wtorek, 4 czerwca 2013

The Black League - Ghost Brothel (2009)




Taneli Jarva to postać dla większości tych co w latach 90-tych skandynawską scenę metalową odkrywali znana. Wokalista co w początkach działalności ansamblu o szyldzie Sentenced swego głosu na ich albumach użyczał. Po rozstaniu, prawdopodobnie ze względów charakterologiczno-twórczych z metalowcami z Oulu rozpoczął kontynuacje swej muzycznej działalności pod szyldem The Black League, gdzie pierwsze krążki w prostej linii kontynuacją Amoku - ostatniej z Tanely'm produkcji się okazały. Jednak kilka lat minęło, kilka albumów TBL światło dzienne zdążyło ujrzeć, a Jarva wraz z kumplami, pewną muzyczną stopniową przemianę zaczął przechodzić. Skórzany metalowy ekwipunek na buty z długim nosem i kapelusz co na dzikim zachodzie stałym wyposażeniem chłopców od krów bywał – zamienił. Muzyka zdecydowanie cech amerykańskiego rock’n’rolla czy stonera nabierać poczęła i sygnał coraz wyraźniejszy dawać, iż z tej mąki w przyszłości smakowity, świeży bochenek powstać może. I kiedy w łapska moje wpadł poprzedni wypiek zatytułowany A Place Called Bad - ten z wyczuciem i groovem konkretnym muzyką naładowany satysfakcje dał mi bardzo wyraźnie. Jednak dopiero Ghost Brothel zawieruchę potężną poczynił, okazał się bowiem produkcją, która czarnych ligę wśród moich muzycznych faworytów umieściła. Znalazła na niej miejsce wybuchowa, niezwykle nośna mieszanka klasycznego rock’n’rolla, stonera i klawiszowej mozaiki rodem niemal z albumów The Doors. Taka "manzarkowa" maniera osadzona głęboko w typowym amerykańskim feelingu, nie pozbawiona także pewnej doorsowej dźwiękowej poetyki dała niezwykły efekt finalny. Jak ktoś zechciał już zauważyć tę na amerykańskich resorach rock’n’rollową jazdę od typowej odróżnia jednak fakt, iż „ ... tam gdzie Jankesi weselą się, Finowie leją melancholię”. Fenomenalny w moim odczuciu to w tej niszy album – kipiący energią, trzaskający żarem, okraszony mnóstwem smakowitych detali – począwszy od finezyjnych w swojej jednako klasycznej konstrukcji aranżach kończąc na wręcz soulowych kobiecych chórkach. I oczywiście pominąć nie sposób istotnego udziału samego mistrza ceremonii. Jarva bowiem operuje swym charakterystycznym głębokim, z markową chrypką głosem w sposób swobodny i precyzyjny zarazem, popisując się idealnym wyczuciem w doborze intonacji, mistrzowsko budując nastrój i napięcie w każdej kompozycji, czyniąc je wraz z instrumentalistami wyjątkowymi. I pomimo, iż od wydania tego krążka minęły już niemal cztery lata całość brzmi nadal równie świeżo jak podczas dziewiczego odsłuchu pompując wciąż z zapałem do mojego organizmu mieszankę energii i melancholii. Ten album, że posłużę się filmowym skojarzeniem jest niczym klasyczny, brudny western, gdzie bohater jednocześnie lubi się szlajać po burdelach, zaryzykować życie podczas upijanej pokerowej rozgrywki, jednocześnie przeżywając równie często chwile refleksji i zadumy – gdzieś pod jego grubą skórą ukrywa się nostalgia i melancholia! Czekam zatem z coraz większą niecierpliwością, iż ten skandynawski kowboj wkrótce powróci z równie emocjonującą kontynuacją tej prawdziwie męskiej opowieści!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj