poniedziałek, 23 listopada 2015

Riverside - Love, Fear and the Time Machine (2015)




Przyszedł czas na przełamanie, to znaczy całkowite przekonanie się do twórczości Riverside. :) Swego czasu, a było to tak na wysokości Second Life Syndrom, czyli drugiego albumu warszawiaków, dosyć intensywnie ten krążek eksploatowałem, tak że digipack szybko zaczął nosić wyraźne oznaki zużycia, co tylko potwierdzało, iż to co ładne najczęściej jest nietrwałe. Jak lichy okazał się materiał z którego opakowanie wykonano, tak też krótkotrwały był mój romans z muzyką Riverside. Znam (bo z obowiązku zawsze sprawdzałem) całą ich dyskografię, lecz zauroczenie nie przekształciło się w głębokie uczucie. Aż do teraz, kiedy zwrot nagły w tej historii nastąpił, a ja w dźwiękach komponowanych przez kwartet Mariusza Dudy odnalazłem, od lat przede mną skrywaną magię. Nie bardzo rozumiem co było powodem braku pełnej fascynacji - pogodzić się muszę, iż czasami trudne do pojęcia jest dlaczego akurat jedna grupa porywa, a inna posiadając podobne walory uczynić tego nie jest w stanie. Muzycznie w Riverside zawsze było do bólu profesjonalnie i z ogromną wrażliwością, może (szukam teraz powodu na siłę :)), problem leżał w osobie lidera i jego "jęczącej" manierze wokalnej, zbyt delikatnym używaniu "paszczy" do przekazywania emocji. Barwa mi nie odpowiadała, co przecież oczywiste kiedy admiratorem mocnych głosów byłem i mniej zrozumiałe, gdy nadal jestem. Tym oto sposobem zubożyłem swoją muzyczną codzienność, w której zabrakło dźwięków sygnowanych nazwą Riverside. Teraz sytuacja uległa gwałtownej transformacji, szczególnie paradoksalnie, że przy okazji albumu na którym Mariusz Duda śpiewa najbardziej subtelnie. Na Love, Fear and the Time Machine wraz z eterycznym wokalem, same kompozycje stały się kunsztownie wysublimowane lub patrząc na tą sytuacje z innej perspektywy, to muzyka finezyjnie wyciszona narzuciła Dudzie taki styl werbalnej interpretacji. Opowiada on cierpliwie i z zaangażowaniem, z dużą wrażliwością i przede wszystkim sugestywnie o ludzkich emocjach, w skrajnościach zagubionych. Manifestuje dojrzałość jako tekściarz i wraz z kompanami prezentuje wyrafinowany kompozytorski warsztat - perfekcyjne aranżacje bez szarpania się w wiązaniu różnorodnych barwnych motywów. Każdy pomysł naturalnie wypływa ze wcześniejszego zagrania, płynie wartkim nurtem do finału. Dominuje konsekwencja, rządzi wspólnie wraz z doświadczeniem, ściśle powiązana z wiedzą na temat struktury kompozycji. To jest ekstraklasa progresywnego rocka, bez nadętej megalomani zobowiązującej do pisania kilkunastominutowych kolosów. Esencja się liczy, wydestylowanie pełnego bukietu smaków, aromatu intensywnego i zamknięcie go w jedynie kilkuminutowej strukturze. Względnie zwarte, jak twierdzą członkowie zespołu piosenki, to clou dzisiejszej propozycji Riverside. Obycie w muzycznym środowisku w tę stronę ich popycha i dzięki niemu każdy numer to perełka. Poczynając od mojego subiektywnego faworyta jakim Saturate Me, przez singlowy cudownie eksponujący bas Discard Your Fear po zwwiewny Afloat - od czarującego Lost po jeszcze bardziej magiczny Found. Riverside nie stoi w miejscu, nie odcina kuponów od wciąż rosnącej rozpoznawalności, nie pozostał jedynie nadzieją rodzimego ambitnego rocka, on tą nadzieję spełnił. Obecnie członkowie formacji udowadniają, iż związanych z nimi oczekiwań nie powiązali jedynie z sukcesem na miarę muzycznej konwencji w jakiej funkcjonują. Zakładam (więcej, jestem pewny), że droga którą podążają, dostarczy jeszcze wiele okazji do narodowej dumy. Przyniesie mi artystyczne spełnienie i emocjonalne uniesienia!

P.S. Ani słowa nie napisałem, że dwa tygodnie temu widziałem ich na żywo - po prostu tak dech mi w piersi zaparło, że mowę mi odebrało. Serio!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj