niedziela, 28 grudnia 2014

Muzyczne podsumowanie 2014




To był dobry rok, kolejny dobry rok i życzyłbym sobie by każdy kolejny mógł być tak określany. :) A dobry rok to taki kiedy z głośników wybrzmiewały takie cudne albumy:

MASTODON - Once More 'Round the Sun
OPETH - Pale Communion
SOEN - Tellurian
ANATHEMA - Distant Sattelites
LONELY KAMEL - Shit City
RIVAL SONS - Great Western Valkyrie
ENTOMBED - Back to the Front
SANCTUARY - The Year the Sun Died
ORANGE GOBLIN - Back from the Abyss
KILLER BE KILLED - Killer Be Killed
PET THE PREACHER - The Cave & the Sunlight
VALLEY OF THE SUN - Electric Talons of the Thunderhawk
CROSSES - †††
BLOODBATH - Grand Morbid Funeral
ROYAL BLOOD - Royal Blood
EVERGREY - Hymns for the Broken
HOZIER - Hozier

Oraz DOWN - IV pt. 2 poza główna stawką, bo to mimo, że ponad trzydziestominutowy materiał to nadal jako epka definiowany. ;)

piątek, 26 grudnia 2014

Filmowe podsumowanie 2014




Poniższa lista zawiera obrazy z 2013 i 2014 roku, o większości tych tytułów szeroko na stronach Never Too Old To Rock 77 pisałem, zatem ograniczam się teraz wyłącznie do podstawowych informacji. Oczywiście zachęcam do sięgnięcia do archiwum bloga i zapoznanie się z głębszą ich analizą. :)

Kategoria pierwsza…

Nightcrawler / Wolny strzelec (Dan Gilroy)
The Homesman / Przewoźnik (Tommy Lee Jones)
A Most Wanted Man / Bardzo poszukiwany człowiek (Anthony Corbijn)
The Drop / Brudny szmal (Michael R. Roskam)
Her / Ona (Spike Jonze)
Dallas Buyers Club / Witaj w klubie (Jean-Marc Vallée)
Locke (Steven Knight)
Philomena / Tajemnica Filomeny (Stephen Frears)
La Vénus à la fourrure / Wenus w futrze (Roman Polański)
Saving Mr. Banks / Ratujac Pana Banksa (John Lee Hancock) 
12 Years a Slave / Zniewolony (Steven McQueen)
Labor Day / Długi wrześniowy weekend (Jason Reitman)
La Migliore offerta / Koneser (Giuseppe Tornatore)
American Hustle (David O. Russell)
August: Osage County / Sierpień w hrabstwie Osage (John Wells)
The Wolf of Wall Street / Wilk z Wall Street (Martin Scorsese)
Papusza (Krzysztof Krauze, Joanna Kos-Krauze)

Kategoria druga…

Gone Girl / Zaginiona dziewczyna (David Fincher)
I Origins / Początek (Mike Cahill)
Cold in July / Chłód w lipcu (Jim Mickle)
Fury / Furia (David Ayer)
Frank (Lenny Abrahamson)
Jersey Boys (Clint Eastwood)
Bogowie (Łukasz Palkowski)
Jack Strong (Władysław Pasikowski)
Third Person / Miasta miłości (Paul Haggis)
The Counselor / Adwokat (Ridley Scott)
Blood Ties / Więzy krwii (Guillaume Canet)
About Time / Czas na miłość (Richard Curtis)
Nebraska (Alexander Payne)
Captain Phillips / Kapitan Phillips (Paul Greengrass)
Out of the Furnace / Zrodzony w ogniu (Scott Cooper)
The Railway Man / Droga do zapomnienia (Jonathan Teplitzky)
Inside Llewyn Davis / Co jest grane, Davies? (Ethan Coen, Joel Coen)
The Conjuring / Obecność (James Wan)
Ida (Paweł Pawlikowski)
Chce się żyć (Maciej Pieprzyca)
Drogówka (Wojciech Smarzowski)

Kategoria trzecia…

The Grand Budapest Hotel (Wes Anderson)
The Hundred-Foot Journey / Podróz na sto stóp (Lasse Hallström)
St. Vincent / Mów mi Vincent (Theodore Melfi)
A Walk Among the Tombstones / Krocząc wśród cieni (Scott Frank)
Pod mocnym aniołem (Wojciech Smarzowski)
Jobs (Joshua Michael Stern)
42 (Brian Helgeland)
Rush / Wyścig (Ron Howard)
Broken City / Władza (Allen Hughes)
Tracks (John Curran)
Joe (David Gordon Green)
The Zero Theorem / Teoria wszystkiego (Terry Gilliam)
W imię… (Małgorzata Szumowska)

Oraz gdzieś o poziom lub kilka niżej...

Boyhood / Gravity / Elysium / The Signal  / The Rover / Big Bad Wolves / The Monuments Men / La grande bellezza / Blue Jasmine / Tesis sobre un homicidio / Enemy / Calvary / Child of God / Wakolda / Trance / Now You See Me / Lone Survivor / Oldboy / The Equalizer / Prisoners / Devil's Knot / The Secret Life of Walter Mitty / The Fifth Estate / The Immigrant / The Butler / Side Effects / Gangster Squad / World War Z / The Family / The Physician / The Call / Noah / Only God Forgives / The Great Gatsby / Układ zamknięty / W ukryciu / Wałęsa. Człowiek z nadziei / Tajemnica Westerplatte 

Kanapowy ze mnie fan kina, zatem sporej części tytułów co w bieżącym roku na ekrany kin weszły lub na początek kolejnego zapowiadane (bo niby jak?) nie widziałem. Tyłka nie chciało mi się ruszyć, leniwy typ ze mnie i tyle. :) Zakładam, że poniższe tytuły w większości na czele listy by się znalazły.

Inherent Vice / Wada ukryta (Paul Thomas Anderson)
Birdman (Alejandro González Iñárritu)
Theory of Everything / Teoria wszystkiego (James Marsh)
American Sniper / Snajper (Clint Eastwood)
The Judge / Sędzia (David Dobkin)
Wild / Dzika droga (Jean-Marc Vallée)
Mommy / Mama (Xavier Dolan)
Whiplash (Damien Chazelle)
Trash / Śmieć (Stephen Daldry)
Get on Up (Tate Taylor)
Interstellar (Christopher Nolan)
The Water  Diviner / Źródło nadziei (Russell Crowe)
Big Eyes / Wielkie oczy (Tim Burton)
Escobar: Paraiso perdido (Andrea Di Stefano)
Gods Pocket (John Slattery)
Maps to the Stars / Mapy gwiazd (David Cronenberg)
The Fault in Our Stars / Gwiazd naszych wina (Josh Boone)
Behind the Candelabra / Wielki Liberace (Steven Soderbergh)

I kilka polskich tytułów Obywatel, Miasto 44, Ziarno prawdy, Jeziorak itd.

niedziela, 21 grudnia 2014

Platoon / Pluton (1986) - Oliver Stone




To był ten czas w karierze Olivera Stone’a, kiedy największe dzieła popełniał. Dziś to już zupełnie innej, niestety dużo niższej klasy reżyser i jak wynika z publicznych wypowiedzi innej mentalności człowiek. Wtedy jednak potrafił za pomocą obrazu i treści ukazać często kontrowersyjne historie z bogatą warstwą emocjonalną i pełne materiału do przemyśleń. Pluton niezaprzeczalnie jest przykładem świetnego warsztatu reżyserskiego, naturalistycznego w formie i dojrzałego w wartościowe przekazanie idei celnie piętnującej bezlitosną politykę. To zapis w rodzaju dziennika przeżyć młodego człowieka, który jako ochotnik trafia na pierwszą linię walki, zdobywa doświadczenie i przechodzi błyskawiczną lekcję pokory wobec tamtejszych realiów. Okrucieństwo strachem, zemstą, bezkarnością czy instynktem motywowane staje się codziennością, ludzkie odruchy rzadkością, a bezlitosne okoliczności wojennej pożogi nieodwracalnie na psychice piętno odciskają. Największymi ofiarami wojny niewinne istoty, bezbronni cywile, zdezorientowane dzieci, czy właśnie ideowi naiwniacy – wszyscy oni zakleszczeni w uścisku politycznych rozgrywek. Ten obraz to ogromny ciężar, druzgocące przeżycie, które zmienia perspektywę spostrzegania. Widziałem go tak wiele razy, a zawsze to seans wyjątkowo intensywny - to ból psychiczny tak głęboki, iż niemal fizycznie odczuwalny. Zadbał Stone o ten efekt szczególnie dzięki poruszającej warstwie muzycznej i mistrzowskim kreacjom Dafoe, Berengera, Whitakera, Dillona, McGinleya i oczywiście Sheena.

sobota, 20 grudnia 2014

Bloodbath - Grand Morbid Funeral (2014)




Bloodbath powraca zza światów i zaskakuje, nie zawartością ani jakością, a wyborem frontmana. Mikael Akerfeldt pewnie już na stałe wziął rozbrat z tego rodzaju rzeźnicką twórczością, a jego następcą „rany boskie”, Nick Holmes się okazał. Przyznam, że odrobinę zaniedbawszy śledzenie tego, co w obozie Bloodbath na czas jakiś przed premierą Grand Morbid Funeral się działo, ta wiadomość runęła na mnie niczym dobre wieści z serwisów informacyjnych tzn. równie raptownie jak i nieoczekiwanie. Nie mam rzecz jasna jakiejś awersji do Holmesa, ale takiej wolty z jego strony się nie spodziewałem, mimo iż na nowo obudzona fascynacja Mackintosha i spółki twardszym łojeniem jakiś kurs na old time wskazywała. Ja bardziej niż na fakt częstego zataczania okręgów i powroty sporej grupy legend do grania tego z czym zaczynali, nacisk kładę na jakość samą w sobie tego swoistego sentymentalizmu. Stąd długo konsternacja na mojej gębie nie gościła, a jej miejsce zastąpiło poczucie, że Pan chimeryczny przyjmując na barki spore wyzwanie pod tym ciężarem z hukiem na dechy się nie osunął. Może ta jego growlowa chrypka nie ma mocy Akerfeldta czy jadu Petera Tägtgrena, ale poziom trzyma i materiału, jako całości nie pogrąża. Czwarty album Bloodbath i kolejne nieco odmienne podejście do tematu, bo kiedy jedynka jasno i wyraźnie do archetypicznego deathowego soundu nawiązywała, dwójka z tą bezpośredniością nieco zrywała, a trójka to już dokładnie z rejonów Szwecji za ocean do jankeskiej krainy się przeniosła - to czwarta odsłona tego mielenia łączy to, co takie sławy jak Morbid Angel i Entombed u zarania praktykowały z funeralnym klimatem podniosłego obrzędu. Mam tutaj na myśli aurę, jaką Tom G. Warrior kiedyś w Celtic Frost, a obecnie w Tryptikon kreuje. Taki mój subiektywny ogląd tego materiału i może nie jakieś finezyjne, tylko czysto spontaniczne wnioski. Jest na tym krążku dynamiczna, chwytliwa galopada Unite the Pain, Famine of God’s Word czy Let the Stillborn Come to Me, spotęgowana charakterystycznym zgniataniem tego, co jeszcze się ostało po tych huraganowych powiewach (Anne i numer tytułowy), dodatkowo przy obrzędowej atmosferze płynącej z Church of Vastitas. Wszystko zrobione z odpowiednią precyzją i charyzmą, jakością i dramaturgią, no i opakowane w sugestywny obraz, co bonusowo raduje. I chociaż na dzień dzisiejszy będąc zadowolonym z obcowania z kolejnym mocnym materiałem tych starych wyjadaczy, nie jestem w stanie uznać wyższości dzisiejszego Bloodbath nad tym sprzed kilku czy nastu laty. Jest pytanie, czy powodem jeszcze nieporównywalnie słabsza znajomość Grand Morbid Funeral, sentyment do wcześniejszych albumów czy ten nieprzewidziany udział Nicka Holmesa. ;)

piątek, 19 grudnia 2014

St. Vincent / Mów mi Vincent (2014) - Theodore Melfi




Za Oliverem (dla niewtajemniczonych młodszym głównym bohaterem tego obrazu) napiszę, że ten święty nie jest szczęśliwy, nie lubi wielu osób i wzajemnie. Jest zrzędliwy, zły, obrażony na świat i pełen żalu. Pije, pali, gra, przeklina, kłamie i zdradza, ale to jest tylko pierwsze wrażenie. :) Podobne odczucie zagościło w mojej świadomości podczas seansu, kiedy tłumaczyłem sobie, że dobry film wcale nie musi być nowatorski, zaskakujący czy pochłaniający widza bez reszty. Może traktować o rzeczach oczywistych, wykorzystywać wielokrotnie przerabiane klisze czy chwyty realizatorskie i w prosty sposób wpływać na wrażliwość odbiorcy. Ma takie prawo, kiedy pod tą banalną fasadą fundamentalne treści są umieszczone i nie ma sensu udawać, pod publiczkę spektakularnie oryginalnością na wyrost pozować. Jak coś jest dojrzałe i wartościowe samo w sobie, to pozory nie mają znaczenia. Oczywiście tylko dla tych, którzy poziom odpowiedni w mentalnym rozwoju osiągnęli i są w stanie odbierać rzeczywistość czytając między wierszami, zamiast ulegać jedynie „pierwszemu wrażeniu”.

P.S. Jeszcze tylko dodam, że Bill Murray świetny, choć w tej roli wyraźnie szablonowy, Naomi Watts zjawiskowa, choć z tym akcentem równie zabawna co kiczowata, a Jaeden Lieberher przekonujący, choć z racji wieku taki naturalnie amatorski. 

środa, 17 grudnia 2014

Frank (2014) - Lenny Abrahamson




Jak się cieszę że w końcu czas wygospodarowałem, by z Frankiem i jego osobliwą trupą się zapoznać. Niecodzienną, oryginalną przygodę przeżyłem towarzysząc metamorfozie Rudego - mentalnej przemianie, jaka efektem przypadkowego spotkania. Bawiłem się setnie, choć to nietypowy rodzaj komedii z równie intensywną domieszką dramatu czy specyficznego rodzaju powagi. Nie wpadałem w jakieś duszące ataki śmiechu, lecz na mojej twarzy bezustannie gościł grymas luzackiego zadowolenia. Czułem przypływ optymizmu, bo ten obraz traktując o ważkich kwestiach podany został w nietuzinkowy sposób, a co najważniejsze równocześnie niezwykle dojrzały i na swój sposób zabawny. To frapująca, ciepła opowieść podlana pokręconym poczuciem humoru i alternatywną „inaczej” muzyką z nieprzeszarżowanymi kreacjami - na czele z naturalnie skupiającym na sobie największą uwagę Michaelem Fassbenderem. Typem grającym postać ze sztuczną głową, w której zastygłej mimice paradoksalnie znaczne pokłady emocji zawarte. To kolejna jego świetna rola i dowód, że obecny status, jaki w filmowej branży uzyskał jak najbardziej zasłużony. On jako frontman w scenicznych popisach Franka niczym Jim Morrison – szaman (król jaszczur) z potężnym głosem recytujący natchnione frazy. Jestem po tym doświadczeniu pod naprawdę dużym wrażeniem.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Robert Plant - Lullaby and the Ceaseless Roar (2014)




Do tezy, że Robert Plant nietuzinkowym jest artystą, nikogo kto choć odrobinę wrażliwości muzycznej powyżej standardów disco polo posiada nie muszę przekonywać. Iż jest on żywą legendą, chyba wyłącznie członkowie zatrzymanych w czasie plemion i wychowankowie stacji muzycznych w rodzaju 4fun, esk(i) czy dance-polowych potworków made in wycmokani chłoptasie i panienki - tych zalewających platformy multipleksami nazywane, nie wiedzą. Pierwszym wybaczam, bo cywilizacja z przemysłem muzycznym do nich nie dotarła, drugim nie, bo wypaczone kiczem ich umysły świadomie karmione tą breją, spakowaną w połyskliwe kolorowe nic. Dla całej reszty, nawet jeżeli nie po drodze im ze stylistykami, które tak intensywnie Sir Robert eksploruje, to jak pierwszy "Prawy i Sprawiedliwy" na swój autorsko finezyjny sposób ujął oczywista, oczywistość. Zatem względnie poprawnie orientując się w bogatej w przeróżne nazwy, od Band of Joy po Led Zepp dyskografii mistrza, przygotowany byłem na wielobarwny, wieloinspiracyjny kalejdoskop dźwięków - oczekiwałem niezwyczajności i jej zaznałem. Urokowi Lullaby and the Ceaseless Roar uległem i chociaż nie do końca to w każdym numerze z krążka nawiązania do klimatów, których jestem fanem (czasem nieco obco, nieswojo się czułem), to sposób ich zaprezentowania przezwycięża moje wszelkie uprzedzenia. Nic na siłę, by wrażenie eklektyczności na jajogłowych zrobić, tylko z ogromną muzyczną wrażliwością, doświadczeniem i pokorą wobec feerii dźwięków. Korzystając z wpływów, etno, folk, blues czy klasycznie rockowych spójny i intrygujący album powstał z faworyzowanymi przeze mnie Rainbow, Up On the Hollow, Turn it Up, Stolen Kiss i House of  Love. One na dzień dzisiejszy największe wrażenie robią, jednocześnie reszta programu płyty dystansu do nich nie traci i w przyszłości jak w mej świadomości okrzepnie im także dorówna. 

niedziela, 14 grudnia 2014

Unforgiven / Bez przebaczenia (1992) - Clint Eastwood




Clint Eastwood mistrz i chociaż nie zawsze równie wybitne dzieła tworzy, to dzięki tym kilku majstersztykom jakie sprokurował, swoje miejsce jako reżyser wśród największych twórców ma zapewnione. Gran Torino, Mystic River, Million Dollar Baby, Letters from Iwo Jima, A Perfect World i rzecz jasna Unforgiven, to perły współczesnego kina, powód do dumy dla Eastwooda i wspaniałe przeżycia dla tych, co poświęcą czas na ich obejrzenie. Człowiek, którego w latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych jeszcze pozbawiona zmarszczek twarz kojarzona była z ról twardzieli, co między innymi na dzikim zachodzie zawieruchę czynili sam postanowił stając równocześnie za kamerą i w oku obiektywu wskrzesić ducha klasycznego westernu i skonfrontować dojrzałego rewolwerowca z tym sprzed lat młodzianem. I zrobił to w stylu wybornym, tworząc pasjonującą przygodę, bogatą we frapujące detale, pełną odniesień do najlepszych tradycji gatunku z jednym sukinkotem twardszym od drugiego, z prawdziwymi przyjaźniami i bezgraniczną lojalnością. Niepozbawioną poczucia humoru (kaczor śmierci) i co najistotniejsze wzbogaconą wartościowym wątkiem natury moralnej. Czym jest przebaczenie, co potrafi ono duszy przynieść, kogo na nie stać? Jakie znaczenie ma zemsta, czy daje ona satysfakcję, przywraca może równowagę? Oko za oko, ząb za ząb, a może nadstaw drugi policzek? Wiem, strasznie biblijnie zabrzmiało, jednako takie pytania w głowie po seansie pozostają, a odpowiedzi nie są równie proste jak recepty z religijnych podręczników. Życie, człowiecze losy czy relacje międzyludzkie są na tyle zawiłe, iż jednowymiarowe spostrzeganie rzeczywistości nie jest w stanie oddać tej skomplikowanej natury. To mnie w Unforgiven fascynuje, że postaci w żadnym wypadku nie są jednobarwne, a świat nie jest czarno-biały. Brak w nim jednoznacznych kontrastowych podziałów dobry i zły - bo jak typ jest teraz umownie dobry, to mógł lub był z pewnością kiedyś zły. Jak teraz jest zły to okoliczności mogły jego niegdyś prawego na tą złą drogę sprowadzić, czy też on stając po stronie prawa bezwzględnym sukinsynem się okazuje. To nie relatywizm tylko rozsądek i racjonalne spostrzeganie skomplikowanej rzeczywistości, powściąganie się od pochopnych sądów czy topornego, prostackiego wartościowania. To te cechy twórczości MISTRZA które cenię najbardziej – na równi rzecz jasna z jego firmowym sarkazmem. :)

czwartek, 11 grudnia 2014

Third Person / Miasta miłości (2013) - Paul Haggis




Reżyserską karierę Paula Haggisa w wielkim kinie od 2006 roku z ciekawością obserwuję, gdy wystrzelił oscarowym Crash, a w chwilę później wysoki poziom przy okazji In the Valley of Elah utrzymał. Tyle że po tych świetnych projektach w moim przekonaniu spektakularnie o bruk pierdolnął, gdy żenującym The Next Three Days bezwstydnie chciał zaimponować. Na szczęście poszedł po rozum do głowy, bo za sprawą Third Person powrócił do estetyki, w której udowodnił, że porusza się bardzo sprawnie. Nie jest to jednak typowa powtórka z rozrywki - fakt mozaika, ale mimo to bardzo zaskakująca. Obejrzałem, przeanalizowałem, własne hipotezy z innymi interpretacjami porównałem i WIEM! To co mnie w tym obrazie irytowało, ta nienaturalność pewnych zachowań bohaterów, taki specyficzny brak realizmu, we właściwym świetle widziane stały się jak najbardziej uzasadnione. Jestem pod wrażeniem! Sporo czasu tej produkcji poświęciłem by istotę zgłębić, bo ten film potrzebował dojrzeć, fakty, wątki musiały się spleść i poukładać. To bardzo ryzykowne było ze strony Haggisa, by nakręcić film, którego scenariusz tak skomplikowany, a brak zrozumienia treści tak bezpośrednio wpływający na jego odbiór i ocenę. Third Person jest trudny, wielowymiarowy, pełny metafor i kluczowych informacji ukrytych między wierszami. Wymaga cierpliwości, wyrozumiałości i pełnego skupienia w zamian finalnie dając tym, którzy odkryją sedno sporo satysfakcji. W tej łamigłówce prócz rzecz jasna intrygującej, a czasami wręcz irytującej formy równie ważny przekaz merytoryczny zawarty. Szczególnie silnie oddziałujący na każdego, kto szczęście ma by być rodzicem. Nie mam zamiaru jednak samej idei opisywać, pewnych ścieżek interpretacji podpowiadać, czy szczególnie na kluczowe wątki zwracać uwagi. Sugeruje wyłącznie by w cierpliwość w czasie seansu się uzbroić, koncentrację na najwyższym poziomie zachować i nie lekceważyć istotnej roli detali. Przeżywać fabułę i na części składowe rozkładać, aby klucz odnaleźć – bez niego nie ma szans na w pełni głębokie doznania i zrozumienie założeń czy znaczeń.

P.S. Używanie w tekście oryginalnego tytułu z premedytacją założone, bo to tłumaczenie modelowym przykładem żałosnej strategii marketingowej dystrybutora.

środa, 10 grudnia 2014

Léon / Leon zawodowiec (1994) - Luc Besson




Labilna forma twórcza Luca Bessona, to współcześnie już norma - raz nagra przyzwoity w obiektywnej ocenie, a w moim subiektywnym przekonaniu bardzo dobry obraz jakim Lady (2011), by chwile później wyskoczyć za sprawą The Family (2013) oraz Lucy (2014) i zostać doszczętnie zruganym przez krytykę. Tak od dłuższego czasu nie jest w stanie poziomu utrzymać, miota się pośród skrajnych wartościowo projektów. Lata temu piął się jednak systematycznie na szczyt i w owym czasie nie przypuszczałbym, że wkrótce później zacznie tak rozmieniać się na drobne - bezrefleksyjnie nader często romansować z kinem (używając eufemizmu) niskich lotów. Ale szkoda czasu na utyskiwania, będzie teraz z entuzjazmem chwalone, w żadnym wypadku ganione. :) O niepodważalnym kulcie zdecydowałem się w kilku zdaniach napisać, gdyż postać Leona ikoną popkultury natychmiast została. Charakterystyczne atrybuty – lenonki, płaszcz, czapka, białe skarpetki i symboliczna roślinka dla której był w stanie życie zaryzykować. Prosty człowiek z przejrzystymi zasadami, ceniący lojalność, gotowy do największych poświęceń, poznający znaczenie prawdziwej przyjaźni i miłości. Postać z głębokiego tła, niemal jak cień niezauważalna dla ogółu społeczeństwa. Jego losy brutalnie przecięte spotkaniem ze zbyt szybko za sprawą środowiska i okoliczności dojrzewającym dzieciakiem oraz zimnym psychopatą/socjopatą. Jean Reno, Natalie Portman i Gary Oldman w kreacjach olśniewających na różne sposoby, bo kiedy Reno ciepłego, opiekuńczego, ale zarazem równie stanowczego Leona odgrywa, to młodziutka Portman w roli Matyldy swój naturalny talent z gracją prezentuje, a Oldman daje wirtuozerski koncert szaleństwa, obłąkania i ekstremalnego psychicznego sadyzmu. W tym trio kryje się porywająca siła, wspomagana wzruszającą i wstrząsającą historią, z sugestywną warstwą muzyczną i klimatem pełnym francuskiego liryzmu i sentymentalizmu. To używając najprostszych, po części banalnych określeń, PIĘKNY obraz, który kiedy gości u mnie na ekranie zawsze powoduje zwilgotnienie moich oczu. Jest naprawdę niewiele dzieł w historii kinematografii, które są w stanie do takiego stanu doprowadzić moją duszę. Nie ironizuję!

Drukuj