poniedziałek, 16 listopada 2015

Biutiful (2010) - Alejandro González Iñárritu




W oczekiwaniu na najnowszą produkcję mistrza Iñárritu, sięgnąłem po obraz z 2010 roku i drugi seans z nim sobie zorganizowałem. Przyznaję, że odrobinę teraz żałuję, bo takie dobre samopoczucie jeszcze dwie godziny temu miałem, a teraz ono na przynajmniej kilka godzin prysło. Widać w międzyczasie, czyli w okresie trzech, czterech lat zapomniałem jakim Biutiful był druzgocącym doświadczeniem, potrafiącym człowieka zmaltretować przeokrutnie. Ludzie wraki w nim dominują, bez perspektyw niczym potępione duchy, które jakimś cudem jeszcze w fizycznym ciele przebywają. Potraktowani przez los czy własne błędy bezwzględnie, zatrzęsieniem wszystkich możliwych plag, od zaburzeń psychicznych po choroby ciała. Iñárritu życie w całkowitej ruinie śledzić każe, egzystencję w totalnym bagnie i odnoszę permanentne wrażenie, że zbyt obficie widza tą trucizną dla duszy obciąża - zbyt wiele cierpienia funduje, przygniata ciężarem trudnym do udźwignięcia. Z drugiej strony, jak trzeba autentyzm uwypuklić, to oczywiście użycie jakichkolwiek filtrów wykluczone - ukazana rzeczywistość musi być do bólu surowa, a przekaz głęboko duszę kaleczący. Pytanie tylko czy mistrz z tak głębokim realizmem rzeczywistość odtworzył, czy może dla uzyskania dojmującego wrażenia celowo przeszarżował? Skrajnie przygnębiające doznania zdecydowanie mi zaaplikował, dosłownie zrobił ze mnie masochistę, który świadomie ból sobie zadał. Nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek na taką katorgę sumienia się zdecyduję - ten krzyż jest zbyt ciężki, a ja na cierpienie jestem nieodporny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj