łącząc klekocząco-dudniący basowy szkielet o perkusyjnym doładowaniu z orientalizmami w pracy gitary wyczuwalnymi oraz wokalizami niespiesznymi o ogromnym emocjonalnym ładunku. Wtedy to uczucie do narzędzia się zrodziło, do dzisiaj głęboko tkwiące - zobowiązujące z napięciem oczekiwać na każdą nową produkcję z taką rzadkością przygotowywaną.

Protest the Hero - Scurrilous (2011)




Metal core tak jeszcze do niedawna wśród głodnej cięższych dźwięków młodzieży furorę robiący przeogromną, dosyć szybko skonsumował swój ogon - wyczerpał formułę własną i zdechł. I kiedy przekonany aby nad trumną ze zwłokami tymi ciszę zachować, z szacunku, iż bez względu na jakość artystyczną tych produktów, pierwiastek ciężkości, choć w infantylnej formie jednak część potencjalnych konsumentów plastiku do hałaśliwej sceny przyciągnął. Do mojej właśnie świadomości album Scurillous dotarł i niemały bałagan w uporządkowanej rzeczywistości narobił. Bowiem na fundamencie metal core'owym taką nawałnicę dźwiękową zbudowali, iż tylko przyklasnąć pozostało. Bezustannie łamana rytmika, melodie w tym zgiełku ciekawie wybrzmiewające, nie słodyczą mdlące jak często w konwencji takiej bywało, lecz intrygujące swoimi strukturami, wokalną ekwilibrystyką w lidze najzacniejszych sadowiącą ich autora - to cechy swoiste owej produkcji. Jednolita to bryła z każdym odsłuchem oczy otwierająca na rozwiązania wcześniej niezrozumiałe, co ważne powodująca, iż zgiełk ten w formę z góry założoną całość przepoczwarzające. Album to co z chaosu w porządek ewoluuje, a kluczem wytrwałość w kontaktach z materiałem tym, szansę dająca na przeżywanie muzyki nietuzinkowej, wielobarwnej na wielu płaszczyznach do słuchacza docierającej. Takie progresywne zacięcie w tym krążku wyczuwalne, otwarcie na formę gdzie wirtuozerskie wycieczki muzyków. pomimo wrażenia zwykłych popisów tak naprawdę w z góry założonym szablonie, dla dobra zwartej kompozycji funkcjonują. I kiedy już wszyscy metal core'owi "bogowie" w głęboki sen zapadną miejsce dla nowego objawienia gatunkowego pozostawiając, mam nadzieję, że Protest the Hero wciąż trwać będzie - swój potencjał ogromny rozwijając, swoje muzyczne odjazdy w kolejne finezyjne rozwiązania ubierając. Bowiem po każdym trendzie ktoś wartościowy pozostaje i nadzieje na przyszłość dla gatunku, choć często w bardzo zreformowanej odsłonie dając. Umarł nu metal, Deftones pełnią barw żyje, umarł metal core, Protest the Hero trwać będzie!

piątek, 7 czerwca 2013

Anathema – A Natural Disaster (2004)




Bezwzględnie funkcjonuje reguła mówiąca, iż do odbioru pewnych dźwięków należy dojrzeć, przejść na kolejny poziom ewolucji w sensie wrażliwości, mentalności. Jak inaczej przecież mógłbym wyjaśnić dlaczego A Natural Disaster w momencie premiery nie porwał mnie tak intensywnie swoją zawartością do krainy dźwiękowego spełnienia, nie poniósł mnie za pośrednictwem genialnego Flying do granic percepcji, nie odsłonił tak wyraźnie pokładów dojrzałej wrażliwości. I dziwi mnie, iż w 2004 roku będąc już oddanym niewolnikiem wszystkiego co Liverpoolczycy nagrali po Eternity, nieprzygotowany byłem na tak introwertyczny przejaw ich geniuszu. Zastanawiam się i tylko wcześniej wyrażona wstępna diagnoza ma tu racje bytu, jest w stanie racjonalnie wyjaśnić moje ówczesne przekonanie o znacznie mniejszej wartości A Natural Disaster w stosunku do Alternative 4 czy Judgement. Krążek to zadumany, oszczędny, podany z maestrią godną największych twórców z progresywnej niszy, jednak pozbawiony z wyczuciem pomimo długo rozwijających się motywów grzechu monotonnych dłużyzn czy poczucia pewnego tzw. „przegadania” materiału. Charakterystyczne dla formacji stopniowo rozwijające się tematy budowane są przede wszystkim za pomocą niemal floydowskiej maniery gitarowej, suto okraszanej klawiszowym, najczęściej pianina brzmieniem. Dodatkowym atutem oprócz naturalnego miękkiego wokalu Vincenta jest sporadyczny udział Danny’ego oraz frazy jakie nakłada Lee Douglas – zwiewne otaczające tytułową kompozycję ciepłą aurą. I na koniec nie sposób poświęcić choćby jednego zdania na pean pochwalny ku czci najwyraźniejszego eksperymentu umieszczonego na albumie. Mam tu na myśli kapitalny Closer, który udowadnia w sposób szczególny jakim potencjałem dysponuje grupa. Nie każdy potrafi przecież tak zgrabnie przekształcić niemal groteskowy efekt wokalny w formę porywająca i zniewalającą, która efektownie wprowadza w rozwijający się trans – w wersji koncertowej wręcz oszałamiający! Anathema stworzyła dzieło dla mnie ponadczasowe, którego magia w pełni odkryta została z pewnym opóźnieniem, pokazując jednocześnie dopiero wraz z We’re Here Because We’re Here, iż ścieżka która podążają jest na tyle bogata by nadal inspirować z ogromną siłą!

Slayer - Seasons in the Abyss (1990)




Ostatnio w oczekiwaniu na wysyp zapowiadanych nowości, w obrębie moich muzycznych fascynacji refleksje snuć zacząłem w temacie klasycznych albumów towarzyszących mi od lat. Zatem kontynuując w wolnej chwili ten proces, przeszukując zbiory na „oczywistą oczywistość” trafiłem. Nie ma obaw, ręki na (nie)świętość nie podniosę, bo żelazna klasyka jaka by nie była moja osobista opinia na temat jakiegokolwiek obiektu kultu na obiektywny szacunek zasługuje. Fakt skrytykować i wytykać co mi nie pasuję mogę, jednak z zachowaniem respektu wobec innych przekonań, szczególnie, iż często są to dosyć twarde niemal radykalne stanowiska, a do konfrontacji z byle powodu mi nie śpieszno! W końcu zwyczajny ze mnie człek, co także mylić się może - pokorą pomimo własnego zdania przepełniony, świadom własnych niedoskonałości. Dlaczego w pierwszej kolejności z obozu zabójców Seasons in the Abyss? Bowiem po pierwsze dziewiczy to dla mnie ówcześnie album z którym to nazwę Slayer kojarzyć począłem, za sprawą przede wszystkim obrazka do tytułowego numeru. Po drugie album to, co do dnia dzisiejszego wzorem thrashowej doskonałości pozostaje rozpalając emocje, wzbudzając gwałtownie przypływ adrenaliny. Po trzecie natomiast w przekonaniu moim to szczyt i przepaść zarazem dla grupy – szczyt, bo krążek kompletny, przepaść gdyż po nim to wiele lat minąć musiało aby miękko po jego sukcesie wylądowali, aby nadwyrężony kręgosłup w postaci składu po rehabilitacji znów funkcjonować z odpowiednim animuszem zaczął. W porządku, był wstęp, czas na rozwinięcie! Jak tu jednak przejść do konkretów i w detalach opisywać zawartość, kiedy o albumie tym chyba wszystko już napisano, jednak może ja wszystkiego jeszcze nie przeczytałem i świadomie pomijając wszelkie banałem śmierdzące ochy, achy i inne podnietą przesiąknięte dyrdymały napisze, iż po sonicznym gwałcie Reign in Blood, oddechu odrobinie South of Heaven międzynarodowa z pochodzenia ekipa wysmażyła befsztyk iście idealny -gdzieś na styku krwistości trójki i mocarnej ciężkości czwórki. Tak jak duet powyższy w slayerowej konwencji wrażenie robi czegoś na kształt yin i yang z azjatyckiej filozofii, tak album z otchłanią w tytule pełen jest cech charakterystycznych obu poprzedników. Mamy tu zarówno intensywną galopadę, rytmicznie podbijaną szaleństwem Lombardo, akcentowaną wrzaskiem przez Araye czy motoryką riffu Hannemana oraz obłędem Kinga. Więcej tu dojrzałości aranżacyjnej, osiągniętej odpowiednim zbilansowaniem powyższych cech charakterystycznych dla grupy – zwolnieniami, które szczególnie w kontraście do superszybkich strzałów są szczególnie cenne dla samej dramaturgii płyty. Krótko mówiąc w subiektywnej mojej ocenie największe osiągnięcie to formacji, jak nie największe przez lata osiągnięcie na scenie, w moim osobistym rankingu z tego piedestału dopiero zepchnięte w 1999 roku za sprawą The Gathering dla wtajemniczonych wiadomo kogo! Był wstęp, rozwinięcie też się pojawiło, czas zatem kończyć i treściwym wnioskiem niekoniecznie związanym z przedmiotem refleksji się podzielić. Zanim kolejne świeże wypieki z roku 2013 do mnie dotrą dalej z uporem maniaka odbywać sentymentalne podróże zamierzam!

P.S. Refleksje poniższe jakiś czas temu spisane bez najmniejszego przeczucia, iż już wkrótce Hanneman ten "padół łez" opuści, a Lombardo z księgowym Kerry'm Kingiem, co do podziału zysków się nie dogada, przez co Slayer pomimo zapowiadanej dalszej działalności zapewne naturalnego zgonu doczeka. Na moich oczach odchodzi legenda, czas nie stoi przecież w miejscu!

Mustasch - Sounds Like Hell, Looks Like Heaven (2012)




Niestety w przypadku poniższym, refleksji słów kilka w niewielkim stopniu entuzjazmem zabarwione. Mianowicie uznana w świadomości mojej marka nowym albumem z zaskoczenia uderzyła przynosząc jednocześnie klasowego mięsistego rocka o potencjale przebojowym, jednak bez cech charakterystycznych dla nich, które zawarte na czterech pierwszych krążkach zaintrygowały osobę moją ustawiając Mustasch wśród faworytów mocnej rockowej konwencji. Album powyższy rozczarowując finalnie, tak szybko jak zaistniał i przekonał mnie do siebie przy pierwszym kontakcie po kilku następnych z równą prędkością stracił swój impet, osłabł i sflaczał jakby powietrze dosłownie w tempie błyskawicznym z niego uszło. Balon ten przedziurawiony duże poczucie niedosytu obecnie przynosi, najlepszym dokonaniom formacji nie dorównując. I mimo, że Sounds Like Hell Looks Like Heaven w kilku fragmentach bardzo wyraźnie do twórczości klasycznych marek nawiązuje, riffów bliźniaczych bez skrępowania używając przez co solidny efekt osiąga - mnie zabieg ten na dłużej przy krążku tym utrzymać nie potrafi. Problem niestety w tym, że trzydziestopięciominutowy zestaw kompozycji gdyby o kilka tych bardziej jałowych uszczuplić, mini albumem solidnym mógłby zostać - jednakże w formie obecnej jako równowartościowa propozycja konkurująca przykładowo z Latest Version Of The Truth nijak pomimo swej wewnętrznej przebojowości w mojej świadomości zaistnieć nie może. Takie to szybko przyszło - łatwo poszło. Tyle i tylko tyle!

czwartek, 6 czerwca 2013

The Hours / Godziny (2002) - Stephen Daldry




Absolutnie doskonały! Począwszy od perfekcyjnej obsady, gdzie kreacje Meryl Streep, Nicole Kidman, Julianne Moore, Eda Harrisa czy Stephena Dillane'a pokazują w pełnej krasie kapitalny warsztat tych hollywoodzkich ikon, poprzez muzykę idealnie podkreślającą niemalże symfoniczną w budowie, wyraźnie poetycką formę obrazu po fabułę poruszającą - zmuszająca do refleksji. Ten obraz to zachwycająca mozaika z maestrią kręconych ujęć, scenografii bogatej dbałością o każdy detal i nawet chronologiczne przeskoki pomimo swojej złożoności nie wzbudzają poczucia chaosu, tylko za sprawą doskonałej reżyserskiej narracji budują spójny, płynny wątek. I jedynie formalnością będzie podkreślenie jakie emocje wzbudzają kluczowe sceny pomiędzy Virginią Woolf, a jej mężem czy Clarissą Vaughan i Richardem Brownem. To prawdziwa uczta dla wszystkich kochających dojrzałe kino, tylko oni będą w stanie zrozumieć i docenić walory Godzin. Dobra, wymądrzyłem się! ;)

80 milionów (2011) - Waldemar Krzystek




Z gracją bez nadmiernej, typowo polskiej napuszonej martyrologii opowiedziana historia z solidnym warsztatem aktorskim. Ukłony dla tych co ryzykując tak wiele o taką oczywistość z dzisiejszej perspektywy dla siebie i ojczyzny walczyli. Gdzie była wtedy większość obecnie sztucznie nadmuchanych, napompowanych wzniosłymi hasłami krzykaczy? Czekali aż inni przyniosą im wygodne czasy aby bez poczucia strachu, konsekwencji i odpowiedzialności mogli sobie w bamboszkach szabelkami wymachiwać!

Soen - Cognitive (2012)




Czekam na ożywienie poczynań kultowego Toola już ładnych lat kilka. Zamiast krążkowego pracy efektu, działaniami biznesowymi Pana Maynarda karmiony jestem, że wino własne produkuje - promuje je intensywnie. A ja w napoju bogów do końca nie gustuje stąd newsy takie w niewielkim stopniu zainteresować mnie mogą. Lecz do rzeczy! Jak często robić zwykłem portale muzyczne w poszukiwaniu dźwiękowych inspiracji przeszukuje - tak na formacje Soen natrafiłem, nazwiskami nieobcymi firmowaną. Bowiem Martin Lopez i wszędobylski Steve DiGiorgio w kolaboracji z dwoma innymi muzykami z takim doskonale oszlifowanym diamencikiem wyskoczyli, że do dzisiaj choć z albumem przyjaźnie się już od ładnych kilkunastu miesięcy z wrażenia przyklękam, hołd im oddając, pokłony i brawa bijąc. Na fundamencie jawnie do ekipy Maynarda nawiązującym taki zacny aranżacyjny haft wykonali, łącząc puls nerwowy basowo-perkusyjnych kanonad z orientalną często melodyką i wokalem niespiesznie z pewną niezwykle czarującą monotonią czy subtelnością podanym. Choć Toola duch unosić przez cały kontakt z krążkiem się nie przestaje, w żadnym stopniu epigonami załogi Soen nazywać się nie powinno. Cechy własnego stylu umieścić wyraźnie potrafili, mniej brudu, dzikości, więcej zadumy, artyzmu, artrockowego zacięcia, nerwowego pulsu w utworach umieszczając. Na mnie działania owe zaklęcie rzucić, oczarować intensywnie, potrzebę ogromną oczekiwania na nowy album zaszczepić pozwoliły!

Satyricon - Now, Diabolical (2006)




Jakiż w owym czasie album ten zrobił mi remanent postrzegania Satyricon – dokładnie rzecz biorąc ekipa z ojczyzny fiordów po zrzuceniu napompowanego imageu z lat 90 tych, a później zbyt wyuzdanie przeintelektualizowanego z Rebel Extravaganza i Volcano wkroczyła na tereny gdzie ich markowy styl spotkał się z brudną, surową jednako podszytą niemal rockowym feelingiem estetyką. Przyznaję, lata 90 te, a dokładnie okres po pomnikowym Enthrone Darkness Triumphant, gwiazd dzisiejszych teatralno-symfonicznego podniecenia, to także dla mnie szczeniackie uniesienia przy wszelkiego rodzaju pseudo symfoniczno-blackowo-gotyckich nadmuchanych patosem zawodzeniach babskich i szczekliwych charkoto-skrzekach blado trupich wojowników. Człowiek jednak w miejscu nie stoi - wrażenie przynajmniej takie odnoszę i z perspektywy czasu z zażenowaniem częstokroć spogląda na młodzieńcze fascynacje czy przelotne mody, którym jego wątła, nieokrzepła psychika ulegała. Paradoksem w kontekście powyższych wniosków wydaje się, iż dzisiaj z ogromnym sentymentem, szacunkiem i całkowitym brakiem wstydu przyznaję się do ciągłych fascynacji większością rockowych wykonawców co na początku lat 90 tych, kiedy to ta kiczowata symfonia jeszcze swego ryja modnym od patosu mdławym anturażem umazana nie gwizdnęła mi na chwilę wrodzonego poczucia smaku, na moim stereo klocku kaseciaku harcowali. Do rzeczy jednak! O „Now, Diabolical” być miało! Wracam zatem do sedna chociaż ckliwe, goryczą niejako przesiąknięte powyżej zamieszczone wywody w kontekście Satyricon na miejscu są jak najbardziej. Mianowicie tak sobie kombinuje, że styl jaki został osiągnięty przez Satyra i Frosta na opisywanym krążku w sposób modelowy pogodził dwa światy końca ubiegłego wieku w których zdało mi się muzycznie funkcjonować. Ten o tradycyjnie rockowo-metalowym szkielecie, gdzie królował subtelny instrumentalny minimalizm wraz z niezaprzeczalną wysmakowaną przebojowością i ten gdzie liczył się przede wszystkim wizerunek, a muzyka będąca jego dopełnieniem zawierała w sobie pierwiastek diabelsko-mizantropijny. Now, Diabolical zawiera zatem w sobie atmosferę gdzie pomimo pewnej zadumy, czy patosu odrobiny wyczuwalny jest sznyt przez rogatego wycięty, a całościowa aura brudem i surowością sprawiająca wrażenie niechlujnego podejścia do realizacji, jest przesiąknięta. Charakterystyczne nietuzinkowe, pasji pełne perkusyjne bicia Frosta ukryte pod zdecydowanie bardziej przystępnymi, przebojowymi wręcz strukturami kompozycji pretendują w przekonaniu moim do jednych z najbardziej wysmakowanych, a gitarowe markowe odjazdy wwiercają się w świadomość niemal podszyte pewną industrialno podobną estetyką. Całość wrażenie robi niezwykle wysokiej jakości, łącząc w sobie przystępną znacząco w porównaniu do zbyt skomplikowanego okresu z twórczości formacji strukturą kompozycji z głęboko wręcz ukrytą finezyjnie, nerwowo pulsującą dynamiką. Być może dla ortodoksyjnie pochłoniętego dorobkiem Satyra i Frosta fana wywody moje stekiem bzdur oddanego ostatnio znacząco mniej ekstremalnym wyziewom laika się wydadzą, jednak trudno bym przelewając na klawiaturę mocno już okrzepłe własne odczucia sugestiami, poglądami czy niemal fanatyzmem tych (bez urazy) często regresywnych leśnych troli się kierował. Dla mnie odwagi jedynie należy twórcom „Now, Diabolical” gratulować, że taki krok podjęli z kajdan typowo blackowych oczekiwań albumem tym się wyzwalając!

Testament - Dark Roots of Earth (2012)




Refleksja fundamentalna w przypadku Testament mi się nasuwa, że sukces The Gathering z perspektywy czasu dla formacji w przekleństwo w pewnym sensie ewoluował - bowiem produkcje po krążku powyższym nagrane nie nawiązują z nim w żadnym stopniu równej walki. I pomimo, iż Dark Roots of Earth w przekonaniu moim to materiał bardzo dobry, nie zawiera jednak w sobie tego pierwiastka, który po latach do albumu tego jako do klasyka kazałby powracać. I być może ocena moja dość surowa się wydaje jednak nijak słuchając ostatniej artystycznej kreacji grupy pozbyć się wrażenia nie mogę, iż muzyka to bogata aranżacyjnie, sprawna kompozytorsko, solidna wokalnie jednak pozbawiona pewnej trudno namacalnej iskry, waloru co pozwala długotrwale, długofalowo czerpać z dźwięków satysfakcję - odkrywać ją z nowej wciąż perspektywy. Testament dzisiaj to dla mnie dobrze naoliwiona maszyna co koncertowo potrafi do organizmu adrenalinę zaaplikować jednak w studyjnym wydaniu ograniczona jedynie do lawirowania pomiędzy melodyjną przebojowością pomysłów w latach 80-tych osadzonych, a surowością, jadem i krzepą tego co napisali w drugiej połowie 90-tych. Pomysł to na krążki zdaje się racjonalny jednak w przypadku ekipy Chucka Billy'ego zbyt statyczny, bezpieczny i wyrachowany - taki prawami muzycznego biznesu i finansowymi wytwórni oczekiwaniami spętany!

środa, 5 czerwca 2013

Down - A Bustle in Your Hedgerow (2002)




Dawałem chyba ostatnio do zrozumienia, iż rozczarowany obecną postawą i pomysłem na przyszłość ekipy Phila Anselmo aby poczucie zażenowania nią zmyć, powracam bardzo często do klasycznych już albumów Down, w szczególności do A Bustle in Your Hedgerow, żeby swoje zęby móc zatopić w szlachetnej potrawie. Wszak pomimo, iż prosty ze mnie osobnik w muzycznej niszy od przekąsek czy fast foodów zdecydowanie bardziej wolę wyszukane dania. Dla mojego ośrodka słuchu pierwsza z czterech epek to nic innego jak w pośpiechu, „na kolanie” przygotowany, nie da się ukryć odżywczy jednak bez walorów smakowych substytut ich twórczości, taki zwyczajny szybki posiłek. Najem się jednak potem perypetie żołądkowe mam, mdłości i wzdęcia - ogólne poczucie dyskomfortu. Inaczej całokształt A Bustle in Your Hedgerow trawie! Już sam wygląd zewnętrzny tej potrawy jest atrakcyjny, odpowiednio formę podkreślający, wysmakowany, intrygujący. Nie inaczej z samymi składnikami – wszystko z pewnego klucza dobrane, świeże, atrakcyjne, nie pozwalające jednej nucie smakowej zdominować całości. Mamy tu zatem konstrukcje przemyślaną od początku do końca samego, zawierającą pierwiastki zarówno klasycznego stonera, elementy doomu czy nawet w niewielkim stopniu sludge'u. Dodatkowo wszystko podlane odpowiednio intensywnie specyficznym nowoorleańskim bluesem, akustycznymi i incydentalnie klawiszowymi brzmieniami. Rozbudowane przeciągające punkt kulminacyjny lub z dużą częstotliwością go osiągające kompozycje sąsiadują z monolitami czy dynamicznymi ciosami. Maszyna napędzana sekcją rytmiczną w pozorny sposób wrażenie pewnego chaosu uzyskuje, dla wprawnego jednak ucha mozaikę niezwykle atrakcyjną, ponadczasową tworzy. I wiem co piszę, z autopsji bowiem sam po pierwszych z tym albumem kontaktach jakąś wielką miłością do niego nie zapałałem – rozjeżdżające się, bezładem pierwotnie zalatujące struktury odrobinę odpychały. Czasu niejako potrzebowałem, osłuchania się z nimi aby założony porządek rzeczy w odbiorze moim uzyskały. Trwał ten proces chwilę, jednak w żadnym stopniu nie był on bezcelowy - forma konsekwentnie osiągnięta przez Down nagrodziła wszelkie pierwotne trudności. Wszystko tu doskonale zbilansowane się zdaje, dopełnione kapitalnym wokalnym warsztatem. Anselmo, na dwójce bowiem według odczucia mojego pokazuje wszelkie odcienie i barwy jakimi jego głos dysponuje – od pomruków, niemal czystych tradycyjnych fraz po markowy ochrypły ton czy pełne pasji wściekłe wrzaski. W ogólnym odbiorze krążek to wysoko kaloryczny, jednak tych pustych oszczędzający, skupiający się jedynie na takich co dynamiki i energii mojemu organizmowi skutecznie od lat dostarczają. Niestety od jakiegoś czasu po każdorazowym kontakcie z dwójką smutna obecna rzeczywistość studyjna grupy, wątła forma twórcza tych przecież utalentowanych muzyków smuci. Nie jest w stanie przecież The Purple w żadnym stopniu równorzędnej walki z A Bustle in Your Hedgerow nawiązać. Apel rozpaczy zatem jako zawiedziony fan w przestrzeń wysyłam! Opamiętajcie się panowie porzucając prace nad rozległym projektem kilku epkowym i nagrajcie album z prawdziwego zdarzenia! Nie rozmieniajcie swojej klasy na drobne!

Nevermore - This Godless Endeavor (2005)




Smutek i żal mnie ogarnia patrząc jak grupa co nową jakość w ciężkiej muzie stworzyć zdołała obecnie powoli w niebyt odchodzi. Na dwa obozy się podzieliła, już nawet ostatnio złudzenia odmawiając, że odrodzić się w składzie złotym może. Cieszyć się jednak pozostaje, iż przez kilkanaście lat funkcjonowania albumy świetne po sobie pozostawiła - na czele z wybitnym This Godless Endeavor. Po wypieszczonym Dead Heart in a Dead World i chaotyczno-obłąkańczym Enemies of Reality wkroczyli z impetem do mojej świadomości z krążkiem łączącym w sobie wszystkie ich najlepsze cechy. Szybie, zwarte kompozycje zawierające jedyne w swym rodzaju chłoszczące riffy "długopalczastego" maestro Loomisa, precyzyjne punktowanie sekcji rytmicznej i ten wyjątkowy Warrel Dane, jednych odrzucający innych wkręcający całkowicie swoją ekspresyjną wokalną manierą. Tych co o sile głosu Warrela przekonać by się chcieli odsyłam do koncertowych popisów zawartych na albumie The Year of the Voyager i zapowiedzi do kawałka I'm the Dog - dosłownie mury pękają! Brzmienie krążka zgrabnie łączące w sobie moc potężną i przejrzystość krystaliczną, to wzór doskonałości niemalże dodający tej dynamicznej dźwiękowej zawierusze mocy piekielnej. Jednak nie tylko szybkością i biegłością instrumentalną załoga Nevermore raczy nas na "tym bezbożnym wysiłku", cechą immanentną całości jest także rozmach aranżacyjny pozwalający z różnych perspektyw spoglądać na materiał. Delektować się po wielokroć złożonością utworów, klimatem wciągającym czy zręcznością w łamaniu kompozytorskich schematów. Ogółu dopełnieniem nie mniej istotnym od muzycznej zawartości jest graficzna oprawa krążka - jedna bodajże z najdoskonalszych w przekonaniu moim w całej historii muzyki rockowej. I choć kolejny album zawartością i poziomem artystycznym równie mocno wbił się w świadomość moją, na dzień dzisiejszy ten "wysiłek bezbożny" ikoną niedoścignioną w swojej niszy pozostaje i grymas zadowolenia na mojej gębie ogromny przy każdym z nim kontakcie wywołuje.

Spiritual Beggars - Return to Zero (2010)




Przyswajając obecnie najnowszą produkcje Spiritual Beggars, kilka słów w temacie poprzedniczki Earth Blues. Zaczyna się ten krążek dosyć niemrawo jednak z czasem wrażenie odniosłem, iż zabieg to ze strony muzyków jak najbardziej świadomy. Bowiem pełzający riff Lost in Yesterday, gładko wprowadza nas w klimat Return to Zero – krążka, który otwiera kolejny rozdział w karierze duchowych żebraków. Zmieniła się wyraźnie zarazem muzyka jak i w etap nowy na posadzie wokalisty wkroczył Apollo Papathanasio - dotychczasowy głos greckiego Firewind. I przyznaje, iż wieść o dołączeniu do tej wyjątkowej formacji power-metalowego południowca nie nastrajała mnie zbyt optymistycznie, gdyż z ciekawości zapoznając się z fragmentem dorobku jego macierzystego zespołu, barwa głosu przez niego prezentowana działała na mnie niezwykle drażniąco. Jakież zatem było moje zdziwienie, gdy po dziewiczym odsłuchu powrotu do zera, słysząc tego samego człowieka odnosiłem jednocześnie wrażenie obcowania z zupełnie inną jakością. Głos tu jego z pewnością bardziej drapieżny, silnie w klasycznym kanonie stworzonym przez ikony sceny ciężkiego rocka umiejscowiony. Konkretna to barwa w żadnym stopniu, gdyby nie wiedza o jego historii, w power metalowej niszy osadzona. Prawdopodobnie zasługa w tym nie tylko następcy J.B. ale i całej ekipy dowodzonej przez Michaela Amotta. Zdecydowanie pchnął bowiem tą maszynę na tory w branży hard rockiem nazywanej, gdzie silnie inspirowany klasycznymi dokonaniami Rainbow czy Deep Purple o decydującym klawiszowym sznycie, jednakże w wersji sporo cięższej, czasem wręcz rockowo-doomowej. Nie jest to jednak album jednowymiarowy, konstrukcja jego, charakter ma szczególnie interesujący za sprawą łamania dynamiki poprzez kompozycje, zrazu dynamiczne o specyficznej w przekonaniu moim pogodnej formie z tymi bardziej wolnymi o riffie mocarnym, solidnie osadzonym - taki to krążek jednocześnie dynamiczno-mozolny czy zwiewno-ociężały! Wspomnieć należałoby jeszcze, iż dodatkowym atutem produkcji tej jest użycie do budowy atmosfery albumu, utworów o akustycznym charakterze. Dodają one ciekawej jako całość mozaice ducha tajemniczości, subtelnej wrażliwości, mając istotny wpływ na moc produkcji w pełnym jej wymiarze. Return to Zero pomimo pierwotnie wielu moich obaw kolejnym niezwykle udanym krążkiem żebraków się okazał – takim co obok wcześniejszych perełek grupy bez najmniejszego poczucia zażenowania można postawić! Na koniec rączki zacierając, iż już w stereo moim świeże retro riffowanie w retro wydaniu dudni, zastanawiam się na ile płyt Apollo miejsce w szeregach formacji zagrzeje, czy aby J.B. nowego standardu nie wyznaczył i po dwóch produkcjach Amott kolejnego głosu dla swojego dziecka nie będzie poszukiwał. Zaufaniem jednak darze tego rudowłosego pracoholika, gdyż jak dotąd przeprowadzając roszady na tym decydującym dla formy zespołu stołku nigdy się nie omylił. Ma gość intuicje i talent niezaprzeczalnie!

Killing Them Softly / Zabić, jak to łatwo powiedzieć (2012) - Andrew Dominik




Naczytałem się przed seansem wielu krytycznych opinii, że przede wszystkim przegadany i nudny. Jednak niezwiedziony powyższymi, zachwycony poprzednią produkcją Andrew Dominika, znając charakterystyczny mozolny styl reżysera z nadzieją zasiadłem przed telewizorem. I choć obraz to zdecydowanie stawiający na dialogi, ciężki w kontakcie, jednak całościowo zdecydowanie wciągający specyficzną duszną atmosferą, stawiający nacisk na detale i smaczki, intrygujący głęboko ukrytym gorzkim przesłaniem oraz jak zwykle świetnym aktorstwem Pitta, Gandolfiniego czy Liotty! Taka to produkcja sięgająca po najlepsze cechy filmów Scorsese, Tarantino i braci Coen. Jakbym oglądał zgrabnie zmontowaną hybrydę Chłopców z ferajny, Pulp Fiction i przede wszystkim Fargo - oczywiście ze znaczącym udziałem formy znanej z Zabójstwa Jessy'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda. Ogólnie rzecz biorąc mocne, koneserskie kino gangsterskie świetnie skorelowane ze współczesnym amerykańskim, coraz bardziej żenującym mitem.

wtorek, 4 czerwca 2013

Orchid - The Mouths of Madness (2013)




W ekspresowym tempie, tuż po premierze ale już po bardzo wielu odsłuchach The Mouths of Madness, przelewam refleksje nad tym albumem na klawiaturę. Powód takiej decyzji prosty, gdyż krążek to co od pierwszego kontaktu nabrał formy monolitu i w błyskawicznym tempie owładną mnie swoją zawartością nie dając w najmniejszym stopniu powodu do wątpienia, iż z czasem mój stosunek do niego może ulec radykalnej odmianie! Tuż przed premierą Orchid sypnął dwoma epkami zapowiadającymi opisywany longplay i szczególnie Heretic z trzema świetnymi premierowymi kompozycjami mocno wrył się w głowę - intensywnie nakręcił na pełnowymiarową dwójkę. Co ciekawe w jednym z wywiadów muzycy podkreślali, iż żaden z powyższych utworów nie wejdzie na powstającego długograja, gdyż mają dziewięć bardzo równych kawałków co poziomem nawet przewyższają to co na Heretic się znalazło. Taka buńczuczna zapowiedź jednocześnie mocno zaostrzyła mój apetyt jak i odrobinę obaw we mnie zasiała. Na szczęście wszelkie zapowiedzi w odczuciu moim wyraźnie pokrywają się z rzeczywistością. Album to bowiem doskonały w pełnym tego słowa znaczeniu. Od kwestii oprawy graficznej zaczynając, przez brzmienie naturalne – fantastycznie w procesie produkcji wykreowane po samą merytoryczną zawartość dźwiękową, gdzie kompozytorski talent wraz z umiejętnościami instrumentalistów wdrapują się na nieosiągalne dla większości retro grup wyżyny wysmakowania. Charakterystyczny bulgoczący bas, riffy głęboko zakorzenione w tym co Black Sabbath w złotej epoce z Ozzy’m serwowali oraz bębnienie pełne mocarnego akcentowania szczególnie widoczne w wersjach koncertowych, kiedy to pozwalają Theo Mindellowi na dynamiczne podkręcanie napięcia. I zaznaczyć nie omieszkam, iż sama osoba wokalisty, jego charyzma i przywódcza natura każe domniemywać, iż to dopiero zapowiedź tego co najlepsze w przyszłości Orchid jeszcze wykreuje. I choć nowy album jest bezpośrednio kontynuacją Capricorn znacznie pomimo już charakterystycznego szlifu grupy różni się od poprzedniczki. Dwójka to krążek znacznie bardziej spójny, sprawiający wrażenie pewnej solidnej bryły, bardziej przemyślany, dojrzały i nawet w obrębie jednoznacznego stylu różnorodny ze smaczkami dodającymi mu pikanterii. To wyraźne postawienie „kropki na i” w kwestii kontynuacji drogi jaką gdzieś pomiędzy Sabbath Bloody Sabbath, a Sabotage porzucili prekursorzy z Birmingham. Jednocześnie też pomimo jasnej i wyraźnej zbieżności formy sygnał, że własną tożsamość i ogromny potencjał właśnie rozpoczynają rozwijać. Jestem zatem przekonany, iż ta ścieżka którą podążają przyniesie jeszcze wiele zaskakującej muzyki, osadzonej mocno w tradycji jak i sięgającej do ich autorskich koncepcji. Teraz bowiem zaznaczyli swoją bytność na scenie, poinformowali dzięki możliwościom Nuclear Blast o swojej egzystencji, wzięli konkretny rozbieg by wskoczyć na kolejny poziom. Mam nadzieje, że może za około dwa lata przy okazji trójki potwierdzą nadzieje jakie w nich pokładam! Na koniec jeszcze taka refleksja od jakiegoś czasu kołacze mi się w głowie, że „epigoni” w zdecydowany sposób przerastają to co prekursorzy obecnie próbują nam wkręcić, gdyż w żaden sposób God is Dead? - najnowszy singiel Black Sabbath nie jest w stanie dorównać jakiejkolwiek kompozycji z The Mouths of Madness. Uwierzyć nie jestem w stanie, że 13 odarta z całej tej nadmuchanej otoczki powrotu w bezpośrednim starciu z krążkami Orchid będzie w stanie równorzędną walkę nawiązać (a może będę musiał to odszczekać?) – czerwiec pokaże! Energia, dynamika oraz talent tych Kalifornijczyków może być obecnie nieosiągalny dla (z całym szacunkiem) wypalonej niestety schematami już ekipy Iommi’ego. Pech to dla nich i chichot losu, iż kiedy zdecydowali się na powrót w niemal legendarnym składzie Orchid w ich niszy tak udanie już funkcjonuje. Umarł król – niech żyje król! Nie może być przecież w tym królestwie dwóch monarchów jednocześnie!

Clutch - Earth Rocker (2013)




Strange Cousins from the West kazał domniemywać, iż Clutch teraz wraz z kolejnymi produkcjami dryfować będzie coraz głębiej w rejony bluesujące, jak jednak się okazało wraz z poznaniem Earth Rockera, goście z Maryland jedynie wyciszyli nastroje by uderzyć z nowym impetem pokazując wszystkim pseudo-rockowym wypierdkom kto tu na granicy nastrojowego bluesa i dynamicznego rocka dominuje! Earth Rocker to bowiem wybuchowa 45-cio minutowa petarda wyciszona jedynie w środkowej fazie za pomocą kapitalnej perełki w postaci Gone Cold. Być może tylko po to aby dać fanom choć odrobinę tego co w pewnym stopniu silniej zaakcentowane zostało na poprzedniczce. W moim przekonaniu Earth Rocker to krążek dynamiką dorównujący mojemu ulubionemu Blast Tyrant tyle, że wszelkie funkowe niemal naleciałości albumu z 2004-ego roku zostały tu zastąpione typowo energiczną rockową tradycją. Szlachetne jak zwykle klasyczne instrumentarium nad którym muzycy panują w sposób kapitalny zostało zaprzęgnięte w tylko jednym celu – dać słuchaczowi porcje archetypicznej typowo męskiej rozrywki bez jakiś przesadnych fajerwerków, wyłącznie buzujące dojrzałym testosteronem. Jednak nawet najlepsze utwory mogłyby być pogrzebane przez wokalną nieudolność frontmana. Clutch oczywiście może się tego problemu nie obawiać, gdyż niewiele grup ma takie szczęście by posiadać w swoim składzie wokalistę kompletnego z barwą doskonałą, wręcz wymarzoną dla stylu w którym się poruszają. Neil Fallon dodaje świetnego feelingu liniom melodycznym, kapitalnie akcentując frazy, głębokim brzmieniem podkreślając moc rockowego sznytu. Krótko mówiąc dla każdego kto zaczyna żyć pełnią kiedy w jego żyły wlewają się bujające tradycyjne rockowo-bluesowe dźwięki produkt to wprost wymarzony na długo tłukący się w głowie, chodzący za pośrednictwem szlachetnej przebojowości za człowiekiem pomimo zapadającej już ciszy wokół! Kurwa znów im się to udało – kocham tych Amerykanów!

Drukuj