piątek, 20 listopada 2015

Steve Jobs (2015) - Danny Boyle




Napraw to! Boyle z Fassbenderem i ekipą naprawił Jobsa, którego dwa lata temu J.M. Stern nieco zajechał poprawnością. Ten Jobs to bardziej pełny dramaturgi, trzymający przez cały seans za gardło rasowy psychologiczny thriller, niż oklepana, sztampowa biografia. To bogata w emocje symfonia, a jej siłą nie taki typowo hollywoodzki rozmach, ale surowa i esencjonalna kameralna estetyka, sprowadzająca się do potęgi oddziaływania dialogu i zwartej formy opartej na skumulowanym napięciu pojedynczych scen, splecionych z odpowiednią dramaturgią. Skojarzenia jakie taki styl we mnie wzbudził oscylowały wokół oscarowego Birdmana, sposób filmowania, korytarzowe bieganiny, ograniczenie lokacji do minimum czy centralna postać wokół której precyzyjnie sieć zależności i relacji budowana. Ona w centrum tego kosmosu i wokół niej ludzie w różnorakich konfiguracjach z nią powiązani. Jest córka, która córką nie jest wprost nazywana, porzucona partnerka z młodości, szef który w zderzeniu osobowości porażkę odnosi, dwaj przyjaciele z którymi szorstka przyjaźń iskry krzesa oraz współpracownica niczym wyrzut sumienia ludzkie odruchy w nim budząca. Bo Steve Jobs parafrazując (ok, słowo w słowo przepisując) fragment tekstu, którym okolicznościowo po obejrzeniu poprzedniej produkcji opisałem własne wrażenia, to żaden półbóg bez słabostek jakichkolwiek, tylko człowiek z krwi i kości, z równym udziałem wad i zalet jego osobowość konstytuujących. Geniusz pełen pasji, która w obsesje się przeradzając tworzyła i niszczyła. To utalentowany entuzjasta z wiedzą i energią, ale i despotyczny, pozbawiony sentymentów skurwiel - zdeterminowany i zmotywowany pasją kreacji nowej jakości, nie samym pieniądzem. W zależności od sytuacji skrajne cechy w nim ożywały i to akurat ciekawiej od Sterna Boyle zaznaczył. Docelowo despocie nadał cech człowieczych, bo Jobs nie był wyłącznie ludzką maszyną bez uczuć. One w nim głęboko były skrywane, a geneza wstydu związanego z ich okazywaniem zakorzeniona w dzieciństwie - porzuceniu, odrzuceniu i finalnie dorastaniu w adopcyjnej rodzinie, ogólnym braku satysfakcjonującego wpływu na własny los. Stąd właśnie potrzeba kontroli do rozmiarów obsesji urosła, pozwalając mu sięgnąć szczytów zawodowych i jednocześnie niemal dna w kwestiach rodziny. To naturalne przekleństwo wszelkiej maści geniuszy, którzy kierowani pasją o obłędu intensywności wybory zero jedynkowe czynią. Wóz albo przewóz, bez kompromisów - kupujesz to lub nie! Witaj w świecie niekompatybilności!

P.S. To niezwykłe, że brak fizycznego podobieństwa pomiędzy Jobsem i Fassbenderem (Kutcher na marginesie tutaj akurat wygrywał) nie psuje jednak wrażenia autentyczności. Zasługa w tym oczywiście tego genialnego aktora, który pokazał tutaj wiele masek/twarzy jakie jeden człowiek przybierał. Zrobił to tak przekonująco, że patrząc na niego brak tej parareli nie miał dla mnie znaczenia - on gra wnętrzem dzięki czemu sama sugestia, bez przeszarżowanej charakteryzacji jest skuteczna. To aktorski majstersztyk, nie tylko Fassbendera, wszak towarzyszy mu tutaj cała plejada warsztatowych mistrzów (Winslet, Daniels, Rogen, Stuhlbarg) bezapelacyjnie zasługujących na uznanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj