Oh yeah yeah yeah yeah yeah yeah! Tak sobie
pozwolę zacząć za wokalistą tych "vintage'owych" wyspiarzy skandując. Oni we
wspaniały nastrój swoją kolejną płytką z łatwością mnie wkręcają, dając
jednocześnie solidny zastrzyk pozytywnej energii - takie to różowe okulary i
duża tabliczka czekolady w jednym. :) Wystarczy spojrzeć na ich wygląd, by już
szeroki uśmiech na gębie się pojawił, a gdy zaczną bioderkami wywijać i nóżkami potupywać w rytm Devil's Advocate on Call to ja (chociaż moja natura raczej
pesymistyczna i sarkazmem tryskająca) z marszu w wesołkowatego gościa się
zmieniam. Sporo w tych dźwiękach endorfin i za to ich uwielbiam. Nie silą się na
wyreżyserowane pozy, nie zgrywają zblazowanych rock'n'rollowców i co
najważniejsze nie dbają o swój sceniczny wizerunek, bo go zwyczajnie nie mają.
Chyba, że uznać iż spory dystans do siebie to ich naturalna poza, która ten
wizerunek tworzy. Proszę mnie jednak opacznie nie zrozumieć, bo to żadni
tam pajace, którzy ponad dobrą muzykę zgrywę stawiają tylko goście z pasją dla
których kapitalne rockowe dźwięki idealnym środowiskiem rozwoju. Nakręcają zatem ten retro rockowy trend
zdecydowanie w rock'n'rollowa uliczkę z impetem wjeżdżając - tam gdzie Phil
Lynott Thin Lizzy zaprowadził i gdzie wielu mu podobnych satysfakcję płynącą z
granej muzyki odnalazło. Mnie te okolice jako przyjazne się kojarzą i chętnie w
nie się zapuszczam. Kiedy proza życia przytłacza, rutyna bezlitośnie
spontaniczność morduje, gdy bezradny ręce załamuje lub wściekły wulgaryzmami
sypię. Wtedy tak dla równowagi by harmonię przywrócić zwracam się w stronę
optymistycznej gitarowej galopady, a Hustler's Row podobnie jak poprzednik w
postaci At Her Majesty' Pleasure staje się oczywistym wyborem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz