To już 16 lat od premiery minęło, w
międzyczasie Sam Mendes kilka perełek wyreżyserował i na dobre potwierdził swój
wysoki status za sprawą American Beauty początkowo zdobyty. Start miał zaprawdę
kapitalny, bo historia Lestera Burnhama, który to z pokornego pantoflarza w wyemancypowanego
mężczyznę się przeistacza, to dzieło dziś już klasyczne - takie co nic ze swej
uniwersalności nie straciło. Może jedynie w pewnym wiekowo skonfigurowanym
obszarze percepcji perspektywę odbioru zmieniło, w innej zaś dodatkowych barw,
intensywniejszego kolorytu nabrało. Taki to obraz co wartość i znaczenie własne
uzależnia nie tylko od wieku, ale i przede wszystkim życiowego etapu. Kryzys
wieku średniego przychodzi do każdego w swym czasie, zapewne w formie i
specyfice indywidualnej, lecz pewność jest iż on dotrze, nie ma przed nim
ucieczki. Kierunek i schemat wszystkim wspólny, jedynie charakter jego osobisty, bo od wielu zmiennych uzależniony. Najtrudniejszym on wyzwaniem, gdy życie osobiste
i rodzinne w gruzach leży, kiedy rozmontowane przez obojętność, często też
bezradność wobec osobniczej emocjonalności we frustracji głębokiej zostaje
zatopione. Rodzina przecież to galaktyka planet względnie autonomicznych, gdzie
orbity się przecinają, a pola przyciągają lub odpychają w zależności od
skomplikowanych wzorów. Te modele od wielu istotnych czynników zależne i w
wielu przypadkach serią zaniechań czy błędów z przeszłości stymulowane. Nie ma
prostego szablonu, który uniknąć ich pomoże, tutaj jedynie ustawiczna i
systematyczna czujność, zaangażowanie głębokie oraz wiedza pokorą motywowana
może względnie negatywne skutki pomóc okiełznać. Gwarancji powodzenia
oczywiście brak, gdy o złożony byt ludzki chodzi! Taki alegoryczny obraz mam
przed oczami, gdy dzieło Mendesa próbuję okiełznać, jego treść i przesłanie w pełni zrozumieć.
Ono przeraża i bawi jednocześnie, tak je jako niemal czterdziestolatek
odbieram, w ten sposób spożytkować i na doświadczenie przełożyć próbuje. Wyrwać
z istoty i kontekstu jak najwięcej, by zminimalizować potencjalne dramatyczne
skutki jakich we własnym życiu mogę doświadczyć. Bo American Beauty to lekcja
życia jaką daje kino pełne wartościowej treści i niezwykłego artyzmu. Jest ono
idealnym przykładem na to że sztuka wysokich lotów może posiadać znaczący walor
pragmatyczny.
P.S. Na marginesie - obecnie Sam
Mendes już drugiego Bonda własnego autorstwa do kin wprowadza, a ja nadal
pierwszego jeszcze nie obejrzałem, bo wciąż obawiam się konfrontacji popkultury
made in Mendes z prawdziwą sztuką w jego wykonaniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz