czwartek, 28 listopada 2019

The Hellacopters - Rock & Roll Is Dead (2005)




Mimo, że od wydania Rock & Roll Is Dead śmiało można by zrealizować prawie trzy pełne gospodarcze plany pięcioletnie i mimo, że już nie pod szyldem The Hellacopters, to nadal główne projekty Nicke Anderssona unurzane są po całości w retromanii. Czy to ponad ćwierć wieku temu, kiedy powstawał The Hellacopters, czy współcześnie pod flagowym obecnie sztandarem Imperial State Electric (wiem że jest też Lucifer, ale tam się Nicke w międzyczasie na sercowych zasadach przykleił ;)), nadal ochoczo flirtuje z żywiołowym rock'n'rollem. Tyle tylko, że akurat w tej dzisiejszej skórze pomimo tak wielkiego podobieństwa do formuły eksploatowanej przykładowo na Rock & Roll Is Dead nie jest w stanie tak wyraźnie jak ongiś bywało przykuć mojej uwagi. Imperial State Electric szanuje, Lucifer wciąż jeszcze poznaje i nawet jeśli nie czekam na te albumy z wypiekami na twarzy, to zawsze kiedy ujrzą światło dzienne zapoznać się z nimi nie omieszkam - ale niestety tej chemii która od High Visibility z The Hellacopters mnie łączyła tutaj jak na lekarstwo, lub trochę tylko ponad ciutkę więcej. Stąd jeśli już Nicke romansujący z rock'n'rollem, to przede wszystkim cztery albumy od powyżej wspomnianego High Visibility - bo ten wcześniejszy garaż w brzmieniu Payin' the Dues i Grande Rock dominujący, też fajnie, ale bez szału. Świetnie kiedy w tej muzie jest przyrodzony luz bez nonszalancji i blazy, tym bardziej kiedy sound tłusty, ale i na tyle selektywny by może nieliczne, ale ciekawe detale, tym bardziej mocne akcenty czytelne były. Na powyższym krążku "ludzie Nicke'go" byli zdecydowanie w gazie i chociaż nic nowego w zasadzie pomiędzy latami 2000-2005 do formuły nie dodali, to pędu nie wytracając robili kapitalnego rock'n'rolla, właściwie to sami we własnej lidze. Ja przynajmniej na konkurencję większą dla nich nie natrafiłem - fakt, pewnie Turbonegro i pewnie też Backyard Babies, ale w moim przypadku to kazus wspólny z przytoczonymi Imperial State Electric i Lucifer. Zatem jak współczesne flirty z energetycznym (z Wikipedii przepisuje) post punkiem, garage rockiem, hard rockiem, glam rockiem czy nawet popem alternatywnym, a najprościej ujmując (z Wikipedii nie przepisuje) rock'n'rollem, to priorytetowo The Hellacopters, którzy zawsze w moim przekonaniu przykładali do tej stylistyki najwłaściwszą miarę. :)

środa, 27 listopada 2019

The Answer - Everyday Demons (2009)




Przed Państwem hipisowskie inspiracje, z szacunkiem dla tradycji ubrane jednak we współczesne brzmienie. Na tapecie bowiem zestaw hiciorów, książkowo ekscytująco napisanych przez młodych miłośników klasycznych rockowych brzmień - numerów niezwykle żywiołowych, wyrosłych z pasji, zmontowanych z soczystych riffów, chwytliwych melodii, obowiązkowego groove'u i zaśpiewanych przez żywcem wyjętego ze wczesnych lat siedemdziesiątych wokalistę. Kompozycji nagranych z wielką łatwością, której mogliby im pozazdrościć starzy wyjadacze! Wówczas, a było to w roku 2009-ym, wraz z drugim krążkiem The Answer idealnie wbili się w czas renesansu gatunku i chociaż można ich było bez większych dyskusji przyporządkować do retro rockowego trendu, to trzeba też oddać głos sprawiedliwości i głośno dać do zrozumienia, iż pośród całej masy idących po sławę hard rockowych epigonów, to właśnie Irlandczycy już wtedy zasługiwali na zdecydowane wyróżnienie. Kiedy obecnie wracam do Everyday Demons, to podobnie jak w przypadku przeważającej większości kolejnych płyt grupy (i oczywiście debiutu z roku 2007-ego) odczuwam wielką satysfakcję z faktu, że w którymś momencie historia muzyki zatoczyła koło i moda na przeładowywanie rocka bitami została zastąpiona klasycznymi gitarowymi riffami. Zdaję sobie sprawę i to szczególnie teraz, kiedy hipisowski, inspirowany woodstockowym flower power rock ustępuje pomału pola kolejnym gatunkowym reminiscencjom, iż ten cykl naturalnie się powtarza i pytanie ze sobą to zjawisko niesie, jak długo ta karuzela ma zamiar się jeszcze kręcić i na ile każda jej ewentualna odsłona niosła ze sobą będzie pośród typowych naśladowców szczególnie oryginalne formacje – może ekip niezmieniających znacząco obrazu stylistyki, ale chociaż ją odświeżających. 

wtorek, 26 listopada 2019

Dług (1999) - Krzysztof Krauze




Nieodżałowany Krzysztof Krauze i ten moment w historii jego reżyserskiej pracy, który już na dobre jego nazwisko nie tylko w kręgach ambitnych miłośników kina spopularyzował i pośród najwybitniejszych twórców polskiej współczesnej kinematografii umieścił. Później już tylko z każdym kolejnym filmem rodzimy mistrz udowadniał zasadność powyższej tezy, przekonując systematycznie do siebie zawodowych krytyków, wtedy może jeszcze nie do końca przekonanych. Wówczas jednak w roku 1999, na podstawie głośnych wydarzeń, z pewnością jeszcze głośniejszy i nota bene mający praktyczny wpływ na losy prawdziwych bohaterów (akt łaski prezydenckiej) film powstał. Zrobiony warsztatowo zasadniczo tak, jak dwie dekady temu z powodzeniem się kręciło - czyli mniej artystycznej pozy, a więcej bardzo emocjonalnego surowego spojrzenia na nośny temat przez pryzmat społeczny, a precyzyjnie ujmując dokonujący etycznej (lecz bez nachalnej moralizatorki) wiwisekcji stanu ówczesnego społeczeństwa, w którym panowało przekonanie, iż o wartości człowieka przesądza zdobyty przez nań pieniądz, a immanentny dla okresu przeobrażeń stan anomii (transformacja głównie ekonomiczna) absolutnie nie przeszkadzał w budowaniu (używając eufemizmu), wątpliwych moralnie fortun pod "opieką" półświatka. Aktorzy u Krauzego grają swoje, nie tworzą kreacji nader wyjątkowych, tylko przekonująco, aczkolwiek rzemieślniczo odtwarzają autentyczne postaci, z odpowiednim zaangażowaniem dbając o zbudowanie więzi sympatii z widzem. Może tylko Andrzej Chyra naturalnie na sympatię liczyć nie mógł i w kwestii dosadnego zademonstrowania aktorskich możliwości wychodzi w tym względzie przed szereg. Ale on miał właściwie łatwiej, gdyż jego anty bohater diabelsko wyrazisty, więc bez trudu te walory mógł wyeksponować. Jedyna ekstrawagancja jakiej uległ Krauze, to ustawianie kamery i filmowanie dramatycznych scen z pozycji gruntu. Jednakowoż nie czysty, aspirujący do wyrafinowania artyzm był tutaj celem, którego tak jak powyżej wspomniałem rzecz jasna brak i też te z dzisiejszej perspektywy mało spektakularne, choć skupiające uwagę sztuczki operatorskie, tylko sama sytuacja i splot okoliczności, które jak w soczewce skupiają nie tylko metaforycznie ówczesne grzechy okresu adolescencji i stan kraju z przełomowych lat dziewięćdziesiątych - charakterystykę czasów przesilenia i słabości dopiero podnoszącego się z komunistycznych ruin państwa. Dzikiego kapitalizmu w gruncie rzeczy przy pełnej akceptacji decydentów z typowo polską finezją balansującego na granicy prawa i policji niewydolnej, bo niedofinansowanej, pogrążonej dodatkowo w wewnętrznych przeobrażeniach. Wstrząsająca historia dwójki młodych, jeszcze niezahartowanych biznesmenów, którzy nieświadomie wpakowali się w układy z gangsterskim półświatkiem, chcąc uzyskać pomoc w poręczeniu kredytu, a w praktyce spłacając nieistniejący dług, stała się pretekstem do przeprowadzenia głębokiej analizy i sformułowania gorzkich wniosków. To tak w dużym skrócie na dwudziestą rocznicę premiery filmu, nie wątpię że wszystkim z kategorii wiekowej grubo plus 30, doskonale znanego.

poniedziałek, 25 listopada 2019

Trial by Fire / Chrzest ogniem (2018) - Edward Zwick




Weteran epickiej reżyserii w osobie Edwarda Zwicka i temat na autentycznych wydarzeniach oparty. Temat bardzo filmowy, ale też polityczny, o mocnym fundamencie dramatycznym, który posiadał wielki potencjał, chociaż tych historii w kinie zaistniało już bardzo wiele - takich dokładnie, w których zbrodnia, proces, skazanie na śmierć i niejasne do końca okoliczności całego dramatu. Relacja więźnia z kimś kto może dać wiarę w jego niewinność, pomóc ją udowodnić lub przynajmniej zwyczajnie dać szansę na ludzkie potraktowanie w oczekiwaniu w celi śmierci na finał. Rodzaj oddziaływania terapeutycznego, którego beneficjentami obydwie strony interakcji, wyrzucające z siebie osobiste troski, rozterki, przeżycia. W tej historii jest też obowiązkowo tajemnica dobrze w scenariuszu rozpisana, tak aby przez cały seans wzbudzać wątpliwości. Solidna warsztatowo aktorska robota i porządna reżyseria, bo mimo że obraz z rodzaju tych korzystających ze spranego schematu, to jednocześnie zapadający mimo wszystko w pamięć, bowiem sama historia niesie ze sobą sporo dosadnych emocji i jak się okazuje dostarcza świadectwa do szerszej niż wyłącznie psychologicznej refleksji. Bo to tak samo jak poruszająca historia, także światopoglądowo motywowany manifest z socjologicznym tłem - oraz bez względu na zasadny wymiar etyczny i humanitarny, dyskusyjnym gdyż w istocie błędnym logicznym (przyczyny - skutek) wnioskowaniem.

P.S. Mimo że to dla samej historii mało znaczące, to wypadałoby wydając na produkcję miliony uzbroić się w fachowca, który by przypilnował, aby na ścianach w 1991 roku nie wisiały plakaty grupy, która szerzej zaistniała dopiero pod koniec XX wieku.

czwartek, 21 listopada 2019

The Descendants / Spadkobiercy (2011) - Alexander Payne




To jedna z pierwszych sytuacji, kiedy wyraźnie, szczerze i ochoczo będę głupoty kiedyś napisane odszczekiwał. :) Przy okazji refleksji w temacie innego filmu Payne'a oznajmiłem (kiedy nikt tego ode mnie nie wymagał), że "Spadkobiercy wymęczyli mnie niemiłosiernie, nie przekonali i dziwię się okrutnie, iż tyle nagród cudem zebrali", to przy drugim podejściu po ponad siedmiu latach (bo te filmy Payne'a to perły i czułem, że głupi byłem, iż nie doceniłem), zrozumiałem co następuje. Bardzo mądra treść, poważna problematyka i specyficzne bardzo inteligentne poczucie humoru. Wzruszająca i poruszająca opowieść o życiu, które w każdej chwili może kompletnie (nie o 360 stopni ;)) odwrócić swój charakter – zaskoczyć dramatem i postawić wobec bezlitośnie wymagających wyzwań. Z potworną łatwością uświadomić człowiekowi, że coś po drodze spieprzył, czegoś nie dopilnował lub zwyczajnie przeoczył, bo względnie spokojny byt uśpił jego czujność. Chyba dorosłem do poziomu Spadkobierców, bo kazus specyfiki wszystkich filmów Payne'a jest mi już od dobrych kilku lat znany. To zawsze wyśmienite obyczajowe dramaty, w zasadzie każdorazowo podobny schemat, klimat i niepoddająca się zbytnio modyfikacjom forma – natomiast zmieniają się w nich wyłącznie okoliczności miejsca i w każdej produkcji obsada (co mnie cieszy, bo nie uważam, iż nadmierne przywiązywanie się reżysera do tych samych twarzy dobrze filmom robi). Coś w tym też jest, że akurat Spadkobiercy, to intensywne żywe kolory, a za dwa lata Nebraska w tonach czerni i bieli została nakręcona. Pragnął chyba Alexander Payne równowagi i myślę, że trafny to był wybór, bowiem filmy owe potrzebowały tych wizualnych skrajności.

środa, 20 listopada 2019

Proceder (2019) - Michał Węgrzyn




Tak tak, będzie u młodzieży silna nie tylko na sali kinowej identyfikacja. Orzeknie młodzież, że film zajebisty i że to nareszcie w polskiej kinematografii ich rozpaczliwy donośny głos! Przecież każdy kur** chciałby żyć szybko i na bogato - żeby manna z nieba kapała i wszyscy wokół klękali. Szczególnie takie lajtowe życie marzy się paradoksalnie gówniarzom, którzy z ciężkich warunków środowiskowych wypełzli, a ich osobowości zamiast być przez biedę czy (w tych ostrych przypadkach) patologię zahartowane, to one słabowite i tylko na zewnątrz w maskę twardziela pozersko przyodziane. Tatuś pił i chyba nie tak jak powinien mocno go kochał, a mamusia jak sama została, to z pensji uczciwie harującej pielęgniarki nie mogła tego całego bajzlu uciągnąć. Dlatego on zaczął kraść, potem ćpać i jedynie rymy w ogólnym wykolejeniu w oczach otoczenia miały go wybielać. Kur** litości, nie przyjmuje takiego pizd******* usprawiedliwienia – smarkacze zdecydowanie na starcie gorzej mają i na ludzi wychodzą! To tylko taka gorzka refleksja - niejeden z dzisiejszych osiedlowych mocarzy słowa skandowanego uzna, że typa co chu** wie, co to zatęchłych kamienic bagno. Wymuskanego, wychuchanego intelektualnego prymusa, wychowanego w materialnym przepychu dzielnicy willowej. Z rodzicami na stanowiskach i teraz dzięki protekcji zbijającego bąki za biurkiem. Prawda jest jednak inna, a sens dumnego przetrwania w miejscach gdzie diabeł może mówić dobranoc taki, że albo ma się przyrodzenie z granitu i własny kodeks - żyje według twardych zasad (bez publicznego chlipania, że "dwadzieścia cztery na ha" pod górkę), wciąż z napędzającą do zmian na lepsze osobistą satysfakcją, iż klasę się zachowało, albo jest się twardego prącia pozbawionym i idzie po najłatwiejsze linii oporu dokonując ryzykownych wyborów, za które (o zaskoczenie, zgrozo trzeba będzie zapłacić). Jak już się jednak delikwent poszedł po bandzie, to trzeba mu spiąć poślady i jako zimny skurwiel (w piekle do ognia spore kłody dokładając) dobrze się w tym bagnie moralnym urządzić, albo w tym piekle spektakularnie spłonąć, bo głęboko skrywana wrażliwość koniecznej bezwzględności skąpi. Trzeciej drogi nie ma! Proceder jeśli trafnie kminie, to był chyba hołd oddany raperowi wykolejeńcowi Tomkowi Chadzie. Całkowicie niezrozumiały dla mnie i nie akurat przez wzgląd na to, że rapsy mnie nie bujają, ale przez fakt, iż ktoś kto równie często jak był krzywdzony, sam też krzywdził na taką gloryfikację nie zasłużył. Stąd brak mi dla niego współczucia czy wyrozumiałości. Autorytet marny i myślę, że sam Chada, mimo że w blasku fejmu ogrzewać się lubił, a kasa dodawała mu plus ileś do samozadowolenia, to pewnie nie podsuwałby własnej osoby jako wzór dla małolatów, a bardziej traktował swoją drogę jako dosadne praktyczne ostrzeżenie, że wpierdolić się można grubo i nawet nie wiesz, kiedy jest już pozamiatane. Poza tym sam film nie jest wybitny (ani mega, ani też sztos!), bo za długi i z demagogicznymi epizodami tak kulawymi jak u Vegi. Bez precyzyjnej myśli przewodniej i z emocjonalnością płytką, choć materiał był zdecydowanie sprzyjający dramaturgii z mocną finałową puentą podaną scenarzyście i reżyserowi na tacy. Same stłoczone wydarzenia, w większości nawet jak na warunki z zasady podkoloryzowanych filmowych biografii mało autentyczne i ponadto zachowania/postawy (zależności przyczynowo-skutkowe chaotyczne albo żadne) z wiarygodnością mające delikatnie ujmując nie po drodze. Poza niezłą rolą główną, całkiem spoko zrobioną Kożuchowską (ale jakby młodszych aktorek nie było), kilkoma jeszcze poprawnymi warsztatowo twarzami z drugiego planu i naturalnie będącymi solą takich produkcji naturszczykami, to ogólnie bieda była. Może nie jakiś kompletny gniot, ale słabo i kropka – szczególnie kiedy klakierzy oznajmili oficjalnie, że to „największe zaskoczenie roku w polskim kinie”. Dodam tylko jeszcze na finał, że sztuka ulicy, jako zjawisko socjologiczno-psychologiczne jest niezwykle fascynująca, ale żeby to zjawisko pokazać ciekawie, mądrze i przede wszystkim odpowiedzialnie, to należy mieć dystans oraz wyobraźnię, a nie wyłącznie możliwości i zaangażowanie. Michał Węgrzyn w tych okolicznościach mógłby się pokornie uczyć od Leszka Dawida, zamiast kozaczyć. 

P.S. Te kobiety które pojawiały się na drodze Chady to jakiś żart! Przyznać proszę że to było maksymalnie naciągane, inaczej całkowicie stracę do współczesnych młodych kobiet szacunek. Pokazane tutaj kobiety Chady wyliczam - zdesperowana „Jamajka” z obfitym biustem, szukająca dla synka tatusia, wyzywająca nimfomanka pielęgniarka i studentka psychologii, klasowa panienka z dobrego domu. Wszystkie kompletnie naiwne lub po prostu ekstremalnie głupie.

wtorek, 19 listopada 2019

Foals - Everything Not Saved Will Be Lost Part 2 (2019)




Pół roku temu swoich trzech groszy w temacie pierwszej odsłony dyptyku Everything Not Saved Will Be Lost nie omieszkałem spisać i teraz z perspektywy drugiej części, już w pełni (z jeszcze większym entuzjazmem) mogę spojrzeć na całość tego podwójnego albumu. Chociaż mój osobisty odbiór materiału wydanego na wiosnę bieżącego roku, przez te kilka miesięcy wyraźnie się nie zmienił i twardo obstaje przy każdym słowie wówczas spisanym, to poprzez znajomość z kompozycjami z dwójki dość mocno zmodyfikowałem ogólny obraz grupy we własnej świadomości. Okazało się bowiem, iż zdecydowanie bardziej progresywny charakter tych nastu nowych numerów, zarówno genialnie dopełnia poprzednią produkcję, jak i jest znakomitym dojrzałym rozwinięciem pomysłów i estetyki z What Went Down. W tym przypadku nie było żadnych wątpliwości czy najdrobniejszego wahania, bo płyta kolokwialnie ujmując weszła bez popitki i zagnieździła się w mojej głowie na tyle mocno, że niezwykle często do niej powracam, a każdy kontakt to niezwykle intensywne przeżycie. Progresja jest tu słowem kluczem i mimo że synth-popowy, a nawet taneczny (bo bioderka podrygują :)) charakter czuć także w obecnym rozdaniu, to dużo więcej w nim rockowego pazura i epickiego zacięcia. Mimo powyższego i ponad te finezyjnie rozbudowane struktury, to nadal cholernie zgrabne kawałki, których podstawowymi atutami poza ekspresją, groovem i przebojowością, są także świetne aranżerskie przygotowanie i bujna wyobraźnia kompozytorska, otwierająca możliwości, a nie stawiająca gatunkowe ściany. Poza tym wielce rad jestem, iż zespół postanowił swoją imponującą pracę wydać w dwóch turach, dzięki czemu ilość materiału z miejsca nie przytłoczyła i pozwoliła na spokojne stopniowe odkrywanie bogactwa dźwiękowej faktury. Tym sposobem ambitny projekt nie stał się przytłaczającym megalomaniackim występkiem przeciwko wyrozumiałości fanów, a unikając męczącego jednorazowo przesytu, na wiele miesięcy rozbudził zainteresowanie nie tylko intrygującą porcją muzycznego dobra.

niedziela, 17 listopada 2019

All Is True / Cała prawda o Szekspirze (2018) - Kenneth Branagh




Współczesny specjalista od kinowych adaptacji klasycznej literatury, uznany też za wyjątkowego fachowca od sprzedawania szekspirowskiej poetyki w filmowej formule powraca. Powraca w doskonałej formie i nie jest to moje naciągane presją profesjonalnej krytyki przekonanie, tylko pomimo całkiem wyraźnego zdystansowania do literatury uznanej za klasyczną, me osobiste uznanie, wiążące się z okolicznością fundamentalną, że to miast oryginalnej sztuki napisanej archaicznym piórem szekspirowskim, historia oparta o biograficzne wątki ze schyłku życia dramaturga. Może też ze względu na zgrabne łączenie wątków pisarskich z fabularną interpretacją faktów z życia renesansowego mistrza, tudzież może w tym dostrzegam atrybut przesądzający, iż wizualna perfekcja sprowadzona do detalicznej precyzji scenograficznej (szczególnie, gdy światło dzienne gaśnie, a akcja przenosi się w oświetlane płomieniem świec i ogniem w kominku wnętrza), wprowadza do opowieści magnetyczny mrok, a szlachetny wciąż język i wytrawne aktorstwo budują wspólnie gęstą atmosferę i inteligentną dramaturgię bogatych erudycyjnie i zdobnych w błyskotliwość dialogów. Bo zaiste życie pisze najlepsze scenariusze, a człowiek w swojej wyobraźni je parafrazując i przeformułowując tworzy ich przemyślane klony.

sobota, 16 listopada 2019

Gloria Bell (2018) - Sebastián Lelio




Prozaiczna to historia, proza życia w artystycznie przygotowanej pigułce - w zasadzie nic szczególnego, a jednak coś dość wyjątkowego. Zapewne sporo kobiet odnajdzie w sobie taką Glorię, Gloria podsunie im lustro i z tym lustrem zaproponuje nie jedną lampkę wina. Nie pierwszej młodości, ale wciąż atrakcyjna aktorska śmietanka w rolach głównych - para Julianne Moore i John Torturro. W pierwszym planie dansingi dla dojrzałych samotnych z disco wibracjami z lat siedemdziesiątych, świetne ujęcia, w których kamera skupia się na postaciach wygłaszających mądre kwestie, a w tle rozgrywa się coś istotnego, absolutnie nie marginalnego i mimo, iż to niby dzieje się w drugim planie, to jest kapitalnie w nim wyeksponowane. Miłość w średnim wieku, po przejściach i z bagażem trudnych doświadczeń, a jednak romans to piękny i obraz z rodzaju tych niezupełnie oczywistych, a tym bardziej wprost przewidywalnych. Chociaż bez potężnych tąpnięć, czy eksplozji emocjonalnych oraz jak podpowiada głębsza orientacja, na podstawie (a dokładnie będący powieleniem - remake) scenariusza i wprost filmu (o dziwo) Sebastiána Lelio. Mały film o bardzo wielkich osobistych sprawach - o codziennej samotności chwilami tylko bliskością przerywanej i wyrwaniu się z odbierających kobietom prawdziwą wolność konwenansów i patriarchalnych więzów. Ktoś zapyta, po co kręcić niby to samo po zaledwie pięciu latach. Odpowiem, że może po to, aby tacy „znawcy” kina chilijskiego jak ja, dowiedzieli się poprzez hollywoodzkie ścieżki o istnieniu pierwowzoru i skorzystali jeśli nie z szansy dotarcia do pierwotnej wersji, to chociaż obejrzenia czarująco porywającej sceny finałowej w wersji amerykańskiej. 

piątek, 15 listopada 2019

Ukryta gra (2019) - Łukasz Kośmicki




Napiszę teraz o sytuacji, w której po raz kolejny nasi chcieli nakręcić blockbustera po amerykańsku i nawet blisko względnego sukcesu sukcesu, bo szczerze ku swojemu ogólnemu zaskoczeniu naliczyłem po seansie więcej plusów niż minusów, lecz absolutnie jak głosi celna praktyczna z epoki maksyma - te plusy nie mogą przesłonić nam minusów! :) Bowiem nawet kiedy stylistycznie projekt jest dopracowany, czuć włożony wysiłek scenograficzny, przed wszystkim w monumentalną wizualną estetykę uciekającą skutecznie przed nadużyciami speców od sztuczek graficznych, przez co i dzięki czemu klimat może się całkiem wiarygodnie kojarzyć z topornie demonicznym socjalizmem, a warsztatowo więcej niż poprawne wielonarodowe aktorstwo nie jest kulą u nogi (mimo szacunku dla grającego na komediowym autopilocie Więckiewicza i pewnie przepłaconego Pullmana, to Aleksey Serebryakov rządzi), to jednak jest to rozmach na miarę naszych niestety polskich finansowych możliwości, które pewnie dodatkowo okroiła gaża drugo albo nawet trzecioligowej hollywoodzkiej gwiazdy - z powodu czego wyraźnie związano ręce wszystkim pełnym zapału i wyobraźni odpowiedzialnym za stronę techniczną produkcji rodakom. Ponadto sam dramatyzm narracji nosił akurat mocno irytujące ślady groteskowej próby zajrzenia w przeszłość i skorzystania z tradycji amerykańskiej szpiegowskiej kinematografii. Z lat największej świetności gatunku - pozbawionego niestety naturalnie tamtego uroku na rzecz bardziej wypasionego realizacyjnie, ale jednak teatru telewizji. Mimo jednak tych wad znacznych Ukryta gra pewnie może się podobać o czym świadczą w większości pozytywne recenzje. Niestety będę uparty i mnie ta ubarwiona wieloma kontekstami zagadka znużyła, bo ona zarazem nonsensownie przekombinowana i chwilami paradoksalnie nazbyt czytelna (kto wie kim naprawdę jest Agentka Stone? ;)). Poza tym na siłę wlepiony epizod z ruinami Warszawy i historią wojenną wygłaszaną przez (o Jezusie!) partyjnie wyznaczonego dyrektora pijaczynę z doczepioną powstańczą legendą, to za grubymi nićmi szyty nieszczery wałek, wyraźnie pod potrzeby obowiązkowego patriotycznego ultra dumnego uniesienia, bez większego ładu i składu pośrodku całkiem solidnej akcji wczepiony.

P.S. Czy to był dobry film niech jeszcze jeden fakt rozstrzygnie. Z całokształtu po projekcji najbardziej w pamięć zapadł mi Mecwaldowski ze świetną, cholernie autentycznie odegraną rolą, która w zasadzie nie miała jakiegokolwiek prócz stylizacyjnego znaczenia dla kluczowych wątków.

czwartek, 14 listopada 2019

The King / Król (2019) - David Michôd




Jak zdążyłem się już przekonać, Król jest skrajnie oceniany - od zachwytów po ostrą werbalnie i osadzoną na historycznej „prawdzie” krytykę. Mogę postarać się zrozumieć ubolewania często histerycznych historyków nad nieścisłościami, tym bardziej koneserów literatury klasycznej nad (jak to barwnie ktoś ujął) „spauperyzowaniem” Shakespeare'a, lecz owo kurczowe przywiązanie do faktów i języka w moim przekonaniu fanatycznie zmienia optykę, odciągając uwagę od istoty. Być może manifestuje w tym miejscu swoją ignorancję, tym samym zasługuję na publiczną naganę, być może też straszliwie błądzę interpretując zamiary i motywacje ekipy kierowanej przez Davida Michôda, ale ponad powyższe przekłamania i uproszczenia stawiam podstawowy walor dobrego kina, który w tym przypadku zdominował i odwrócił moją uwagę od dyskusyjnych kwestii pragmatyczno-formalnych. W moim przekonaniu Król to doskonały przykład produkcji, która unikając banalnych rozwiązań uatrakcyjniających jej odbiór oraz jednocześnie nie zapuszczając się w rejony całkowicie odbierające jej atrybuty przyswajalności, przez szersze niż tylko ograniczone do elit intelektualnych forum, uzyskała gigantyczną siłę oddziaływania przede wszystkim przez genialnie zbudowany niepokojący klimat. Film stoi mistrzowską stroną wizualną i przejmującym muzycznym tłem, ponadto ascetycznie sączona ponura narracja i konsekwentnie generowane napięcie, przyczynia się znacząco do uzyskania wręcz hipnotycznego efektu. To historyczny thriller polityczny (inaczej brawurowe strategicznie szachy w świecie władzy) i równocześnie symetrycznie, kostiumowy dramat psychologiczny - innymi słowy kronika przerażających przemian osobowościowych, dostosowujących główną postać do oczekiwań związanych z zajmowaną pozycją. Mrożący krew w żyłach seans, w którym okrucieństwo tkwi w ambicjach i urojeniach, wespół usypujących fundament dla potencjalnego obłędu. Kapitalnie zagrana (naturalnie Chalamet, Edgerton, Pattison, Mendelsohn), potwornie smutna epicka opowieść o brzmieniu władzy i cenie wojennej pożogi, z silnie stężonym i sugestywnie wyeksponowanym złem czającym się w mroku ludzkich żądz. Ale to tylko opinia osoby, która swego dawno minionego czasu na lekcjach historii średniowiecznej i literatury klasycznej bujała w obłokach zafascynowana rozrywkowym kinem przygodowym. :)

środa, 13 listopada 2019

Dolemite Is My Name! / Nazywam się Dolemite (2019) - Craig Brewer




Ja w tej sytuacji zacznę od truizmu, że Eddie Murphy to aktor z potężną charyzmą i nikogo do tej popartej liczną praktyczną aktorską argumentacją (samego zainteresowanego) tezy nie trzeba przekonywać, a że po chwale lat osiemdziesiątych i najbardziej kasowych przebojach z gatunku komedii sensacyjnej, akurat dziewięćdziesiąte mój bohater z dzieciństwa przewaletował w kinie familijnym, a dwutysięczne to jak myślę zwyczajnie na marginesie przespał - to obecnie od czasu do czasu dobierze sobie rolę w filmie może nieco tylko bardziej ambitnym, ale skierowanym jednak zdecydowanie do widza dorosłego, miast wyłącznie bawić dzieciaki. To właśnie jest ten rodzaj kreacji charakterystycznej i obraz stylistycznie poniekąd niedaleki (choć ostrzegam - żadna sensacyjna komedia, tylko książkowo rozpisane i przefiltrowane przez charakter twórczości głównej postaci kino biograficzne), od wszystkiego czego do tej pory się chwytał, a co mu sławę zapewniło - czyli kreacji zabawnego ziomka, którego poczucie humoru osadzone na abstrakcji i ironii mnie także, szczególnie jak teraz sobie uświadamiam w znacznej części ukształtowało. Wcielając się w rolę Rudolpha Franka Moore'a aka Rudy'ego Ray'a, amerykańskiego stand-upera (nie interesuje się, więc nie wiem jak to się pisze) i przede wszystkim (bo to dało mu fejm), przedstawiciela popularnego wówczas (lata 70-te) gatunku blaxploitation (wyjaśniam po swojemu, wyjaśniam wprost - gówniane warsztatowo, sprośne literacko kino kręcone dla czarnych przez czarnych, by getto też miało swych "artystycznych" herosów), czyli humoru bezpośredniego, wręcz chamskiego, w którym akcja i seks (dosłownie aby zobrazować z oczywiście niesmakiem używane wulgaryzmy cytuje: jeb****, obciąg**** itd.) doprowadzało klubowiczów i "koneserów" kina do rechotu, dał Murphy niezbity dowód na wciąż intensywny ogień jaki w jaki w nim płonie. Tyle że ta niezła jajcarnia, to barwne widowisko z eksplozywnym tempem i energetyczną muzyką, to zaledwie świetny materiał trochę chyba przez ograniczone finanse i powściągliwość, tudzież ostrożność reżysera niewykorzystany. Widzę w tej historii większy po prostu potencjał, niż rzeczywisty efekt uzyskano, ale mimo wszystko jako ostrzejszą rozrywkę wszystkim krejzolom polecam.

wtorek, 12 listopada 2019

Bishop Briggs - Champion (2019)




Właściwie to ja nie przepadam za takimi albumami, co do których już na starcie wiem, że ich pierwszoplanowa chwytliwość spowoduje, iż nic albo niewiele więcej oprócz przebojowości namierzonej już od startu otrzymam. Ewentualnie po kilkunastu odsłuchach złapię niestety dość przygnębiające znużenie i uświadomię sobie, iż to co jeszcze kilka godzin temu, bądź kilka dni wstecz pobudzało, za chwilę dosłownie w kąt bez większego żalu rzucę. W oczywistości ubrany wstęp jest tu akurat jak najbardziej na miejscu, bowiem taki właśnie zdaje się być ten nowy (z wypiekami wyczekiwany) krążek charyzmatycznej Brytyjki. Pamiętając doskonale, iż do debiutu systematycznie powracam i mimo że to muzyka jakoś nie wybitnie złożona, a w zasadzie to zbudowana z popowej banalności i aby to kompletnie miałkie nie było także soulowo-bluesowej wrażliwości z całkiem kreatywnym nowoczesnym elektronicznym zapleczem plus jeszcze tradycyjnie chóralną gospelową duszą, to posiada swój magnetyzm i tą ponad szybko klejącą się do uszu fasadę, ważną aranżacyjnie spójną inspiracyjną wielowątkowość. Natomiast jaki jest Champion to na obecny moment (może się oszukuję) jeszcze do końca nie wiem - prócz tego, że potwornie to chwytliwy i wyrazisty oraz w warstwie lirycznej autentycznie osobisty krążek, a przez te cechy przekonujący właśnie na teraz. Co będzie za miesiąc (a może już za tydzień), kiedy te zaledwie pół godziny już kompletnie przyswoję i czy będę miał jeszcze powody, aby do niego wracać, by bodaj w minimalnym stopniu coś nowego w nich odnajdować. Pewnie nie, ale póki jeszcze cieszy mnie cholernie ta siła przekazu i atrakcyjność formy, mam zamiar nowy album Bishop Briggs chwalić, bo ta młoda dziewczyna, która tutaj podpisuje się pod pracą zapewne większej grupy producenckiej i w co wierzę jest odpowiedzialna w głównej mierze za napisanie materiału na wyróżnienie po raz drugi w pełni zasługuje. Posiada niewątpliwie talent, wypracowała też dobry warsztat i ponadto w niej wrze na tyle gorący temperament oraz umiejętność oczyszczania wrażliwej duszy z zaburzających równowagę niepokojów, że ja jej strasznie mocno kibicuje i naprawdę bardzo doceniam całokształt wykonanej roboty, chociaż to, co w głównym wątku opisałem i to, że to tylko trzydzieści minut nieco mnie martwi i odrobinkę rozczarowuje.

niedziela, 10 listopada 2019

Caramel / Karmel (2007) - Nadine Labaki




Po bardzo udanym i na szczęście równie głośnym Kafarnaum, naturalnie Nadine Labaki przyciągnęła moją uwagę jako wyjątkowa reżyserka (bo Arabka itd. plus mnóstwo wdrukowanych stereotypów) i myślę, że teraz krok po kroczku będę poznawał historię jej dotychczasowego filmowego dorobku, odkrywając jaką drogą zmierzała do momentu, w którym zdolna była nakręcić wybitny obraz o codzienności ludzi żyjących na marginesie współistniejącej kontrastami stolicy Libanu. W pierwszej kolejności zatem sięgam po jej debiut i jak domniemam Karmel zdaje się być zarówno charakterystycznie typowym dla jej reżyserskiego stylu (szczególnie poprzez korzystanie z prostej aczkolwiek plastycznej narracji przy jednoczesnym wykorzystaniu artystycznej wrażliwości), a równolegle poprzez tematykę i koloryt nawiązywać też śmiało do stylistyki z lekka almodowarowskiej. Ciepła i zmysłowa, w tonacji wyrazistej egzotycznej palety barw i gorącej namiętności opowieść o kobietach, których osobne historie życia łączą się w salonie piękności, to prawdziwa uczta dla męskich oczu, ale nade wszystko kunsztownie wnikliwy i subtelnie uroczy wgląd w kobiece dusze w egzotycznym anturażu. Eteryczny i zmysłowy obraz skrupulatnie malowany wrażliwością i przenikliwością w klasycznie obyczajowej aranżacji i jak się domyślam z uniwersalnymi dla każdej szerokości geograficznej prawdami o kobiecej naturze. To mój pierwszy w perspektywie kamery i jak powyżej nadmieniłem drugi z jej perspektywy kontakt z Nadine Labaki - jeden piękniejszy od drugiego.

sobota, 9 listopada 2019

Le passé / Przeszłość (2013) - Asghar Farhadi




Nadrabiania filmografii Asghara Farhadiego ciąg dalszy, czyli na tapecie w sensie merytorycznym kolejne doświadczenie emocjonalne powiązane z relacjami rodzinnymi mocno przez splątane decyzje komplikowanymi. Tym razem w konstelacji nie pary, a miłosnego trójkąta (ale w sumie jeszcze numer cztery przecież w śpiączce, a numer pięć w Brukseli). Ponownie wkraczamy w życie rodzinne w przełomowym momencie i obserwujemy jak osobne jednostkowe kosmosy subiektywnych odczuć i reakcji przenikają się wzajemnie, oddziałując na siebie i wywołując kolejne sekwencje coraz bardziej pozbawionych kontroli zdarzeń i systematycznie gęstniejącej atmosfery. Wszyscy (na swój indywidualny sposób) z przerastającą ich sytuacją sobie nie radzą, mają własne domysły i poddawani oddziaływaniu stresu w permanentnym napięciu żyją. Dzieci obciążone dorosłych osób konfliktami swoje trzy grosze w przypływie zagubienia i bezradności dorzucają i wreszcie sami główni sprawcy zamieszania próbują tajemnice wstydliwe w poczuciu winy ukrywać. Plątanina jest spora i tak się nakręca w postępie geometrycznym, ale bez ekstremalnych wybuchów wzburzenia, choć temperament gorący w bohaterach tętno znacząco podnosi. Przeszłość innymi słowy, to kontynuujący emocjonalny drenaż, niebezpiecznie balansujący na granicy przesady dramat obyczajowy, w charakterystycznej dla Farhadiego narracji i kameralnej formule, w której emocje pulsują i bulgocą intensywnie. Niby w jego strukturze formalnej natężenie komplikacji jak w telenoweli i egzaltacji równie wiele, ale w takim reżyserskim ujęciu które nieprzekłamaną psychologię i kulturowe uwarunkowania inteligentnie aranżuje nie jest to tandetne, choć mogłoby być przecież, nawet bez odrobiny złej widza woli. 

piątek, 8 listopada 2019

Blues Pills - Blues Pills (2014)




Jak dotychczasowa archiwizacja na blogu mi przypomina, dwa i pół roku temu ostatecznie poddałem się i pozwoliłem porwać trendowi retro rockowemu pozbawionemu męskiego wokalu i by między innymi za sprawą właśnie Blues Pills zacząć rozumieć, że gdy za mikrofonem panna z głosem jak dzwon pląsa, to bać się nie ma czego, bo sama muzyka na tym nie traci, a nawet w sensie większej sensualności naturalnie zyskuje. Lady in Black szybko rozpracowałem i bez najmniejszych już oporów błyskawicznie odnalazłem debiut Szwedów, zyskując kolejny kapitalny materiał, który masę uciechy mi do dzisiaj funduje. Tropem retro rockowej nostalgii tutaj Blues Pills bez owijania w bawełnę podążają, lecz nawet jeśli ktoś uzna iż wytartym szlakiem, nigdzie nie zbaczając i co za tym idzie niczego nawet odrobinę nowego nie wnosząc, to ja się z tym zarzutem zgodzę, ale zrazu go wyciepnę, bowiem mnie akurat absolutnie to nie przeszkadza, kiedy młodzi utalentowani i w pasję uzbrojeni z takim wdziękiem do własnej twórczości szlachetne wpływy inkorporują, a każdy kawałek jaki skomponują aż iskrzy hard rockową energią lub z drugiej strony urzeka bluesowym czarem. I w zasadzie debiut jest w tych dwóch klasycznych tonacjach nagrany - szczególnie na otwarcie ekscytuje radosną interpretacją hard rocka, a im dalej w las tym bardziej nawiązuje dialog z bluesową nostalgią muśniętymi balladami. Całość jest tak cudownie unurzana w retromanii, że ja nie jestem w stanie oprzeć się pokusie korzystania z tej dźwiękowej rozkoszy. Szczególnie, że Elin Larsson ma papiery na takie śpiewanie - z duszy i z serducha, z parą i subtelnością tka wokalną strukturę i ani przez moment nie daje powodu by nie wierzyć, że to co śpiewa autentycznie w duszy jej rozbrzmiewa. 

czwartek, 7 listopada 2019

Il traditore / Zdrajca (2019) - Marco Bellocchio




To nie jest akurat idealny moment, by po nagrody z gangsterką do kin wjeżdżać, kiedy właśnie lider Scorsese ze swoim opus magnum krytykę zachwyca, a za moment festiwale będzie podbijał. ;) Ale przecież środowisko filmowe nie tylko  wysokobudżetową amerykańszczyzną żyje i byłoby ogromnym błędem zignorowanie powyższego tytułu, bowiem Marco Bellocchio proponuje (owszem tak w ogólności gangsterkę), lecz dość nietypową i jak myślę nieco oddaloną od stylistycznej formuły eksploatowanej od lat przez arcymistrza gatunku. Rozpisana na grubo ponad dekadę i jednocześnie okrojona do schyłkowego, aczkolwiek najbardziej medialnego okresu z życia autentycznego bossa włoskiej mafii historia, to zarówno dość tradycyjna filmowa biografia, jak i cały wachlarz różnogatunkowych naleciałości. Od groteskowego dramatu sądowego, przez rzecz jasna kino akcji, po psychologiczny thriller w cieniu wendety. Opowieść wszystkim pamiętającym lata osiemdziesiąte we fragmentach relacjonowanych nawet w polskiej socjalistycznej rzeczywistości znana. Docierająca z Italii w formule atrakcyjnych newsów również na Polską ziemię - historia w rzeczywistości wyrosła z włoskiego południa, a sięgająca przez Rio Janeiro z powrotem na włoską ziemię (proces w Rzymie), po amerykańskie wątki powiązane z wygnaniem jej bohaterów pod kuratelą programu ochrony świadków i w finale porachunki sterowane z bazy w Palermo (scena przez którą z kanapy spadłem). Każdy przecież dojrzały wiekowo osobnik kojarzy nazwisko Sędziego Falcone, nie bardzo jednak czai kto to taki Don Masino (Tommaso Buscetta). To o nim ta fascynująca opowieść i o kulisach starcia skruszonego bossa z całą gwardią wcześniejszych sojuszników z rodziny. Kronika rozprawy Państwa z Cosa Nostrą jej własnymi rękoma, korzystając z szansy jaką dawał ambicjonalny konflikt i zdradzieckie knucia części zbyt pazernych mafiosów. Nie jest to jednak wszystko tak jasne i proste jakby można się spodziewać, gdyż motywacje członków organizacji były mocno skomplikowane, a w grę oprócz kasy wchodziły także zasady i tradycja, które zdeptane przez jednych budziły rozczarowanie i wściekłość innych. Zdrajca to gęsto poplątane i łamiące często chronologię kino - złożone z licznych retrospekcji i sugestywnych aluzji (Giulio Andreotti, pochód pod hasłami mafii dającej pracę, przebitki podnieconych hien czy szczególnie mocno osobistego przekazu pewnego muzycznego klasyka). Zdrajca to rzadka ostatnio w kinie kryminalna egzotyka z zarówno wyspy w pobliżu Półwyspu Apenińskiego, ale i z niego samego. Z kapitalnie stylizowanymi kadrami - z gorącym temperamentem, bezpośrednim przekazem werbalnym, wreszcie nawet i staroświecko romantycznym charakterem brutalnej walki o wpływy. Przyznaję że jestem obrazem Marco Bellocchio ostro podkręcony, a ostatnio tak bardzo europejska filmowa gangsterka na mnie wpłynęła kiedy żabojady, a dokładnie Cédric Jimenez nakręcił fantastycznego Marsylskiego łącznika (La French).  

środa, 6 listopada 2019

A casa tutti bene / W domu wszystko ok. (2018) - Gabriele Muccino




Fuksem na A casa tutti bene trafiłem i wielce zaskoczony byłem, że od kilku lat całkowicie niemal zgubiony przeze mnie Gabriele Muccino tutaj za kamerą stanął i po dość udanej przygodzie z hollywoodzkim kinem powrócił do rodzimej "włoszczyzny". Narobił mi tym samym sporego apetytu na odkrywanie tego czego w znacznie mniejszym blasku fleszy niż za czasów "amerykańskich" w przeciągu ostatniej chyba prawie już dekady dokonał. Albowiem dzięki powyższej produkcji idealnie wbił się w przestrzeń gatunkową, jaka z powodzeniem stała się obiektem mojego zainteresowania. W domu wszystko ok. aka W domu wszystko w porządku to bowiem kawał bliższego ciału niż koszula i sercu też nieobojętnego kina, po linii takich frapujących obyczajowych komedii jak Imię (Le Prénom), szalenie ostatnio rozchwytywanego Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, czy z nieco tylko innej beczki Wszyscy wiedzą Asghara Farhadiego - będącego w moim przekonaniu niesłusznie zbytnio krytykowanym. Mucciono poszedł niewątpliwie za trendem i zrobił to w świetnym stylu, tworząc niby satyrę, a właściwie tragedię - czyli klasyczny komediodramat. Poruszający i wzruszający, tak najzwyczajniej po prostu obraz mądry, ale i cholernie błyskotliwy oraz tryskający typową dla południowców energią. Włoska kilkupokoleniowa rodzina to niewątpliwie wdzięczny temat i materiał do wielopoziomowej analizy, kiedy w niej neurozy i wszelkie zaszłości tempo akcji nakręcają, iskry krzesząc i wreszcie eksplodując z siłą dynamitu, kiedy wszelkie hamulce puszczają. Kiedy żywiołowy temperament, obfita gestykulacja i swoiste "a-de-ha-de" w konfrontacji z namiętnościami, żądzami, potrzebami serca i duszy, a z każdej strony tajemnice skrywane na światło dzienne wyłażą i prowadzą do kapitalnej finałowej puenty.  

wtorek, 5 listopada 2019

Alcest - Spiritual Instinct (2019)




To jest ten rodzaj sytuacji, w której o kolejnym już albumie z dyskografii zainteresowanej grupy piszę z pozycji kompletnego świeżaka, a moja znajomość twórczości powyższych, oprócz rozpoznania zawartości bieżącego albumu, ogranicza się wyłącznie do wiedzy z zakresu ich pochodzenia i ilości do tej pory nagranych wydawnictw. Stąd asekuracyjnie odwołam się do wyrozumiałości i zaapeluje o łagodne potraktowanie mojej zawinionej niewiedzy, bowiem szyld Alcest od jakiegoś czasu obijał mi się o oczy i trochę nie rozumiem dlaczego dopiero teraz zdecydowałem się sprawdzić czym Francuzi zasłużyli sobie na większą uwagę sceny i chyba coraz bardziej okazałą popularność. W zasadzie jak na szybko doczytałem, obecnie duet (Neige i Winterhalter) przybywają z nad Loary (liczę na podstawie Wikipedii) z szóstym longplayem i oferują coś na kształt hybrydy emocjonalnego post metalu i równie klimatycznego, lekko black metalem zainfekowanego shoegaze'u - w który co gatunkowa konwencja narzuca, muzycy są kompletnie skupieni na transowym graniu, spoglądając wyłącznie w podłogę. :) Żyjący dźwiękami wypływającymi z instrumentów sprawiają wrażenie totalnie odizolowanych - przebywających w zamkniętej przestrzeni wykreowanej przez całkiem bogatą muzyczną wyobraźnię. Główne tematy jako naturalna oś kompozycji zdają się płynąć zasadniczo równym nurtem, a groove w nich zawarty chociaż daleki jest od standardowego postrzegania niesie na fali bujające motywy. W tym akurat walorze Spiritual Instinct dostrzegam powód, który pozwolił mi dotychczas dość mocno z opisywanym albumem się zaprzyjaźnić, lecz ponad chwytliwą wartość pięknych melodii momentami nazbyt wyrasta i nieco entuzjazm chłodzi zbyt monotonna niestety wokalna ekspozycja, z charakterystycznie akcentowanymi i długo rozbrzmiewającymi zaśpiewami. Na szczęście nie jest to powód aby rzucić Spiritual Instinct w kąt i w tonie rozczarowania swoje żale wylewać. Przynajmniej ja zdołałem się do śpiewu wokalisty szybko przyzwyczaić i częściej szukam w tych sześciu rozbudowanych numerach ciekawych rozwiązań instrumentalnych i koniec końców pozwalam porwać im się w romantycznie stylizowaną podróż pomiędzy jawą i snem, niż irytuję chóralną manierą. Tak sobie właśnie z punktu widzenia świeżaka najnowszy krążek Alcest rozkminiam - bez żadnych oczywiście wcześniejszych oczekiwań i też bez jakiegokolwiek spinania, aby go w pełni zrozumieć na przykład przez pryzmat dotychczasowej działalności. Jak przyjdzie ochota poznać co wcześniej nagrali i jak się ma obecna formuła do tej z przeszłości, to zaopatrzę się w archiwalne nagrania. Jeśli po kilku tygodniach jednak nazbyt krążek mi się osłucha i przyjdzie uczucie znużenia, to naturalnie zrobię sobie dłuższą przerwę i wtedy na stałe lub wyłącznie do następnej płyty na marginesie moich zainteresowań porzucę. 

niedziela, 3 listopada 2019

Ikar. Legenda Mietka Kosza (2019) - Maciej Pieprzyca




Aby jasność od początku była, to w ostatnich kilku latach zwiększonej popularności filmów sygnowanych jego nazwiskiem, najsłabszy film Pieprzycy. Nie udało się bowiem tak przekonująco artystycznie dokonać tego, co przykładowo Pawlikowski w Idzie ponad głównym wątkiem kapitalnie uzyskał. Mam tu na myśli kluczowy akurat dla filmu o genialnym muzyku klimat awangardowego jazzu lat 60-tych. Zadymionych kameralnych klubów, intelektualnej artystycznej bohemy, młodości z pasją i energią funkcjonującej w zabijającej złudzenia szarej rzeczywistości peerelowskiej. Coś ponadto "nie pykło" na poziomie scenariusza, któremu brakło wyrazistości i spójności, a masa wtłoczonych retrospekcji szybko zagubiła, istotny do tej pory dla kina Pieprzycy walor napięcia budowanego na fundamencie zwięzłej przejrzystości. Być może sam reżyser i ekipa współpracowników odpowiedzialna za sznyt czysto artystyczny nie do końca rozumiała fenomen sceny jazzowej lub na potrzeby sprowadzenia jej charakteru do poziomu atrakcyjnego dla przeciętnie zorientowanego widza, zwyczajnie poszła w kierunku mainstreamowej równowagi pomiędzy ambicją, a rozrywką (i dlatego obraz ogląda się jak Sztukę kochania Sadowskiej, czy Najlepszego Palkowskiego). Z początku metaforyczne zatrzaskiwanie przez Kosza kolejnych drzwi, czy też sugestywne uwypuklenie znaczenia wszelkich dźwięków w jego przewrażliwionym zaciemnionym świecie przynosiło efekt, zarówno formułę biograficzną urozmaicając, jak i wymownie uświadamiając widzowi specyfikę życia pozbawionego zmysłu wzroku. Niestety dwugodzinne szafowanie tego rodzaju efektami rozmyło siłę ich oddziaływania, w szczególności, że pomiędzy nimi coraz więcej banałów pustkę wypełniało. Tym bardziej też, że Mieczysław Kosz w interpretacji Dawida Ogrodnika nie wychodził poza dwie w ostatnim czasie najbardziej dyskusyjne role aktora, stając się chwilami groteskową hybrydą Tomka Beksińskiego (upośledzenie społeczne) i Mateusza Rosińskiego (upośledzenie fizyczne) – co z całym szacunkiem dla intencji, motywacji i warsztatu Ogrodnika nie wydaje się, aby oddawało w punkt osobowość i zachowanie Mietka Kosza. Poza tym kilka innych pomniejszających wiarygodność wpadek uszło uwadze produkcji, a co w kinie mimo, że o ograniczonym budżecie, ale jednak aspirującym do najwyższego poziomu nie powinno spotkać się z wyrozumiałością widza – co z szacunku dla Macieja Pieprzycy niniejszym czynię. Żeby jednak całkowita jasność była, z czystym sumieniem Legendę Mietka Kosza polecę, gdyż kinowa ekspozycja twórczości muzyka, który sam o sobie na każdym kroku z uzasadnioną dumą powtarzał, że jest „genialnym muzykiem jazzowym” zasługuje na ogromne brawa zarówno przez pryzmat technicznej jakości jej przedstawienia (zbliżenia na brawurową biegłość warsztatową, wyeksponowanie wspaniałego czystego brzmienia), jak i co oczywiste i pierwszoplanowe wykorzystanie jej dla poruszającego ukazania istoty muzyki w życiu człowieka ponad standardowo uwrażliwionego na jej ducha. Ażeby już kompletna jasność była i nie odstraszać a zachęcić, użyje na finał obrazowego podsumowującego porównania. Mianowicie najnowszy obraz Pieprzycy w moim przekonaniu jest jak piątka na szynach postawiona przez nauczyciela swojemu ulubionemu prymusowi, od którego oczekiwał kolejnej, może tylko nieco w najgorszym przypadku naciągniętej oceny celującej.

P.S. Na koniec dodam, iż nie przypadkiem niewiele w mojej refleksji o emocjach, bowiem film o „niewidomym pianiście, który nie chciał się zmieścić w repertuarze klasycznym”, który ponadto życie zakończył tragicznie w niewyjaśnionych wciąż okolicznościach, był w ogólności z nich wyprany, idąc na łatwiznę szlakiem wytartych szablonów i egzaltacji na poziomie niestety tylko nieco bardziej ambitnym niż produkcje telewizyjne. Aby zrozumieć ducha i stany emocjonalne Kosza już bardziej pomógł mi dokument „Esencja nastroju” autorstwa Roberta Kaczmarka, który zdecydowanie polecam, nie tylko jako suplement do filmu Pieprzycy.

piątek, 1 listopada 2019

Leprous - Pitfalls (2019)




Od debiutu w roku 2009-tym z godną uznania systematycznością kolejne albumy wydają i z konsekwencją uparcie rozwijają własny styl, zasługując już ostatecznie na trwałą uwagę nie tylko moją, lecz i tysięcy fanów odnajdujących spełnienie w progresywnej wrażliwości muzycznej, którzy docenią pracę i talent włożone w powstałe dotychczas sześć długograjów. Ponadto stylistyka, jakiej wierność zaprzysięgli (i nic nie wskazuje by na jakąkolwiek i kiedykolwiek rejteradę się zanosiło), posiada cechę niezwykle wartościową, bowiem ona właściwie to nic, albo bardzo niewiele im narzuca - nie zamyka na eksperymenty, jednocześnie będąc tylko ich własną i z miejsca rozpoznawalną. Zanim debiut na rynku zagościł, zapewne chwilę własnej drogi poszukiwali, jednak kiedy wraz z Tall Poppy Syndrom ją odnaleźli, to od głównej arterii na każdym kolejnym krążku sobie ostrożnie z zakodowanym wyczuciem głównego kierunku zbaczali, lecz nigdy nie odbili na tyle ostro, by uznać że to zupełnie nowy rozdział w ich dotychczasowej twórczej ekspresji. Podobnie rzecz się w mym przekonaniu ma na najnowszym albumie, a ta subtelna różnica jaką dostrzegam powiązana jest z całkiem wyraźnym skierowaniem uwagi na możliwości, jakie daje zimna elektronika, w popowym syntezatorowym ujęciu. Tyle że ona pomimo w wielu fragmentach przejęcia dominacji, nie zaburza harmonii pomiędzy stylowo rozedrganą rytmiką, niemal symfonicznym tłem i gitarowym sznytem. Cały pomysł na strukturę kompozycji nie wychodzi zasadniczo poza ramy, które dotychczas wyznaczyli, a charakterystyczna głębia duchowa ukonstytuowana przed dekadą na gruncie intensywnej emocjonalności zachowuje wszystkie te walory, za które cenię każdą minutę muzycznych przeżyć w towarzystwie Norwegów. Mimo że album jest bezbłędnie spójny i kapitalnie zespół w każdym numerze napięcie buduje, to na wyróżnienie w subiektywnym spojrzeniu zasługują trafnie promowane klipami Below i Alleviate oraz utwór, którego szeroka skala doświadczanych dźwiękowych doznań w ramach leprousowego stylu, mówi niemal wszystko to, co chciałbym powiedzieć o jej wyjątkowości, a gdzieś brakuje mi właściwych określeń o silnym emocjonalnym zabarwieniu. Distant Bells z namaszczeniem i pietyzmem w onirycznym rośnie klimacie, aż do namiętnej i chwytliwej erupcji nagromadzonych uczuć. Leprous doskonale wiedzą, że wartościowa muzyka to przede wszystkim emocje - uczucia na wierzchu i nerw tuż pod powierzchnią.

Drukuj