poniedziałek, 1 grudnia 2014

Boyhood (2014) - Richard Linklater




Dlaczego dojrzały obraz o życia cyklu mnie nie porwał? Takie sobie pytanie zadaje! Co było nie tak, czego zabrakło, co przeszkodziło by zdecydowanie większe wrażenie zrobić. Niby wszystko gra, ciężko się do czegokolwiek przyczepić, a ja odczuwam niedosyt i jak próbuję może na siłę odnaleźć tą "dziurę w całym", ten powód mojego subiektywnego poczucia rozczarowania zastanawiam się równolegle czy nie stałem się nieświadomie ofiarą tej nad refleksyjności jaką główny bohater prezentuje. Mam tu na myśli ten wrażliwy, intelektualny typ osobowości, którego Mason modelowym przykładem, który skutecznie skłania do nostalgicznych przemyśleń. To wymowne poczucie tym sposobem wywołane, jednak nie w pełni skorelowane z dobraną charakterystyką realizacji obrazu. To jest pewnie ta wada przeze mnie wyczuwana, że jak obserwuję proces dorastania chłopca o artystycznej wrażliwości, to też wymagam od reżysera by samą produkcję ubrał w bardziej stylizowaną formę i przede wszystkim wyraźniej wewnętrzne przeżycia zaznaczył. Tak wiele dzieje/zmienia się w osobowości bohaterów, a tylko fragment tych bogatych doznań jest wyraźnie podkreślany. Emocje są głęboko poukrywane, przez co pozorna ich płytkość monotonie wprowadza. Film płynie, kolejne etapy procesu adolescencji obserwuję, świadom jestem mniej lub bardziej z autopsji ich konsekwencji i wiem, że to czas wstrząsów, wzlotów i upadków, wzburzonych do granic wytrzymałości emocji i za cholerę tego w tej historii nie czuję. Usprawiedliwieniem ich braku sam Mason i to jego marzycielskie spojrzenie, tak kapitalnie uchwycone na plakacie. Burza jest, tylko w głębi duszy bohatera. Jego predyspozycje plus okoliczności w jakich wzrastał odciskają piętno na jego charakterze, a ja wciąż rozważam i próbuje się przekonać, że takie stonowane, dosłowne czy czysto obserwacyjne, bez  ingerencji podejście Linklatera słuszne. Niestety nieskutecznie, w mojej ocenie ta prostota wykorzystanych środków powoduje, że temat traci sporo na atrakcyjności w tym oczywistym wymiarze kinowym. Tak sobie ten obraz z Into the Wild Penna teraz porównałem, w tą stronę moje skojarzenia powędrowały i kiedy Boyhood porzuca mnie z mieszanymi odczuciami, to historia Chrisa ujęła mnie bezgranicznie. Gdzieś tkwi ta subtelna różnica, ten zbiór detali o finałowym wrażeniu przesądzający, może je trafnie opisałem, nakreśliłem częściowo jej skalę i istotę, a może brak mi środków by to uczynić lub potrzeba więcej czasu by ją dostrzec i precyzyjniej ująć. Pewność jednak mam, że to wyjątkowa produkcja i to nie tylko przez wzgląd na odtrąbiony w ramach promocji fakt, iż przez dwanaście lat była przygotowywana. Linklater z uporem i systematycznością realizował projekt, który z pewnością przez ten czas ewoluował i trzeba mu oddać sprawiedliwość, że zupełnie nie odczuwa się braku spójności, jaki tą czasową rozpiętością mógłby być naturalnie spowodowany. To akurat zaleta, a mnie nadal męczy to czego za cholerę jednoznacznie wadą nie chcę nazwać. Czuję, że to ważny obraz, który jako rodzic siedmiolatki i z zawodowej perspektywy mniej lub bardziej zaangażowany obserwator dojrzewania innych pociech będę jeszcze nieraz w myślach przywoływał. Tyle, że ja liczyłem, iż będzie on imponujący i do mojej wielbionej klasyki kina z dumą i impetem przejdzie, a teraz już wiem, że chyba to poza jego możliwościami. Szkoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj