wtorek, 9 grudnia 2014

Jersey Boys (2014) - Clint Eastwood



Niewiarygodne, że Eastwood w wieku 84 lat takim zgrabnie skonstruowanym, żywiołowym obrazem potrafił zaskoczyć. Mimo że Jersey Boys nie jest jego najwybitniejszym dziełem, to klasę zachowuję i w swojej niszy gatunkowej w czołówce miejsce ma zapewnione. To lekka, typowo rozrywkowa produkcja, niepozbawiona też wątków czysto dramatycznych, bo autentyczna historia kilku chłopaków z Jersey, którzy na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych na szczytach list przebojów lądują, zawiera w sobie wszystkie typowe etapy, jakie większość rodzących się gwiazd show biznesu przechodzi. Mamy zatem, powolną wyboistą drogę na szczyt, trochę farta i sporo pracy w ten sukces włożonej. Potem próby utrzymania się na tym Olimpie, smak zwycięstwa i porażek na zmianę przeplatanych, różne konsekwencje popularności, duże pieniądze i wkrótce spore długi, kobiety i rzecz jasna zdrady, gdy ich zbyt wiele, rodzinne problemy i masę emocji z wydarzeniami związanych. Wszystko to podane w odpowiednim guście i z zaangażowaniem, pięknie wystylizowane z kapitalnie oddanym klimatem włoskiej emigracji i świetnym, naturalnym warsztatem aktorskim. Atrakcyjnym pomysłem na narracje, sporą dawką dobrego humoru i dźwiękowej strawy wpisanej w istotę filmu o grupie muzycznej. Bo ten obraz w dużym stopniu jak sama muzyczka jaką Frank Valii and the Four Seasons wykonywali – w pełnej krasie przebojowy i dynamiczny, a chwilami też łapiący za serducho najprostszymi i zarazem najskuteczniejszymi metodami. Ja się na ten lep świadomie dałem uchwycić, przeżywając czas przed ekranem bardzo entuzjastycznie, szczególnie, że mam wielką słabość do całego tego barwnego anturażu z epoki. Zakładam też, iż sam pomysł uhonorowania Franka Valii, Tommy'ego DeVito, Boba Gaudio i Nicka Massi fabularnym obrazem podyktowany ogromnym sentymentem Clinta Eastwooda do gówniarskich szaleństw, nostalgią i zwyczajną tęsknotą dziadziusia do starych dobrych czasów. One pewnie nawet w części w jego pamięci nie wyblakły i teraz po latach z dojrzałej perspektywy na nowo są rozpamiętywane. Cieszę się bardzo, że MISTRZ kolejny raz udowodnił, że jako reżyser jest przypadkiem trudnym do zaszufladkowania, a że tym razem zrobił coś na kształt filmu muzycznego to tylko dla mnie powód do radość, że potrafi urozmaicać swój dorobek. Jego produkcje zawsze ten autorski sznyt posiadają i nigdy poniżej solidnego poziomu nie schodzą, są dojrzałe i pełne emocji, nawet kiedy stylistyka dosyć rozrywkowa. 

P.S. Joe Pesci i jego rola w całym tym cyrku – w tym miejscu to mnie zaskoczono. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj