wtorek, 10 listopada 2015

Black Hawk Down / Helikopter w ogniu (2001) - Ridley Scott




To nadal, mimo iż niemal piętnaście lat od premiery minęło, najbardziej spektakularny obraz wojenny w historii kina. Pisząc spektakularny mam na myśli widowiskowość uzyskaną dzięki operatorskiej wirtuozerii i dynamicznemu montażowi. Kamera jest wszędzie, obraz dociera z niemal każdej dostępnej perspektywy by dostarczyć najmocniej, najbardziej precyzyjnie i ponad wszelka miarę namacalnego autentyzmu pola walki. Walka z całym miastem, gdzie zza każdego rogu, budynku czy dziury tubylcy wyłażą i siekają z automatów, wyrzutni - bez skrupułów, bezmyślnie w kompletnym chaosie. Padają pod ostrzałem w ilościach niewiarygodnych, a i tak multiplikując się powracają w przytłaczających ilościach niczym jakieś kierowane rządzą mięcha zombie. Rozpierducha jest konkretna, a ogarnięcie jej przez zespół operatora to bezdyskusyjne mistrzostwo. Jeśli chodzi o warsztat Sławomir Idziak wzniósł się na poziom niebotyczny, połączył możliwości techniczne jakie dawał pokaźny budżet, z własnym wizjonerstwem i pomysłowością. To niepodważalny walor tej produkcji i poniekąd jednocześnie też jej minus, bo gdzieś pod tym pełnym realizmu miejsca i sytuacji operatorskim efekciarstwem, pod tą serią wybuchów, tym świstem kul zewsząd, tonami gruzu, złomu i rozbryzgującą się krwią z porwanych tętnic ginie przekaz odrobinę. Bez względu na amerykańską żonglerkę patosem niezwykle istotny i nie do końca tak bezkrytycznie pochwalny wobec amerykańskiego interwencjonizmu. Przesłanie przez pryzmat polityki odczytane zdaje się w miarę jasne - istnieją takie narody, które gardzą zachodnią demokracją, szczególnie kiedy ona (co tu się oszukiwać) przemocą narzucana arogancją im śmierdzi. Bez zwycięstwa nie ma mowy o pokoju, taki jest ich cały świat, w nim kompromis nie funkcjonuje, a ludzkie życie żadną przeszkodą by władze przejmować. W takim świecie nie ma miejsca dla cywilizowanych zasad, liczy się argument siły nie siła argumentu. Zachodnia demokracja w takich warunkach wyłącznie bronią zaprowadzana sama staje się skarłowaciałym odpowiednikiem tej z rozwiniętej Ameryki czy Europy. Nie sposób uniknąć ofiar przypadkowych, nie ma szans by w ferworze walki kolejnej fali niechęci wobec takich działań zapobiec. Giną mieszkańcy, śmierć ponoszą żołnierze - wstrząsający obraz bezsensownej przemocy prym wiedzie i szans brak na przerwanie tej spirali. Perspektywa dla bezpośrednio zaangażowanych w konflikt jest skrajnie odmienna i na dwóch przeciwstawnych biegunach usytuowana. To uzasadnione i usprawiedliwione, że ponad barykadę nie są w stanie się wznieść. Szczęściarzem ten kto z boku przygląda się tej zawierusze. On widzi więcej, a jego spostrzeganie pozbawione stronniczości do wyważonych wniosków może prowadzić. Niezależnie od tego jak bardzo może nie podobać się wtykanie wszędzie łap przez Amerykę trzeba uczciwie przyznać, że to nie pociągający za sznurki życiem ryzykują, to walczą zwykli ludzie dla których przyjaciel droższy własnego życia. Przecież prawdziwe przyjaźnie rodzą się w sytuacjach ekstremalnych - są najtrwalsze, gdy ich fundamentem pierwotne instynkty, nie racjonalne wybory. O tym moim zadaniem jest przede wszystkim obraz Ridley'a Scotta, a popis sprawności Idziaka i ekipy to tylko instrument do jego osiągnięcia, który swą błyskotliwością odrobinę uwagę od sedna odciągnął. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj