piątek, 27 listopada 2015

Artificial Intelligence: AI / A.I. Sztuczna inteligencja (2001) - Steven Spielberg




Bohaterami mechy, powołane do egzystencji z egoistycznych ludzkich pobudek, dla zaspokajania potrzeb bez względu na koszta. Niby temat wielokrotnie w kinie podejmowany, niby wyeksploatowany do cna, a jednak w tym spielbergowo-kubrickowym ujęciu ma w sobie coś więcej, ponad futurystyczną formę. Zamiast taniego efekciarstwa, dominuje dojrzała filozoficzna baśń traktująca o konsekwencjach i za nie odpowiedzialności. Wykorzystująca wątki z klasycznych powieści dla dzieci - nawiązania do Pinokia i Czarnoksiężnika z Krainy Oz są osią wokół której zbudowana wartościowa lekcja człowieczeństwa, paradoksalnie przez maszyny reprezentowanego. Chłopiec z drewna przez mistrza wystrugany, tutaj we współczesnym kształcie się objawia, jako cud technologiczny oparty na światłowodach - będący zarazem triumfem myśli naukowej jak i porażką nowoczesnego człowieka ulegającego "archaicznym" emocjom. One pomimo lat ewolucji wciąż największą jego słabością i kolejnym krokiem w stronę samozagłady, gdy uleganiu im tak duże możliwości kreacyjne w sukurs przychodzą. "Pinokio" marzy i tęskni, poszukuje i w tej "dłuuugiej" podróży mnóstwo doświadczeń zbiera - uczy się na własnej syntetycznej skórze, rozczarowania i upokorzenia przeżywając. Dociera w końcu do miejsca, gdzie jego potrzeby zostają zaspokojone - on tam nie jest dla mamusi, to mamusia jest dla niego. Piękny, bo przede wszystkim wzruszający to film, dojrzały gdyż do szlachetnych wartości się odwołujący, intrygujący jako że pobudza wyobraźnie i daje powód do głębokich przemyśleń. Tutaj Spielberg jako kreator z pewnością jest organiczny, w żadnym stopniu mechaniczny. 

P.S. Na marginesie to jeden z nielicznych filmów, gdzie Jude Law ze swoim zautomatyzowanym aktorstwem pasuje. Sztandarowy przykład kiedy ta kompatybilność roli i aktora jest tak wyraźnie dostrzegalna. I jeszcze jedno, ten łebek w roli Davida, chyba w swoim czasie wszystkim maniakom kina tak doskonale znany, daje tutaj taki popis, że czapki z głów - musiałbym go skaleczyć, by dowód zyskać, że on nie jest z tworzywa.

środa, 25 listopada 2015

Suffragette / Sufrażystka (2015) - Sarah Gavron




Taka sytuacja - kino studyjne, obecnych około 20-30 kobiet i ja rodzynek. Stąd pytanie, czy płeć męska ma głęboko w poważaniu ten temat? To uprzedzenia, arogancja, może brak M16 czy innego ustrojstwa w łapach kogoś w rodzaju Johna Rambo, o zbojkotowaniu seansu zdecydował. Wiem, rozumiem na seansie wieczornym pewnie proporcje zostaną wyrównane - jaki odpowiedzialny chłop w poniedziałek w czasie wytężonej harówy, tak około 14-tej ma czas na kino. :) Ja sobie na ten zuchwały luksus pozwoliłem i nie żałuję, bo prócz poniekąd znanej historii walki kobiet o prawo wyborcze w królestwie Wielkiej Brytanii, obejrzałem przede wszystkim sprawnie skonstruowany dramat, którego główną bohaterką młoda kobieta - upokorzona, bezsilna, a w konsekwencji doprowadzona do najwyższego poziomu frustracji, przez co zdolna do gigantycznych poświęceń. Matka, córka i buntowniczka, która przechodzi swoistą przemianę postaw, od pogodzonej z rzeczywistością, wychowanej w duchu pokory konformistki, do oddanej sprawie bezgranicznie, pełnej zapału aktywistki. Postawiona pod ścianą radykalizuje swe poglądy, podejmuje nierówną walkę z systemem opartym na bezduszności i ignorancji. I to by było tyle, bo tutaj przede wszystkim Sarah Gavron na człowieku się skupia i chociaż pod względem psychologicznym nie buduje głębokiej diagnozy, przyczyny nieco spłyca, dodaje sporo kobiecej ckliwości, która łzy intensywnie spływające po poruszonej twarzy prowokuje i do konstrukcji postaci poniekąd za wiele banału wprowadza, to akurat ma "szczęście", że do roli Maud Carey Mulligan zatrudnia, a wśród postaci drugoplanowych Helenę Bohnam Carter i Anne-Marie Duff obsadza. Dzięki tym wspaniałym aktorkom, z obrazu który w żadnym stopniu od strony wizualnej, artystycznej czy ogólnie technicznej ponad poprawność się nie wznosi, powstało kino wartościowe nie tylko przez pryzmat podniesionego tematu. Może nie każdego porwie, może nawet i nie przekona ale z pewnością w kilku fragmentach poruszy - chyba, że jesteś widzu zwolennikiem kina jedynie z ostrą wymianą ognia. :) Ty lepiej zamiast wybrać się na seans przypilnuj sobie by browar odpowiednio został schłodzony.

P.S. Małe wyjaśnienie odnośnie mych prywatnych przekonań, żeby była jasność. Krótko - równouprawnienie bezwzględnie tak, współczesny wojujący feminizm, generalnie chyba nie.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Riverside - Love, Fear and the Time Machine (2015)




Przyszedł czas na przełamanie, to znaczy całkowite przekonanie się do twórczości Riverside. :) Swego czasu, a było to tak na wysokości Second Life Syndrom, czyli drugiego albumu warszawiaków, dosyć intensywnie ten krążek eksploatowałem, tak że digipack szybko zaczął nosić wyraźne oznaki zużycia, co tylko potwierdzało, iż to co ładne najczęściej jest nietrwałe. Jak lichy okazał się materiał z którego opakowanie wykonano, tak też krótkotrwały był mój romans z muzyką Riverside. Znam (bo z obowiązku zawsze sprawdzałem) całą ich dyskografię, lecz zauroczenie nie przekształciło się w głębokie uczucie. Aż do teraz, kiedy zwrot nagły w tej historii nastąpił, a ja w dźwiękach komponowanych przez kwartet Mariusza Dudy odnalazłem, od lat przede mną skrywaną magię. Nie bardzo rozumiem co było powodem braku pełnej fascynacji - pogodzić się muszę, iż czasami trudne do pojęcia jest dlaczego akurat jedna grupa porywa, a inna posiadając podobne walory uczynić tego nie jest w stanie. Muzycznie w Riverside zawsze było do bólu profesjonalnie i z ogromną wrażliwością, może (szukam teraz powodu na siłę :)), problem leżał w osobie lidera i jego "jęczącej" manierze wokalnej, zbyt delikatnym używaniu "paszczy" do przekazywania emocji. Barwa mi nie odpowiadała, co przecież oczywiste kiedy admiratorem mocnych głosów byłem i mniej zrozumiałe, gdy nadal jestem. Tym oto sposobem zubożyłem swoją muzyczną codzienność, w której zabrakło dźwięków sygnowanych nazwą Riverside. Teraz sytuacja uległa gwałtownej transformacji, szczególnie paradoksalnie, że przy okazji albumu na którym Mariusz Duda śpiewa najbardziej subtelnie. Na Love, Fear and the Time Machine wraz z eterycznym wokalem, same kompozycje stały się kunsztownie wysublimowane lub patrząc na tą sytuacje z innej perspektywy, to muzyka finezyjnie wyciszona narzuciła Dudzie taki styl werbalnej interpretacji. Opowiada on cierpliwie i z zaangażowaniem, z dużą wrażliwością i przede wszystkim sugestywnie o ludzkich emocjach, w skrajnościach zagubionych. Manifestuje dojrzałość jako tekściarz i wraz z kompanami prezentuje wyrafinowany kompozytorski warsztat - perfekcyjne aranżacje bez szarpania się w wiązaniu różnorodnych barwnych motywów. Każdy pomysł naturalnie wypływa ze wcześniejszego zagrania, płynie wartkim nurtem do finału. Dominuje konsekwencja, rządzi wspólnie wraz z doświadczeniem, ściśle powiązana z wiedzą na temat struktury kompozycji. To jest ekstraklasa progresywnego rocka, bez nadętej megalomani zobowiązującej do pisania kilkunastominutowych kolosów. Esencja się liczy, wydestylowanie pełnego bukietu smaków, aromatu intensywnego i zamknięcie go w jedynie kilkuminutowej strukturze. Względnie zwarte, jak twierdzą członkowie zespołu piosenki, to clou dzisiejszej propozycji Riverside. Obycie w muzycznym środowisku w tę stronę ich popycha i dzięki niemu każdy numer to perełka. Poczynając od mojego subiektywnego faworyta jakim Saturate Me, przez singlowy cudownie eksponujący bas Discard Your Fear po zwwiewny Afloat - od czarującego Lost po jeszcze bardziej magiczny Found. Riverside nie stoi w miejscu, nie odcina kuponów od wciąż rosnącej rozpoznawalności, nie pozostał jedynie nadzieją rodzimego ambitnego rocka, on tą nadzieję spełnił. Obecnie członkowie formacji udowadniają, iż związanych z nimi oczekiwań nie powiązali jedynie z sukcesem na miarę muzycznej konwencji w jakiej funkcjonują. Zakładam (więcej, jestem pewny), że droga którą podążają, dostarczy jeszcze wiele okazji do narodowej dumy. Przyniesie mi artystyczne spełnienie i emocjonalne uniesienia!

P.S. Ani słowa nie napisałem, że dwa tygodnie temu widziałem ich na żywo - po prostu tak dech mi w piersi zaparło, że mowę mi odebrało. Serio!

piątek, 20 listopada 2015

Steve Jobs (2015) - Danny Boyle




Napraw to! Boyle z Fassbenderem i ekipą naprawił Jobsa, którego dwa lata temu J.M. Stern nieco zajechał poprawnością. Ten Jobs to bardziej pełny dramaturgi, trzymający przez cały seans za gardło rasowy psychologiczny thriller, niż oklepana, sztampowa biografia. To bogata w emocje symfonia, a jej siłą nie taki typowo hollywoodzki rozmach, ale surowa i esencjonalna kameralna estetyka, sprowadzająca się do potęgi oddziaływania dialogu i zwartej formy opartej na skumulowanym napięciu pojedynczych scen, splecionych z odpowiednią dramaturgią. Skojarzenia jakie taki styl we mnie wzbudził oscylowały wokół oscarowego Birdmana, sposób filmowania, korytarzowe bieganiny, ograniczenie lokacji do minimum czy centralna postać wokół której precyzyjnie sieć zależności i relacji budowana. Ona w centrum tego kosmosu i wokół niej ludzie w różnorakich konfiguracjach z nią powiązani. Jest córka, która córką nie jest wprost nazywana, porzucona partnerka z młodości, szef który w zderzeniu osobowości porażkę odnosi, dwaj przyjaciele z którymi szorstka przyjaźń iskry krzesa oraz współpracownica niczym wyrzut sumienia ludzkie odruchy w nim budząca. Bo Steve Jobs parafrazując (ok, słowo w słowo przepisując) fragment tekstu, którym okolicznościowo po obejrzeniu poprzedniej produkcji opisałem własne wrażenia, to żaden półbóg bez słabostek jakichkolwiek, tylko człowiek z krwi i kości, z równym udziałem wad i zalet jego osobowość konstytuujących. Geniusz pełen pasji, która w obsesje się przeradzając tworzyła i niszczyła. To utalentowany entuzjasta z wiedzą i energią, ale i despotyczny, pozbawiony sentymentów skurwiel - zdeterminowany i zmotywowany pasją kreacji nowej jakości, nie samym pieniądzem. W zależności od sytuacji skrajne cechy w nim ożywały i to akurat ciekawiej od Sterna Boyle zaznaczył. Docelowo despocie nadał cech człowieczych, bo Jobs nie był wyłącznie ludzką maszyną bez uczuć. One w nim głęboko były skrywane, a geneza wstydu związanego z ich okazywaniem zakorzeniona w dzieciństwie - porzuceniu, odrzuceniu i finalnie dorastaniu w adopcyjnej rodzinie, ogólnym braku satysfakcjonującego wpływu na własny los. Stąd właśnie potrzeba kontroli do rozmiarów obsesji urosła, pozwalając mu sięgnąć szczytów zawodowych i jednocześnie niemal dna w kwestiach rodziny. To naturalne przekleństwo wszelkiej maści geniuszy, którzy kierowani pasją o obłędu intensywności wybory zero jedynkowe czynią. Wóz albo przewóz, bez kompromisów - kupujesz to lub nie! Witaj w świecie niekompatybilności!

P.S. To niezwykłe, że brak fizycznego podobieństwa pomiędzy Jobsem i Fassbenderem (Kutcher na marginesie tutaj akurat wygrywał) nie psuje jednak wrażenia autentyczności. Zasługa w tym oczywiście tego genialnego aktora, który pokazał tutaj wiele masek/twarzy jakie jeden człowiek przybierał. Zrobił to tak przekonująco, że patrząc na niego brak tej parareli nie miał dla mnie znaczenia - on gra wnętrzem dzięki czemu sama sugestia, bez przeszarżowanej charakteryzacji jest skuteczna. To aktorski majstersztyk, nie tylko Fassbendera, wszak towarzyszy mu tutaj cała plejada warsztatowych mistrzów (Winslet, Daniels, Rogen, Stuhlbarg) bezapelacyjnie zasługujących na uznanie.

czwartek, 19 listopada 2015

Crimson Peak / Wzgórze krwi (2015) - Guillermo del Toro




Po wspaniałym Labiryncie Fauna z miejsca Guillermo del Toro do elity reżyserskiej w moim subiektywnym rankingu awansował. Niestety wszystko co po nim nagrać mu się zdarzyło jedynie wizualnie mogło zachwycić, bo treść w żadnym stopniu wysokiego poziomu nie osiągała. Pogodziłem się już, że bardzo długo przyjdzie mi czekać na chwilę kiedy przy produkcji sygnowanej jego nazwiskiem najwyższą notę postawię. Kiedy na horyzoncie pojawiły sie wzmianki o Crimson Peak pomyślałem, iż to może już teraz? Dziś jednak piszę, że byłem naiwny, zadaje sobie pytanie jak bardzo życzenie twardy realizm przysłoniło. Bo Wzgórze krwi jest wizualnie przebogate, stanowi bezsprzecznie ucztę dla wzroku, szczególnie gdy na przepych i fantazyjny klimat widz łasy - kiedy taka estetyka na modłę gotycką go fascynuje. Pod tym kątem patrząc na najnowszy film del Toro widz będzie usatysfakcjonowany, bo nawiązuje on do ikony jaką Drakula Francisa Forda Coppoli - również przez wzgląd na ciekawy montaż. Obraz unika też tego co we współczesnym kinie o takim kolorycie gatunkowym mocno mnie mierzi. Szczęśliwie dystansuje się od syntetycznego charakteru, jaki wypadkową użycia w nadmiarze grafiki komputerowej, nieudolnie imitującej pełną detali obfitą scenografię. Jasne że technologia jest tutaj dominująca, tyle że zakładam iż wrażliwość estetyczna del Toro, ekipy scenografów, autora zdjęć i finezja montażysty nie pozwoliły na dominację kiczu. Filtr wzrokowy pozwolił na uzyskanie względnego wrażenia naturalności miejsca oraz postaci i w efekcie sporego malarskiego artyzmu. Nie mogę też zapomnieć o tajemnicy zbudowanej z misternie zdobionych fragmentów oraz klasycznym rozumieniu pojęcia grozy. Sugestywnym i efektownym obliczu strachu, znaczy lęk widać i nawet pomimo baśniowego charakteru go czuć, chociaż jak trafnie stwierdził Tom Hiddleston - to nie jest horror, to gotycki romans. Jednego niestety zabrakło, co podkreśla wyraźną wyższość Labiryntu Fauna nad opisywanym obrazem. To treść której w rozumieniu głębokiego wartościowego przesłania wyraźnie brak. Ona rzecz jasna jest, tylko w zdecydowanie innej formule. Czasem jednak wystarcza, że film zauroczyć widowiskowym klimatem potrafi, ja jednak z utęsknieniem czekam na prawdziwe dzieło del Toro, równe mistrzowskiej opowieści o świecie Ofelii.  

wtorek, 17 listopada 2015

The Dead Weather - Dodge and Burn (2015)




Znawcą intensywnej, zakrojonej na szeroką skalę działalności muzycznej Jacka White'a nie jestem. Było i jest mi po drodze tylko po części z jego twórczością, stąd stanowisko poniżej zajęte nie będzie posiadało wartości jaką wyroczniom się przypisuje. Miarodajność jej ograniczona zostaje i w granicach subiektywnej opinii odnośnie zjawiska nie w pełni poznanego pozostaje. Nie bardzo fenomen jakim sięgająca nie tylko mainstreamu popularność Jacka W. mi zrozumiały, bo nadal nie widzę w tym człowieku muzycznego wizjonera. W moim przekonaniu trafił idealnie w czas, kiedy pusto w obrębie surowego rocka się zrobiło. Odważnie poszedł w kierunku niepopularnym, a potem to już tylko zdolności menadżerskie plus lans wśród yuppies robotę wykonały. ;) Dosyć już o Jacku, bo ty czytający moje wywody mógłbyś pomyśleć, że pojęcie autora tekstu o The Dead Weather ograniczone wyłącznie do nieuzasadnionego traktowania formacji jako folwarku w którym on rządzi i dzieli. Myślę że nazwiska które widnieją w składzie grupy, nie należą do ludzi którzy sroce spod ogona wypadli i własnej tożsamości nie posiadają. Alison Mosshart, Jack Lawrence i Dean Fertita, to artyści o ugruntowanej pozycji i silnych osobowościach, a ich wpływ na brzmienie The Dead Weather wyraźny. Ze współpracy tej ekipy powstał już trzeci album, a Dodge and Burn w moim przekonaniu udowadnia tylko ich silną pozycję na rynku, gdzie osadzony na urodzajnej glebie rock wyrasta i dorodne owoce wydaje. Korzenie są ewidentne, czyli największa legenda ze sterowcem kojarzona tutaj rządzi, natomiast nawóz  jakim one karmione, to już pochodna eksperymentatorskiego zacięcia. Znaczy odrobina odjechanej psychodelii, awangardowej elektroniki muśniętej vintage'owym brzmieniem i wokalnej kombinatoryki. Alison z tą swoją histerią w głosie i Jack skandujący rytmicznie, wspólnie i z osobna w różnorodnych konfiguracjach - nudy brak, wokalnie jest zdecydowanie ciekawie. Instrumentalnie czuć, że gimnastykować się by było intrygująco lubią. Jakby to niedorzecznie zabrzmiało, jest to takie kombinowanie w obrębie względnej prostoty surowością nazwanej. Jednak mnie najbardziej przekonują te numery, które prócz powyżej wymienionych cech, jeszcze kapitalnym groovem słuch pieszczą. Innymi słowy, te kompozycje które wprost zwartymi piosenkami mógłbym nazwać - I Feel Love, Lose the Right, Open up, Be Still i Cope and Go spełniają takie kryterium. Mnie (pamiętajcie ja się na White'a projektach nie znam), ten album zwyczajnie podoba się i chociaż nie sprawi (podobnie jak inne albumy z Jacka udziałem), że prywatne sanktuarium pod wezwaniem J.W. zbuduję, to z przyjemnością od czasu do czasu podepnę się do tej energii i podładuję swe akumulatory.

P.S. Chwilę po spisaniu własnych wrażeń, skusiłem się by sprawdzić opinie mądrzejszych, a przynajmniej bardziej ode mnie z tematem muzycznych dokonań Jacka White'a  osłuchanych. Niemal jednogłośnie twierdzą oni, że to bardzo dobry album, który rewolucji nie przynosi. Jest krążkiem który podąża wcześniej wytyczonym szlakiem, może jedynie takim bardziej piosenkowym krokiem. Czyli ja laik też trafnie Dodge and Burn podsumowałem. :)

poniedziałek, 16 listopada 2015

Biutiful (2010) - Alejandro González Iñárritu




W oczekiwaniu na najnowszą produkcję mistrza Iñárritu, sięgnąłem po obraz z 2010 roku i drugi seans z nim sobie zorganizowałem. Przyznaję, że odrobinę teraz żałuję, bo takie dobre samopoczucie jeszcze dwie godziny temu miałem, a teraz ono na przynajmniej kilka godzin prysło. Widać w międzyczasie, czyli w okresie trzech, czterech lat zapomniałem jakim Biutiful był druzgocącym doświadczeniem, potrafiącym człowieka zmaltretować przeokrutnie. Ludzie wraki w nim dominują, bez perspektyw niczym potępione duchy, które jakimś cudem jeszcze w fizycznym ciele przebywają. Potraktowani przez los czy własne błędy bezwzględnie, zatrzęsieniem wszystkich możliwych plag, od zaburzeń psychicznych po choroby ciała. Iñárritu życie w całkowitej ruinie śledzić każe, egzystencję w totalnym bagnie i odnoszę permanentne wrażenie, że zbyt obficie widza tą trucizną dla duszy obciąża - zbyt wiele cierpienia funduje, przygniata ciężarem trudnym do udźwignięcia. Z drugiej strony, jak trzeba autentyzm uwypuklić, to oczywiście użycie jakichkolwiek filtrów wykluczone - ukazana rzeczywistość musi być do bólu surowa, a przekaz głęboko duszę kaleczący. Pytanie tylko czy mistrz z tak głębokim realizmem rzeczywistość odtworzył, czy może dla uzyskania dojmującego wrażenia celowo przeszarżował? Skrajnie przygnębiające doznania zdecydowanie mi zaaplikował, dosłownie zrobił ze mnie masochistę, który świadomie ból sobie zadał. Nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek na taką katorgę sumienia się zdecyduję - ten krzyż jest zbyt ciężki, a ja na cierpienie jestem nieodporny.

piątek, 13 listopada 2015

Danny Collins / Idol (2015) - Dan Fogelman




Siła oddziaływania idola na życie fana ogromna, nawet wtedy gdy wielbiciel już w mocno dojrzałym wieku. Szczególnie kiedy w jego codzienności od lat absolutny brak satysfakcji i poczucie zaprzepaszczenia otrzymanych możliwości gości, a pogarda dla własnego odbicia w lustrze spokoju ducha naturalnie nie przynosi. Poczucie winy i frustracja permanentna w żelaznym uścisku nałogu utrzymuje, za cholerę nadziei na zmianę nie dając. Wtedy pewien zbieg okoliczności z idolem bezpośrednio powiązany nagłe otrzeźwienie przynosi, oczy otwiera i pozwala spojrzeć na siebie z perspektywy naiwnego ale pełnego szlachetnych przekonań młodziana. Nowa energia zrazu w człowieka wstępuje popychając do radykalnych działań, dla których czas już najwyższy. Ostatnia szansa przed nim i wykorzystanie jej obowiązkiem nie przywilejem, stąd zaangażowanie musi być bezgraniczne, a metody skuteczne. Inspiracją dla powyżej lakonicznie streszczonej fabuły prawdziwe życie, na poziomie scenariusza podrasowane wyobraźnią jej autora - innymi słowy to mniej więcej prawdziwa historia ale tak nie do końca. Zaczyn autentycznymi wydarzeniami sprowokowany, a dalej to już cholera wie, lecz to bez znaczenia kiedy finalny produkt okazuje się ogromnie wartościowy. Niby tutaj banał rządzi ale zadziwiająco zgrabnie skrojony na potrzeby filmu, potraktowany jednocześnie odpowiednio poważnie ale i z pewnym dystansem aby w śmieszność nie popaść. Paradoksalnie przed skrajną trywialnością i ośmieszeniem, to poczucie humoru obraz Fogelmana broni - podejście do spraw ważnych bez pretensjonalnej egzaltacji tylko z wiarygodnym balansem pomiędzy powagą, a luzem. To kino skrojone w sposób klasyczny, oparte na standardowych środkach bez pierwiastka artystycznie intrygującego lecz z całą paletą emocjonalnych barw, które w rzeczywistym życiu występują. Stąd ta przewidywalna opowieść w żadnym stopniu miałką nie może być nazwana, jej siłą znaczenie i naturalność oraz co oczywiste gdy na ekranie Al Pacino, Christopher Plummer lub Annette Bening gości, wspaniały warsztat aktorski z ich nazwiskami zawsze kojarzony.

czwartek, 12 listopada 2015

American Beauty (1999) - Sam Mendes




To już 16 lat od premiery minęło, w międzyczasie Sam Mendes kilka perełek wyreżyserował i na dobre potwierdził swój wysoki status za sprawą American Beauty początkowo zdobyty. Start miał zaprawdę kapitalny, bo historia Lestera Burnhama, który to z pokornego pantoflarza w wyemancypowanego mężczyznę się przeistacza, to dzieło dziś już klasyczne - takie co nic ze swej uniwersalności nie straciło. Może jedynie w pewnym wiekowo skonfigurowanym obszarze percepcji perspektywę odbioru zmieniło, w innej zaś dodatkowych barw, intensywniejszego kolorytu nabrało. Taki to obraz co wartość i znaczenie własne uzależnia nie tylko od wieku, ale i przede wszystkim życiowego etapu. Kryzys wieku średniego przychodzi do każdego w swym czasie, zapewne w formie i specyfice indywidualnej, lecz pewność jest iż on dotrze, nie ma przed nim ucieczki. Kierunek i schemat wszystkim wspólny, jedynie charakter jego osobisty, bo od wielu zmiennych uzależniony. Najtrudniejszym on wyzwaniem, gdy życie osobiste i rodzinne w gruzach leży, kiedy rozmontowane przez obojętność, często też bezradność wobec osobniczej emocjonalności we frustracji głębokiej zostaje zatopione. Rodzina przecież to galaktyka planet względnie autonomicznych, gdzie orbity się przecinają, a pola przyciągają lub odpychają w zależności od skomplikowanych wzorów. Te modele od wielu istotnych czynników zależne i w wielu przypadkach serią zaniechań czy błędów z przeszłości stymulowane. Nie ma prostego szablonu, który uniknąć ich pomoże, tutaj jedynie ustawiczna i systematyczna czujność, zaangażowanie głębokie oraz wiedza pokorą motywowana może względnie negatywne skutki pomóc okiełznać. Gwarancji powodzenia oczywiście brak, gdy o złożony byt ludzki chodzi! Taki alegoryczny obraz mam przed oczami, gdy dzieło Mendesa próbuję okiełznać, jego treść i przesłanie w pełni zrozumieć. Ono przeraża i bawi jednocześnie, tak je jako niemal czterdziestolatek odbieram, w ten sposób spożytkować i na doświadczenie przełożyć próbuje. Wyrwać z istoty i kontekstu jak najwięcej, by zminimalizować potencjalne dramatyczne skutki jakich we własnym życiu mogę doświadczyć. Bo American Beauty to lekcja życia jaką daje kino pełne wartościowej treści i niezwykłego artyzmu. Jest ono idealnym przykładem na to że sztuka wysokich lotów może posiadać znaczący walor pragmatyczny.

P.S. Na marginesie - obecnie Sam Mendes już drugiego Bonda własnego autorstwa do kin wprowadza, a ja nadal pierwszego jeszcze nie obejrzałem, bo wciąż obawiam się konfrontacji popkultury made in Mendes z prawdziwą sztuką w jego wykonaniu. 

wtorek, 10 listopada 2015

Black Hawk Down / Helikopter w ogniu (2001) - Ridley Scott




To nadal, mimo iż niemal piętnaście lat od premiery minęło, najbardziej spektakularny obraz wojenny w historii kina. Pisząc spektakularny mam na myśli widowiskowość uzyskaną dzięki operatorskiej wirtuozerii i dynamicznemu montażowi. Kamera jest wszędzie, obraz dociera z niemal każdej dostępnej perspektywy by dostarczyć najmocniej, najbardziej precyzyjnie i ponad wszelka miarę namacalnego autentyzmu pola walki. Walka z całym miastem, gdzie zza każdego rogu, budynku czy dziury tubylcy wyłażą i siekają z automatów, wyrzutni - bez skrupułów, bezmyślnie w kompletnym chaosie. Padają pod ostrzałem w ilościach niewiarygodnych, a i tak multiplikując się powracają w przytłaczających ilościach niczym jakieś kierowane rządzą mięcha zombie. Rozpierducha jest konkretna, a ogarnięcie jej przez zespół operatora to bezdyskusyjne mistrzostwo. Jeśli chodzi o warsztat Sławomir Idziak wzniósł się na poziom niebotyczny, połączył możliwości techniczne jakie dawał pokaźny budżet, z własnym wizjonerstwem i pomysłowością. To niepodważalny walor tej produkcji i poniekąd jednocześnie też jej minus, bo gdzieś pod tym pełnym realizmu miejsca i sytuacji operatorskim efekciarstwem, pod tą serią wybuchów, tym świstem kul zewsząd, tonami gruzu, złomu i rozbryzgującą się krwią z porwanych tętnic ginie przekaz odrobinę. Bez względu na amerykańską żonglerkę patosem niezwykle istotny i nie do końca tak bezkrytycznie pochwalny wobec amerykańskiego interwencjonizmu. Przesłanie przez pryzmat polityki odczytane zdaje się w miarę jasne - istnieją takie narody, które gardzą zachodnią demokracją, szczególnie kiedy ona (co tu się oszukiwać) przemocą narzucana arogancją im śmierdzi. Bez zwycięstwa nie ma mowy o pokoju, taki jest ich cały świat, w nim kompromis nie funkcjonuje, a ludzkie życie żadną przeszkodą by władze przejmować. W takim świecie nie ma miejsca dla cywilizowanych zasad, liczy się argument siły nie siła argumentu. Zachodnia demokracja w takich warunkach wyłącznie bronią zaprowadzana sama staje się skarłowaciałym odpowiednikiem tej z rozwiniętej Ameryki czy Europy. Nie sposób uniknąć ofiar przypadkowych, nie ma szans by w ferworze walki kolejnej fali niechęci wobec takich działań zapobiec. Giną mieszkańcy, śmierć ponoszą żołnierze - wstrząsający obraz bezsensownej przemocy prym wiedzie i szans brak na przerwanie tej spirali. Perspektywa dla bezpośrednio zaangażowanych w konflikt jest skrajnie odmienna i na dwóch przeciwstawnych biegunach usytuowana. To uzasadnione i usprawiedliwione, że ponad barykadę nie są w stanie się wznieść. Szczęściarzem ten kto z boku przygląda się tej zawierusze. On widzi więcej, a jego spostrzeganie pozbawione stronniczości do wyważonych wniosków może prowadzić. Niezależnie od tego jak bardzo może nie podobać się wtykanie wszędzie łap przez Amerykę trzeba uczciwie przyznać, że to nie pociągający za sznurki życiem ryzykują, to walczą zwykli ludzie dla których przyjaciel droższy własnego życia. Przecież prawdziwe przyjaźnie rodzą się w sytuacjach ekstremalnych - są najtrwalsze, gdy ich fundamentem pierwotne instynkty, nie racjonalne wybory. O tym moim zadaniem jest przede wszystkim obraz Ridley'a Scotta, a popis sprawności Idziaka i ekipy to tylko instrument do jego osiągnięcia, który swą błyskotliwością odrobinę uwagę od sedna odciągnął. 

poniedziałek, 9 listopada 2015

Gentlemans Pistols - Hustler's Row (2015)




Oh yeah yeah yeah yeah yeah yeah! Tak sobie pozwolę zacząć za wokalistą tych "vintage'owych" wyspiarzy skandując. Oni we wspaniały nastrój swoją kolejną płytką z łatwością mnie wkręcają, dając jednocześnie solidny zastrzyk pozytywnej energii - takie to różowe okulary i duża tabliczka czekolady w jednym. :) Wystarczy spojrzeć na ich wygląd, by już szeroki uśmiech na gębie się pojawił, a gdy zaczną bioderkami wywijać i nóżkami potupywać w rytm Devil's Advocate on Call to ja (chociaż moja natura raczej pesymistyczna i sarkazmem tryskająca) z marszu w wesołkowatego gościa się zmieniam. Sporo w tych dźwiękach endorfin i za to ich uwielbiam. Nie silą się na wyreżyserowane pozy, nie zgrywają zblazowanych rock'n'rollowców i co najważniejsze nie dbają o swój sceniczny wizerunek, bo go zwyczajnie nie mają. Chyba, że uznać iż spory dystans do siebie to ich naturalna poza, która ten wizerunek tworzy. Proszę mnie jednak opacznie nie zrozumieć, bo to żadni tam pajace, którzy ponad dobrą muzykę zgrywę stawiają tylko goście z pasją dla których kapitalne rockowe dźwięki idealnym środowiskiem rozwoju. Nakręcają zatem ten retro rockowy trend zdecydowanie w rock'n'rollowa uliczkę z impetem wjeżdżając - tam gdzie Phil Lynott Thin Lizzy zaprowadził i gdzie wielu mu podobnych satysfakcję płynącą z granej muzyki odnalazło. Mnie te okolice jako przyjazne się kojarzą i chętnie w nie się zapuszczam. Kiedy proza życia przytłacza, rutyna bezlitośnie spontaniczność morduje, gdy bezradny ręce załamuje lub wściekły wulgaryzmami sypię. Wtedy tak dla równowagi by harmonię przywrócić zwracam się w stronę optymistycznej gitarowej galopady, a Hustler's Row podobnie jak poprzednik w postaci At Her Majesty' Pleasure staje się oczywistym wyborem.

piątek, 6 listopada 2015

Everest (2015) - Baltasar Kormákur




Himalaje to niezwykle piękne góry, a ich majestat tutaj kamerą operatora jedynie w ułamku przecież uchwycony, dodatkowo dopieszczony efektami specjalnymi poraża jak i koniecznie każe zadać pytanie jak ogromne wrażenie to miejsce może robić na żywo spostrzegane. Faktycznie to pewnie brakłoby przymiotników aby ich monumentalizm i siłę oddziaływania na człowieka opisać, wszak posiadają one tak ogromny magnetyzm w sobie, że wciąż nie brak śmiałków, którzy ich panoramę z wierzchołka Mount Everestu pragną za wszelka cenę podziwiać. Film Baltasara Kormákura to właśnie kronika jednej z wypraw, która to niestety tragedią się zakończyła. Historia triumfu i chwile później strasznego dramatu, poruszający obraz poświęcenia i lojalności, bólu i cierpienia oraz pasji, która daje impuls do działania i determinacji - która motywuje do osiągania niemożliwego. Niestety ta szaleńcza fascynacja jednym z najgroźniejszych miejsc na Ziemi, zrozumiała przecież tylko nielicznym którzy smak zdobywania najwyższych szczytów poczuli, ma w sobie nie tylko naturalnie wliczone ryzyko jakie sami bohaterowie zaśnieżonych grani ponoszą. Przecież niemal każdy z nich ma rodziny, posiada instynkt samozachowawczy i jest osobą intelektualnie sprawną, jednak świadomie nierozsądny wybór podejmują stawiając własną pasję ponad nie tylko swe życie ale i spokój najbliższych. Jako osoba absolutnie pozbawiona fiksacji w temacie himalaizmu, nie rozumiejąc nawet w drobnym ułamku dlaczego podejmowane jest tego rodzaju ryzyko próbuje teraz sprowokowany, z całą mocą posiadanej empatii i wyrozumiałości usprawiedliwić tego rodzaju swoisty egocentryzm. Nie udaje mi się to jednak, bo jest to z natury niemożliwe póty sam miłością do ośmiotysięczników nie zapałam, póki osobiście nie stanę oko w oko z potęga natury i nie uświadczę ile daje konfrontacja z jej siłą. Wtedy gdy dotknę granicy życia i otrę się o śmierć namacalnie, poczuję czym jest życie i smakować je zacznę z zupełnie nowej perspektywy. Może gdy zaznam prawdziwego triumfu własnej siły nad osobistymi słabościami okupionego nadludzkim wysiłkiem i poświęceniem nie tylko dla idei ale i dla drugiego człowieka, to wtedy będę mógł przeniknąć tą tajemnicę. Zdobywając szczyty niemal kolekcjonerskiego obłędu uświadczę widząc jedynie to co jeszcze nie osiągnięte, a w cieniu pozostawiając wszystko co sukcesem jest tylko z przeszłości. Kierowany taką obsesją ponad wszystko kolejne wyzwania postawię, poświęcę każdą minutę życia na cierpliwe i konsekwentne realizowanie planu dla laików niezrozumiałego. Wtedy tylko dotknę jądra tej namiętności! 

P.S. To nie tylko świetnie zrealizowany technicznie, pasjonujący i głęboko poruszający film oparty na autentycznych wydarzeniach, to także dla całkowitych laików źródło podstawowej wiedzy o wspinaczce wysokogórskiej. Jako taki analfabeta w temacie przyznaję, iż ogromnie zafascynowany byłem przechodząc tą teoretyczną lekcję, jednak nigdy nie porwałbym się na praktyczną próbę. Za zimno, za wysoko, za niebezpiecznie!

czwartek, 5 listopada 2015

The Gift / Dar (2015) - Joel Edgerton




Nazwisko Edgerton przyciągnęło, bo ono z dobrym aktorstwem skojarzone. Zatem przez wzgląd na nie szansa została dana i dwie cenne godziny poświęcone. Niestety nie każdy zdolny aktor inklinacje do świetnej reżyserki musi posiadać lub inaczej nie od razu Rzym zbudowano. The Gift to w miarę sprawnie zrealizowany thriller, odpowiednio jak na gatunek tajemniczy z dość ciekawą fabułą i standardowymi, a może bardziej by tu pasowało określenie oklepanymi rozwiązaniami takimi w rodzaju - jeb(!) i w momencie na chwilę serducho staje. Niezłe kino, które w jednorazowym kontakcie nawet daje radę, lecz z pewności na długo w pamięci nie pozostanie i nie skusi na seans kolejny, bo zwyczajnie nie ekscytuje! Po cholerę przecież zawracać sobie głowę czymś wyłącznie poprawnym, kiedy mnóstwo pozycji piorunujących w zanadrzu. Ta debiutancka potrawa na razie taka mdła jednak może w przyszłości czymś o bardziej wyrafinowanym smaku Edgerton poczęstuje.

P.S. Oj jak ja nie lubię tej Rebeccy Hall - kiedyś sobie obiecywałem, że sporo czasu musi upłynąć bym nabrał odwagi aby z jej wyrazem twarzy się spotkać. Spróbowałem i co? Za odpowiedź niech posłuży stwierdzenie, że pozwolę jej nie zbliżać się do siebie znów przez czas dłuższy. Może niewielkie uprzedzenie w stałą niechęć ewoluowało.

środa, 4 listopada 2015

Down - NOLA (1995)




Przyszedł czas już najwyższy, by pośród subiektywnych opinii o albumach które dla mnie klasyką ogólnie rozumianego rocka i metalu, "maksymalnie subiektywna" refleksja w temacie debiutu Down się znalazła. Krążek ów od lat systematycznie gości w moim stereo i już wielokrotnie zamiary miałem, by kilka zdań o nim sklecić. Teoretycznie gotów byłem, brakowało czasu i żelaznej konsekwencji co wszelkie kłody pod nogi rzucane potrafi zwinnie przeskoczyć. Zawsze jakaś przeszkoda obiektywnej natury słów w czyny nie pozwalała zamienić. Dziś jednak przełom nastąpił, a jego zaczynem okazało się sentymentalne przeglądanie archiwalnej prasy muzycznej. W łapska moje wpadł stary egzemplarz "Młotka" - dla osób niewtajemniczonych, z jakiś innych powodów niżby merytoryczne moje teksty czytających na myśli mam tutaj poczytny swego czasu, a obecny i do dzisiaj na rynku polski odpowiednik brytyjskiego Metal Hammera. Znalazłem tam wywiad z filarem grupy jakim w przenośni i dosłownie (gabaryty) przez niemal dwadzieścia lat był Kirk Windstein. Interesująco z wrodzoną Jankesom nonszalancją i nabytym luzem między innymi o genezie powstania formacji opowiedział oraz detalicznie i obrazowo nagraną muzykę opisał. Zwięźle pisząc, spotkali się kumple (Kirk, Peeper, Rex, Phil, Jimmy i Todd) bez zobowiązań i napinki pojammowali i z tych spontanicznych sesji wykrystalizowały się numery. Jakie? Ano pełne pierwotnej siły, pulsującej energii i luzu, barwne i plastyczne - w doskonałych proporcjach te cechy w jednym tyglu zostały wstrząśnięte, a nawet i zmieszane (może dzięki towarzystwu odrobiny zioła i alkoholu, które to jednak nie zdominowały procesu twórczego, one były jedynie stymulatorem pobudzającym wyobraźnię). Posiadające oczywiste cechy macierzystych grup członków zespołu jak i jednocześnie kształtującą się własną tożsamość. Następnie efekty w studiu nagrali z żywym brzmieniem i oczywiście kapitalnym wokalem Phila Anselmo, który zarówno firmowego krzyku jak i rasowego śpiewu dla chwały projektu nie poskąpił. Razem zebrane i ochrzczone nazwą od miejsca narodzin pochodzącą oraz firmowane logiem co podobno źródło w niskim strojeniu miało. A że tak dobrze na rynku zostało przyjęte i masę satysfakcji sprawiało ojcom założycielom to i przedzierzgnięcia z projektu w pełnoprawny zespół jak historia pokazuje się doczekało. Cieszył ten fakt ówcześnie, raduje i dzisiaj, chociaż współczesne oblicze formacji nieco w ślepą uliczkę zabrnęło. Taka prywatna moja opinia, oparta o niepodważalne realia, nieraz podkreślająca chybiony pomysł rezygnacji z pełnowymiarowych albumów na rzecz quasi epek. Dzisiaj mnie tymi absurdalnymi ruchami nieco z równowagi wyprowadzają, kiedyś za sprawą wiecznych hiciorów w rodzaju Lifer, Stone the Crows czy Bury Me in Smoke wyłącznie w stan ekstatycznych muzycznych uniesień wprowadzali. 

P.S. Tekst powyższy jest luźną interpretacją rozmowy Z.Z. (pozostawię jedynie inicjały, bo tak! :)) z K.W. (Metal Hammer 12/1995). Stanowi on taką parafrazę konkretnych stwierdzeń i jest w krzywym zwierciadle odbiciem moich własnych ambicji stanowiących imperatyw zmuszający mnie do udawania dziennikarza muzycznego. Ot tak. :)

wtorek, 3 listopada 2015

Monster Magnet - Powertrip (1998)




Kiedy zespół jest na szczycie trudno jednoznacznie orzec, szczególnie gdy w pędzie zdobycznym w swoim przekonaniu wciąż na kolejne poziomy się wznosi. Dopiero z perspektywy czasu zaczyna być wyraźnie widać, kiedy pułap najwyższy został osiągnięty i kiedy to powolne schodzenie ze szczytu następuje. Alpinistą nie jestem i tylko z wiedzy potocznej, teorii bez praktyki wiem, że powrót z góry jest trudniejszy niż na nią droga. Jedni lecą na łeb na szyję w niekontrolowanym chaosie triumfu inni rozważnie z uwagą kontrolują kroki. Tym rozsądnym tempem zdawał się Monster Magnet po sukcesie Powertrip z piedestału schodzić i chociaż uzależnienia lidera nie sprzyjały takiej strategii, to i tak udało im się zejść bez większych urazów. Sukces któremu na imię Powertrip był podwójny, bo oto artystycznie poziom zachowali (tak twierdziłem ówcześnie i tak dziś nadal uważam) oraz rzecz jasna komercyjny biorąc pod uwagę intensywność pojawiania się ich teledysków w muzycznych telewizjach. Były to czasy kiedy muzyczne kanały kablowe z równym zaangażowaniem promowały popowe numery jak i od dobrego rocka nie stroniły. Stanowiły więc probierz nie tylko popularności ale także i dobrego smaku. Dziś taka sytuacja pewnie nie do wyobrażenia, zmieniły się gusta, drogi dystrybucji, środki promocji, tak po prawdzie niemal wszystko uległo transformacji. W tym nowym świecie, po wielu zawirowaniach, perturbacjach natury pozamuzycznej odnalazł się szczęśliwie Monster Magnet i nadal nagrywa kapitalne albumy z tym, że ich odbiorców mniej ale i oni bardziej świadomi. Po roku 1998 zmieniając odrobinę w proporcjach pomiędzy segmentami ich muzykę tworzącymi, rezygnując z kwaśnej psychodelii na rzecz odjechanego rock'n'rolla i nabierając oddechu mniej zapachem zioła zainfekowanego, weszli na poziom na którym z największymi gwiazdami rocka i metalu wspólnie na stadionowych imprezach grali. Nazwa w środowisku była rozpoznawalna, a przeboje w rodzaju Space Lord, Crop Circle, 19 Witches, See You in Hell, Tractor czy numeru tytułowego rozgrzewały licznych fanów rockowego mielenia. To kawał kapitalnej muzy, album który w kanon rocka najwyższego sortu się wpisał i na ten zaszczyt niewątpliwie zasłużył bez względu na to, iż jednoznacznie trudno okrzyknąć go najlepszym dokonaniem formacji.

poniedziałek, 2 listopada 2015

The Missing / Zaginione (2003) - Ron Howard




Odnoszę wrażenie, że to film nieco zapomniany, a już z pewnością mocno niedoceniany. Skąd ta ignorancja i pomijanie go, kiedy o wartościowym kinie mowa? Być może odpowiedź tkwi zarówno w gatunku jakim western i jego niewielkiej popularności jak i co naturalne patrząc na twórczość reżysera, silnym przywiązaniu Rona Howarda do klasycznej formuły kina. The Missing przecież to typowy obraz Howarda, z gatunku tych co tak naprawdę niczym nie zaskakują, są dość przewidywalne, a jednak (i tutaj największy walor) potrafią intensywne przeżycie zagwarantować. Są w nim emocje soczyste, jest budowana konsekwentnie więź widza z bohaterami i historia która bezpośrednie uniwersalne prawdy o życiu i relacjach międzyludzkich zawiera. Całość wyprodukowana w charakterystycznym hollywoodzkim stylu, gdzie idealny balans pomiędzy widowiskowością, a wartością treści zostaje zachowany. Ze wspaniałą obsadą, na czele z Cate Blanchett (bezapelacyjnie jedna z najlepszym współczesnych aktorek) i Tommy Lee Jonesem, który to z tym filozoficznie cierpiętniczym wyrazem twarzy szczególnie na dzikim zachodzie niezmiernie przekonująco wypada. To esencjonalne amerykańskie kino, czyli musiała być w nim zawarta szczypta banału w dojrzałej historii i odrobina nieracjonalności w działaniach bohaterów. Jednak kiedy atmosfera spowita błękitną mgłą w surowym klimacie osadzona uwagę zasysa, to i te drobne hollywoodzkie wady nie rażą. Mnie przynajmniej nie drażnią, bo z odpowiednim dystansem zawsze do tego rodzaju filmowej sztuki staram się podchodzić. Liczą się przede wszystkim przeżycia tu i teraz, bez kombinowania na siłę i poszukiwania form niekonwencjonalnych. Jak rozplątywać węzły skomplikowane mam ochotę to z pewnością nie sięgam po twórczość Rona Howarda - jak mam potrzebę obejrzeć klasyczne kino z emocjami wtedy w stronę  twórczości "Rudego" się zwracam.

P.S. Jedna rzecz aktorska biegłość gwiazd, inną kapitalna rola tej małolaty, która dziś już jest dorosłą kobietą. 

Drukuj