Napraw to! Boyle z Fassbenderem i ekipą
naprawił Jobsa, którego dwa lata temu J.M. Stern nieco zajechał poprawnością.
Ten Jobs to bardziej pełny dramaturgi, trzymający przez cały seans za gardło rasowy
psychologiczny thriller, niż oklepana, sztampowa biografia. To bogata w
emocje symfonia, a jej siłą nie taki typowo hollywoodzki rozmach, ale surowa i
esencjonalna kameralna estetyka, sprowadzająca się do potęgi oddziaływania
dialogu i zwartej formy opartej na skumulowanym napięciu pojedynczych scen, splecionych z odpowiednią dramaturgią. Skojarzenia jakie taki styl we mnie
wzbudził oscylowały wokół oscarowego Birdmana, sposób filmowania, korytarzowe
bieganiny, ograniczenie lokacji do minimum czy centralna postać wokół której
precyzyjnie sieć zależności i relacji budowana. Ona w centrum tego kosmosu i
wokół niej ludzie w różnorakich konfiguracjach z nią powiązani. Jest córka,
która córką nie jest wprost nazywana, porzucona partnerka z młodości, szef który w
zderzeniu osobowości porażkę odnosi, dwaj przyjaciele z którymi szorstka
przyjaźń iskry krzesa oraz współpracownica niczym wyrzut sumienia ludzkie
odruchy w nim budząca. Bo Steve Jobs
parafrazując (ok, słowo w słowo przepisując) fragment tekstu, którym okolicznościowo po obejrzeniu poprzedniej
produkcji opisałem własne wrażenia, to żaden półbóg bez słabostek jakichkolwiek,
tylko człowiek z krwi i kości, z równym udziałem wad i zalet jego osobowość
konstytuujących. Geniusz pełen pasji, która w obsesje się przeradzając tworzyła
i niszczyła. To utalentowany entuzjasta z wiedzą i energią, ale i despotyczny,
pozbawiony sentymentów skurwiel - zdeterminowany i zmotywowany pasją kreacji
nowej jakości, nie samym pieniądzem. W zależności od sytuacji skrajne cechy w
nim ożywały i to akurat ciekawiej od Sterna Boyle zaznaczył. Docelowo despocie nadał cech człowieczych, bo Jobs nie był wyłącznie ludzką maszyną bez
uczuć. One w nim głęboko były skrywane, a geneza wstydu związanego z ich
okazywaniem zakorzeniona w dzieciństwie - porzuceniu, odrzuceniu i finalnie dorastaniu w adopcyjnej rodzinie, ogólnym braku satysfakcjonującego wpływu na własny los.
Stąd właśnie potrzeba kontroli do rozmiarów obsesji urosła, pozwalając mu
sięgnąć szczytów zawodowych i jednocześnie niemal dna w kwestiach rodziny. To
naturalne przekleństwo wszelkiej maści geniuszy, którzy kierowani pasją o
obłędu intensywności wybory zero jedynkowe czynią. Wóz albo przewóz, bez
kompromisów - kupujesz to lub nie! Witaj w świecie niekompatybilności!
P.S. To niezwykłe, że brak fizycznego podobieństwa
pomiędzy Jobsem i Fassbenderem (Kutcher na marginesie tutaj akurat wygrywał) nie psuje jednak wrażenia autentyczności. Zasługa w tym
oczywiście tego genialnego aktora, który pokazał tutaj wiele masek/twarzy jakie jeden człowiek przybierał. Zrobił to tak przekonująco, że patrząc na niego brak tej parareli nie miał dla mnie znaczenia - on gra wnętrzem dzięki czemu sama sugestia, bez przeszarżowanej charakteryzacji jest skuteczna. To aktorski
majstersztyk, nie tylko Fassbendera, wszak towarzyszy mu tutaj cała plejada warsztatowych mistrzów (Winslet, Daniels, Rogen, Stuhlbarg) bezapelacyjnie zasługujących na uznanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz