W oczekiwaniu na najnowszą produkcję
mistrza Iñárritu, sięgnąłem po obraz z 2010 roku i drugi seans z nim sobie
zorganizowałem. Przyznaję, że odrobinę teraz żałuję, bo takie dobre samopoczucie
jeszcze dwie godziny temu miałem, a teraz ono na przynajmniej kilka godzin
prysło. Widać w międzyczasie, czyli w okresie trzech, czterech lat
zapomniałem jakim Biutiful był druzgocącym doświadczeniem, potrafiącym
człowieka zmaltretować przeokrutnie. Ludzie wraki w nim dominują, bez
perspektyw niczym potępione duchy, które jakimś cudem jeszcze w fizycznym ciele
przebywają. Potraktowani przez los czy własne błędy bezwzględnie, zatrzęsieniem
wszystkich możliwych plag, od zaburzeń psychicznych po choroby ciała. Iñárritu życie w całkowitej ruinie śledzić każe, egzystencję w totalnym bagnie i odnoszę
permanentne wrażenie, że zbyt obficie widza tą trucizną dla duszy obciąża - zbyt wiele cierpienia funduje, przygniata ciężarem trudnym do udźwignięcia. Z drugiej strony, jak trzeba autentyzm
uwypuklić, to oczywiście użycie jakichkolwiek filtrów wykluczone - ukazana
rzeczywistość musi być do bólu surowa, a przekaz głęboko duszę kaleczący.
Pytanie tylko czy mistrz z tak głębokim realizmem rzeczywistość odtworzył, czy może dla
uzyskania dojmującego wrażenia celowo przeszarżował? Skrajnie przygnębiające
doznania zdecydowanie mi zaaplikował, dosłownie zrobił ze mnie masochistę, który
świadomie ból sobie zadał. Nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek na taką katorgę sumienia się
zdecyduję - ten krzyż jest zbyt ciężki, a ja na cierpienie jestem nieodporny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz