wtorek, 4 czerwca 2013

Soundgarden - King Animal (2012)




Myślę, że czas kilka słów o powrocie z wieloletniego niebytu ikony z Seattle skrobnąć i zdanie swoje w dyskusji tej gorącej przedstawić. Mianowicie album ten skrajne emocje wśród mniej lub bardziej nowych dźwięków ogrodu spragnionych wywołał, wszak ilu fanów tyle oczekiwań. Naiwnym było w przekonaniu moim po tych czterech w średnim wieku gościach krążka przesiąkniętego szczeniackim i intensywnym podejściem oczekiwać - takiej klasycznej powtórki z pierwszych albumów. Sztuczne i naciągane jak ostatnie "pożal się boże" materiały Paradise Lost czy tej najgłośniejszej thrashowej legendy co dawno temu zmarła, a jej ciało szaleńcy chcą reanimować - byłoby takie działanie. Wszak po Soundgarden nie spodziewałem się na szczęście powtórki z kopiącego jak na owe czasy świeżością i energią Badmotorfinger czy przebojowego Superunknown. Ten zespół w ciągu kilku lat swej intensywnej kariery nie nagrał płyty powtarzającej wcześniejszą formułę. Każda kolejna produkcja zawierała w sobie pierwiastek jasno podkreślający z jaką firmą mamy do czynienia, jednak w nowej, oryginalnej, często zaskakującej odsłonie. Stąd trudne było przełknięcie po mega popularnym Superunknown wymagającej w odbiorze, pozbawionej w takim natężeniu sznytu przebojowego płyty Down on the Upside. Jednak po latach materiał ten zasługuje na największe uznanie, a szacunek dla jego twórców tym większy, że oparli się zapewne podpowiedziom bossów przemysłu muzycznego i zamiast pójść w stronę większej przystępności stworzyli krążek trudny w klasyfikacji, sięgający głęboko do korzeni rocka, bardziej surowy. Taki co przekonanie do niego przychodzi często po latach z nim obcowania, który pełnie swej magii odsłania dopiero z czasem - trzeba dojrzeć by świadomie go oceniać. Z takiej też perspektywy, dojrzałości nie tylko muzycznej ale i mentalnej Cornella i spółki należałoby patrzeć na najnowszą, pojawiającą się po szesnastu latach przerwy odsłonę ogrodu dźwięku. King Animal to czysty duch soundgardenowej estetyki podanej jednak w zupełnie nowej, kolejnej już odsłonie. To szerokiej gamy paleta barw, od akustycznych, ciepłych brzmień po elektryzujące, tętniące energią łamane, niepozbawione jednak charakterystycznej dla nich chwytliwości czy wokalnej, raz irytującej, raz przyciągającej maniery Cornella. Czar tej płyty kryje się w zaklętej w pierwszym kontakcie dość nieokiełznanej, chaotycznej strukturze rytmicznej, w kolejnych odsłuchach przekształcającej się w odgórnie założoną formę, gdzie dojrzałość kompozycyjna i wrażliwość muzyczna przejmuje ster nad pędem ku na siłę komplikowanym motywom. Album to artystów nie szukających poklasku powrotem do zamierzchłych czasów, lecz ukazujących w sposób atrakcyjny w którym miejscu dzisiaj się znajdują. To nie żenujące jak często się zdarza powracanie na siłę do szczenięcych lat w momencie gdy ma się na karku prawie pięćdziesiątkę, tylko świadome, odważne odnalezienie się we własnej niszy z wyraźnym się zdaje manifestem by rzeczy przełomowe robili młodzi, gniewni, poszukujący, łamiący bariery. Cieszy mnie ten powrót ogromnie w formie i wydaniu jakiego po nich oczekiwałem, jednak z jak ważnym dla ich historii materiałem mamy do czynienia pokaże z pewnością czas - to on jest przecież najsurowszym recenzentem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj