Przyszedł czas
już najwyższy, by pośród subiektywnych opinii o albumach które dla mnie klasyką
ogólnie rozumianego rocka i metalu, "maksymalnie subiektywna" refleksja w temacie debiutu Down się znalazła. Krążek ów od lat systematycznie
gości w moim stereo i już wielokrotnie zamiary miałem, by kilka zdań o nim
sklecić. Teoretycznie gotów byłem, brakowało czasu i żelaznej konsekwencji co
wszelkie kłody pod nogi rzucane potrafi zwinnie przeskoczyć. Zawsze jakaś
przeszkoda obiektywnej natury słów w czyny nie pozwalała zamienić. Dziś jednak
przełom nastąpił, a jego zaczynem okazało się sentymentalne przeglądanie
archiwalnej prasy muzycznej. W łapska moje wpadł stary egzemplarz
"Młotka" - dla osób niewtajemniczonych, z jakiś innych powodów niżby
merytoryczne moje teksty czytających na myśli mam tutaj poczytny swego czasu, a
obecny i do dzisiaj na rynku polski odpowiednik brytyjskiego Metal Hammera. Znalazłem tam wywiad z filarem grupy jakim w przenośni i dosłownie (gabaryty)
przez niemal dwadzieścia lat był Kirk Windstein. Interesująco z wrodzoną
Jankesom nonszalancją i nabytym luzem między innymi o genezie powstania
formacji opowiedział oraz detalicznie i obrazowo nagraną muzykę opisał. Zwięźle
pisząc, spotkali się kumple (Kirk, Peeper, Rex, Phil, Jimmy i Todd) bez
zobowiązań i napinki pojammowali i z tych spontanicznych sesji wykrystalizowały
się numery. Jakie? Ano pełne pierwotnej siły, pulsującej energii i luzu, barwne
i plastyczne - w doskonałych proporcjach te cechy w jednym tyglu zostały wstrząśnięte, a nawet i zmieszane (może dzięki towarzystwu odrobiny zioła i alkoholu, które
to jednak nie zdominowały procesu twórczego, one były jedynie stymulatorem
pobudzającym wyobraźnię). Posiadające oczywiste cechy macierzystych grup
członków zespołu jak i jednocześnie kształtującą się własną tożsamość.
Następnie efekty w studiu nagrali z żywym brzmieniem i oczywiście kapitalnym
wokalem Phila Anselmo, który zarówno firmowego krzyku jak i rasowego śpiewu dla
chwały projektu nie poskąpił. Razem zebrane i ochrzczone nazwą od miejsca
narodzin pochodzącą oraz firmowane logiem co podobno źródło w niskim strojeniu
miało. A że tak dobrze na rynku zostało przyjęte i masę satysfakcji sprawiało
ojcom założycielom to i przedzierzgnięcia z projektu w pełnoprawny zespół jak
historia pokazuje się doczekało. Cieszył ten fakt ówcześnie, raduje i dzisiaj,
chociaż współczesne oblicze formacji nieco w ślepą uliczkę zabrnęło. Taka
prywatna moja opinia, oparta o niepodważalne realia, nieraz podkreślająca
chybiony pomysł rezygnacji z pełnowymiarowych albumów na rzecz quasi epek.
Dzisiaj mnie tymi absurdalnymi ruchami nieco z równowagi wyprowadzają, kiedyś za
sprawą wiecznych hiciorów w rodzaju Lifer, Stone the Crows czy Bury Me in Smoke
wyłącznie w stan ekstatycznych muzycznych uniesień wprowadzali.
P.S. Tekst
powyższy jest luźną interpretacją rozmowy Z.Z. (pozostawię jedynie inicjały, bo
tak! :)) z K.W. (Metal Hammer 12/1995). Stanowi on taką parafrazę konkretnych
stwierdzeń i jest w krzywym zwierciadle odbiciem moich własnych ambicji
stanowiących imperatyw zmuszający mnie do udawania dziennikarza muzycznego. Ot
tak. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz