Niestety w
przypadku poniższym, refleksji słów kilka w niewielkim stopniu entuzjazmem
zabarwione. Mianowicie uznana w świadomości mojej marka nowym albumem z
zaskoczenia uderzyła przynosząc jednocześnie klasowego mięsistego rocka o
potencjale przebojowym, jednak bez cech charakterystycznych dla nich, które zawarte
na czterech pierwszych krążkach zaintrygowały osobę moją ustawiając Mustasch
wśród faworytów mocnej rockowej konwencji.
Album powyższy rozczarowując finalnie, tak szybko jak zaistniał i przekonał
mnie do siebie przy pierwszym kontakcie po kilku następnych z równą prędkością stracił swój impet,
osłabł i sflaczał jakby powietrze dosłownie w tempie błyskawicznym z niego
uszło. Balon ten przedziurawiony duże poczucie niedosytu obecnie przynosi, najlepszym dokonaniom formacji nie dorównując. I mimo, że Sounds Like Hell
Looks Like Heaven w kilku fragmentach bardzo wyraźnie do twórczości klasycznych
marek nawiązuje, riffów bliźniaczych bez skrępowania używając przez co solidny
efekt osiąga - mnie zabieg ten na dłużej przy krążku tym utrzymać nie potrafi.
Problem niestety w tym, że trzydziestopięciominutowy zestaw kompozycji gdyby o
kilka tych bardziej jałowych uszczuplić, mini albumem solidnym mógłby zostać -
jednakże w formie obecnej jako równowartościowa propozycja konkurująca
przykładowo z Latest Version Of The Truth nijak pomimo swej wewnętrznej
przebojowości w mojej świadomości zaistnieć nie może. Takie to szybko przyszło
- łatwo poszło. Tyle i tylko tyle!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz