Fachowo skonstruowana, wciągająca, pełna specyficznej atmosfery opowieść o braterstwie, gdzie główną role odgrywają kapitalne kreacje. Ta bardziej niespodziewana czyli Guy’a Pearce’a w roli zimnego, sadystycznego Charlie’go Rakesa i Toma Hardy’ego jako Forresta Bonduranta - takiego romantycznego, łamiącego niewieście serca twardziela. :) Wraz z drugim atutem, którym jak zawsze intrygująca muzyka Nicka Cave’a, wybornego tła dostarczająca i pomagająca w zbudowaniu zacnego klimatu! To zwyczajnie świetnie dopracowane klasyczne kino, które zamiast na siłę z konwencją kombinowania, opiera się przede wszystkim na kreowaniu wciągającego, naraz ciepłego i niepokojącego nastroju oraz budowaniu podczas seansu głębokiej więzi widza z bohaterami. Mam ja słabość to tego typu kina, stąd ze sporą przyjemnością oglądałem te zmagania rodziny z gangsterskimi zakapiorami. Dałem się porwać tej prostej, ale niezwykle sugestywnie zrealizowanej opowieści o czasach kiedy honor odgrywał szczególnie ważną rolę, a więzy krwi były nierozerwalne.
poniedziałek, 30 marca 2015
piątek, 27 marca 2015
Men of Honor / Siła i honor (2000) - George Tillman Jr.
Kolejna filmowa
zaległość nadrobiona, tyle, że w tym przypadku ona niczego ważnego w moje życie
nie wniosła. Spodziewałem się sporo więcej, a otrzymałem jedynie do granic
możliwości sztucznie napompowany banał. Dlaczego autentyczna historia o takim
potencjale musiała zostać do jasnej cholery tak modelowo, po amerykańsku
patosem przepełniona. Warsztatowo wszystko gra i tylko ten jeden mankament,
który całe wrażenie dokumentnie zniszczył! Dlatego też, jako osoba nieczuła na
tak filmowo prezentowaną rolę determinacji w przełamywaniu barier, pocić się z
wrażenia nie zamierzam, rozpływać w ochach i achach także, bo ta poprawna
politycznie tendencja i bezrefleksyjne uderzanie w najwyższe tony kiczowatej
podniosłej maniery prędzej mdłości niż emocje we mnie wywołały. Ojejku, jakie
to było niezwykłe przez gardło mi nie przejdzie i chociaż rozumiem, że łatwo
„kolorowym” nie było i zapewne współcześnie też nie zawsze jest, to akurat Carl
Brashear bohaterem na miarę Muhammada Ali, Raya Charlesa, Martina Luthera Kinga,
Jackie Robinsona, czy masy innych czarnoskórych ikon walki z segregacją w moich
oczach nie zostanie. Pełną za ten stan winę ponosi George Tilman, bowiem
zamiast pokazać skomplikowaną brutalną prawdę, on jej kręgosłup w prostacką
tandetę wcisnął. Taką Pan reżyser swoim pobratymcom przysługę zrobił.
P.S. Swoje
trzy grosze do irytującego efektu dorzucił Cuba Gooding Jr. – nie będąc fanem
jego aktorskiego rzemiosła nie powiem, że złośliwej satysfakcji z tego faktu
nie czerpałem. :)
czwartek, 26 marca 2015
Deep Purple - Machine Head (1972)
Szczyt osiągnęli w opinii większości purpurowych maniaków w marcu 1972-ego roku, w okolicznościach conajmniej specyficznych, bowiem album powstawał w ruchomym studiu zaparkowanym tuż obok hotelu Grand w Montreux. Tą kultową już historię, kapitalnie opowiedziano w jednym z odcinków serii Klasyczne Albumy Rocka, podkreślając, iż rozpędzona lokomotywa koncertowa zatrzymała się na chwile by w niekomfortowych warunkach, lecz w pełnej chemii atmosferze spłodzić spontaniczne kompozycje. Wyrywa z buciorów na początek dynamiczny, punktujący rytmicznie, nakręcający skutecznie napięcie Highway Star z kapitalną sięgającą muzyki klasycznej, wspólną Lorda i Blackmoore'a solówką. Idą chłopy dalej bez zadyszki skutecznie za ciosem - marszowy Maybe I'm a Leo, niecodzienny rytmicznie, obrazowy Pictures of Home, singlowy o posmaku funku z melodyjnymi beatlesowskimi pasażami Never Before, po kulminacyjny Smoke on the Water. Prosty, nośny, prawdziwie heavy z riffem znanym niemal wszystkim, porywający współpracą brzmieniową gitary, basu i klawiszy, opowiadający w warstwie tekstowej historię słynnego pożaru. I zaraz potem nie obniżając jakości Lazy, Space Truckin' i wieńcząca finałowa ballada When a Blind Man Cries z łkającą partią gitary, spinająca klamrą całość i niezrozumiale pominięta w pierwotnej wersji krążka. Podsumowując to treściwe, spontaniczne dzieło, wielkim osiągnięciem rocka bez najmniejszych wątpliwości nazywane!
środa, 25 marca 2015
AC/DC - Back in Black (1980)
Co tu dużo gadać, pisać, strzępić sobie język - jak ktoś w te skoczne kangurze podrygi wkręcony, to nie obce mu tragiczne okoliczności powstania tego albumu. Bon Scott był się zadławił wymiocinami po kolejnej hulance alkoholowej - przynajmniej taka wersja oficjalna, a że ja nie jakiś tam pierwszy lepszy zwolennik teorii spiskowych, zatem jej bez ewentualnej konieczności dedukcyjnymi metodami nie podważam. Niepokorna to dusza była, prawdziwy rock'n'rollowy hero, synonim niemal nośnego hasła od zawsze z rockowym trybem życiem kojarzonego - typ którego zastąpienie w szeregach formacji z pewnością proste nie było. Smutek i żal biciem dzwonów oznajmiony, po czym już tylko to co w markowym stylu AC/DC najwspanialsze z głośników rześkim potokiem się wylewa. Brian Johnson od pierwszego skrzeku zaskarbia sobie sympatię, stając się z miejsca równoprawnym trybem tej piekielnej machiny, ustępując pola na placu manewrów odbywanych przez Australijczyków jedynie dorosłemu facetowi w mundurku szkolnego smarkacza. I tu sedno wszystkich krążków tej legendy - Angus i firmowa z nim bodajże wyłącznie kojarzona charakterystyczna gitarowa maestria. Człowiek gitara trafnie to ujmując! :) On na niej nie gra, on pozwala jej żyć własnym życiem, wyzwala magiczne wibracje bez konieczności użycia skomplikowanych technicznych fajerwerków - wyłącznie naturalny feeling i tyle! I jeszcze jedno co czarny ten krążek, tym wyjątkowym dla mnie czyni. Let Me Put My Love Into You, bowiem ten zlepek słów i bombowy dźwiękowy wytop jest balsamem na wszystko co wkurwienie przynosi. Nic tak sprawnie nie poprawia mi nastroju jak ten numer, w codziennej szamotaninie z losem taki zastrzyk pozytywnej energii wart każdej ceny!
wtorek, 24 marca 2015
The Disappearance of Eleanor Rigby / Zniknięcie Eleanor Rigby (2014) - Ned Benson
Emocje
wewnątrz skrywane, introwertyczny wulkan bez objawów erupcji. On
intensywnie bulgocze, temperatura jest niezwykle wysoka, a z zewnątrz jedynie twarda skorupa.
Obraz dojrzały, w sposób dorosły romantyczny i dramatyczny na subtelną modłę.
Nie wybucha, nie eksploduje, tylko z wolna treść snuje. Tym sposobem wciąga w
fabułę, intryguje i do refleksji zmusza. Nie udziela odpowiedzi bezpośrednio,
tylko między wierszami sugestię podpowiada. Każe z wszelkiego najdrobniejszego
detalu wskazówki wychwytywać, by z każdą minutą tajemnicę zniknięcia Eleanor poznawać.
On i ona przeszli osobistą, indywidualną drogę, własne zakręty w swoim tempie pokonali
by zrozumieć targające nimi emocje, by z dramatem samodzielnie się pogodzić.
Dotarli do wspólnego miejsca, spotkali siebie – pytanie tylko czy to było
szczęśliwe zakończenie. Stwierdzam po tym wspaniałym seansie, że prawdziwie pięknie smutny film obejrzałem!
P.S. Film eksperyment z dwóch segmentów zbudowany - perspektywa jej i jego oddzielnie lub ta z którą ja się zapoznałem, czyli dwa w jednym.
P.S. Film eksperyment z dwóch segmentów zbudowany - perspektywa jej i jego oddzielnie lub ta z którą ja się zapoznałem, czyli dwa w jednym.
poniedziałek, 23 marca 2015
Slayer - Christ Illusion (2006)
Oczekiwania związane z powstawaniem tej płyty były ogromne z powodów wiadomych wszystkim zorientowanym w temacie. Presja olbrzymia, bo i w świecie maniaków Slayera nie funkcjonuje słowo kompromis. Ma być tak jak powinno i tyle, znaczy numery muszą skopać tyłki i nie pozostawić żadnych wątpliwości kto w świecie ekstremalnego thrashu pozostaje królem. Czekałem zatem jako fan zabójcy z ogromnym apetytem na Christ Illusion i absolutnie się nie zawiodłem. Zaczynając od bezkompromisowej okładki, nawiązującej do szlachetnych stylizacji z lat największej świetności grupy, po same dźwięki, jakie z impetem od startowego Flesh Storm wylewaj się z głośników. To jest ten Slayer jakiego wielbię, czyli motorycznie pędzący przed siebie z kapitalnymi riffami, obłąkanymi solówkami i co akurat na tym albumie jest szczególnie uwypuklone, fantastycznymi smaczkami podnoszącymi ciśnienie i włosy na ciele. Nawiązania do klasycznego łojenia to jednak nie jedyny walor tego albumu, gdyż w zalewie archetypicznego młócenia muzycy z wyczuciem wtopili najlepsze cechy stylu, nie do końca wzbudzającego zachwyty na Diabolus in Musica, czy God Hates Us All. Christ Illusion to taka wyborna hybryda tego, co klasyczne i tego, co nowe – tego, co thrashowe i tego, co upraszczając, core’owe. Co ważne pierwszorzędnymi aranżacjami sklejone, przez co absolutnie nie odczuwa się próby dokonania aktu kompromisowego pogodzenia tych dwóch okresów z twórczości formacji. Powstał zatem nie twór sztucznie zlepiony na potrzeby rynku, a akt całkowicie naturalnego pójścia za instynktem, który najczęściej najtrafniejsze rozwiązania podpowiada. Czy to też przypadek, że Lombardo powraca na swoje miejsce i od razu Slayer tak do końca staje się sobą - gra to, co chce i robi to z najwyższą klasą. To rzadkość, że stołek zajmowany przez perkusistę aż tak istotnie wpływa na charakterystyczne walory grupy. I zaznaczam w tym miejscu, że nie mam większych zastrzeżeń do tego, co Paul Bostaph wystukał na trzech albumach poprzedzających Christ Illusion, uważam tylko, że to ten jedyny w swojej manierze napierdalający Kubańczyk potrafi zabójcy napędzić rytm w odpowiedni sposób. Te kapitalnie tnące riffy nieodżałowanego Hannemana, podbijane kanonadą perkusyjnej nawałnicy produkowanej przez Lombardo zaczynają nabierać cech swoistej magii i nic nie jest w stanie zmienić tego rodzaju mojej opinii. Tak jest i tyle - tak to odczuwam i biorę na klatę wszelką krytykę czy zarzuty o radykalizm. Ta grupa bez Dave’a i Jeffa traci racje bytu i stwierdzając powyższe zdaje sobie sprawę, że nie widziałem na żywca i pewnie nie zdecyduje się zobaczyć obecnego składu. Zainteresowanie powstającą obecnie nową płytą mam niemal zerowe, przez co weryfikacja stanowiska nawet, jeżeli krążek obiektywnie okaże się „uroczy” będzie zadaniem na miarę dysonansu poznawczego - czyli będę za wszelką cenę go unikał, okopując się w bezpiecznej przestrzeni. Czy to nieuczciwa postawa, nie będę tutaj takich rozważań uskuteczniał, zwyczajnie w temacie Slayera budzą się we mnie postawy, które w przygniatającej większości przypadków piętnuję bezlitośnie. Slayer musi by Slayerem, a bez swoich dwóch filarów za chuja nim być nie może!
piątek, 20 marca 2015
The Necessary Death of Charlie Countryman / Charlie musi umrzeć (2013) - Fredrik Bond
Charlie
czekał cierpliwie dłuższą chwile na swoją kolej, abym poznał odpowiedź na
pytanie dlaczego musi umrzeć? Co się odwlecze, to jednak nie uciecze jak mądrość
ludowa prawi, stąd przyszedł i czas na tą tajemniczą historie do rozpoznania.
Zastanawiam się teraz świeżo po seansie czym ona była? Scenariusz na swój
sposób oryginalny z pewnym odjazdem, realizacja na solidnym poziomie, aktorsko
też przyzwoicie z zaskakująco dobrym Szają, zimnym Madsem i intrygującym
klimatem. Treść o łańcuchu ludzkich losów, ich powiązaniu, o przeznaczeniu, zbiegach
okoliczności, a może przede wszystkim o miłości i poszukiwaniu spełnienia? Trochę
psychologicznej łamigłówki, słuszna porcja romantycznej papki, dla pikanterii
mroczna zasłona wespół z nostalgiczną poetyką i sensacyjna twarda gra. Właśnie
w tym zasadniczy problem widzę, że w tym tyglu za dużo zmieszane, jakby reżyser
chciał chwycić zbyt wiele srok jednocześnie za ogony lub też tak produkt stargetować, by do szerokiego grona odbiorców dotrzeć. Niestety jak kolejna mądrość
rzecze – jak coś jest dla każdego to jest dla nikogo. Zatem pomimo ogólnie
niezłego efektu ta podróż Charliego szybko z mojej pamięci zniknie i nie ma
mowy bym jeszcze kiedykolwiek do niej powrócił.
czwartek, 19 marca 2015
Get On Up (2014) - Tate Taylor
Nie mam ani jednej płyty Jamesa Browna, ale doskonale rozumiem jego przekonanie o ogromnym wpływie na oblicze muzyki rozrywkowej. Funk, soul, gospel, r'n'b, blues i rock'n'roll, czyli pełna fuzja niemal wszystkiego w jednym. Tu muzyka rzecz jasna głównym aktorem podczas projekcji, a Tate Taylor na słowa uznania niewątpliwie w moim przekonaniu zasługuje, gdyż tą biografię udanie i z wyczuciem ubrał w formę jednoznacznie nasuwającą skojarzenia z muzycznym dorobkiem "Pana Browna". Znaczy jest ona widowiskowa, pełna dynamiki, emocjonalnego tła i przede wszystkim kapitalnej zabawy. Atłasowy James Brown znaczy brokatowy kicz na pierwszym planie, a pod tą fasadą tandety prawdziwa pasja. W tej piersi drzemał silny duch, charyzma i niebywała wewnętrzną motywacja. Jego osobowość skrajnymi warunkami kształtowana, w dzieciństwie wyraźnie okaleczona, w życiu dorosłym popularnością i materialnym przepychem rozpieszczana takiego oryginała finalnie światu przyniosła. Nieokiełznanego na scenie, nieprzewidywalnego w życiu prywatnym, nawiedzonego kaznodzieje, zawodowego tyrana, który pomimo wielu przywar jedną istotną zaletę posiadał. Doskonale spiął show i biznes, sukces osiągnął i na zawsze zapisał się w historii muzyki. Gapiłem się jak zaklęty w popisy jakimi czarował Chadwick Boseman - ruch, taniec, subtelne gesty, w rozpasaną manierę i ten immanentny sposób nawijki. Za to należą się gromkie brawa aktorskiemu rzemiosłu Bosemana, który wybornie w odtwarzaną postać się wcielił, a pomysł scenarzystów i reżysera na bezpośredni sposób narracji, zwracanie się centralnej postaci wprost do widza, użycie sugestywnych spojrzeń w stronę kamery oraz fabuła z chronologicznymi przeskokami równie ekscytujące wrażenie zrobiła. Dla mnie bomba, bo ten swoisty groove w obraz, muzykę i treść wtłoczony rzeczywiście wprawiał w ruch całe moje wnętrze.
środa, 18 marca 2015
Cake (2014) - Daniel Barnz
Nad
wyraz przekonująco, boleśnie realistycznie cierpiąca Jennifer Aniston, w ciężkim,
przygnębiającym i przede wszystkim brutalnie życiowym dramacie - to trzeba przyznać
ewenement. Przez pryzmat dotychczasowej kariery tej aktorki zupełne
zaskoczenie, szczególnie że kreacja to doprawdy na bardzo wysokim poziomie
warsztatowym. Rola bez pudru, bez pardonu, bezpośrednia z surowymi
autentycznymi emocjami, solidną porcją bólu i sarkazmu, który gorycz głęboko
skrywaną próbuje kamuflować. Dramat o życiu, które z bajki w koszmar się
przeistacza, o konsekwencjach ludzkich działań i świadomości wobec nich
bezradności. Zbiegach okoliczności, które sens odbierają, ale i także w życie mogą
go na powrót wtłoczyć. Zaburzonych relacjach z otoczeniem i wpływie
chronicznego bólu na spostrzeganie rzeczywistości. Z fundamentalnym pytaniem,
które niczym myśl natrętna spokoju nie daje. Jak otrząsnąć się z tragedii, gdy
ona psychiczna udrękę i dosłowne fizyczne katusze pozostawia? Takie piekło przecież
wszelki sens odbiera!
poniedziałek, 16 marca 2015
The Pursuit of Happyness / W pogoni za szczęściem (2006) - Gabriele Muccino
Przyznaje że fanem aktorskiego „talentu” Willa Smitha to zupełnie nie jestem. Taka
uprzedzeniami przesiąknięta postawa w istotny sposób może zaburzyć odbiór
obiektywnie świetnego kina. Spowodować że dobra rola sięgającego wyżyn
aktora mimo starań nie zostanie doceniona, a nawet na całokształt obrazu
bardzo wyraźnym cieniem się położy. Szczęśliwie tym razem byłem w stanie swoją awersję do Smitha przezwyciężyć i w miarę docenić to, co na ekranie starał
się dosyć autentycznie przekazać. Pewnie wpływ na to osoba reżysera miała, bo
akurat to już drugi przypadek, kiedy w obrazie Gabriele Muccino aż tak
wyraźnie gwiazdor mnie nie irytuje i tym samym ogólnego dobrego wrażenia, jakie
opowiadana historia wywołuje nie psuje. Jej jądrem taki zwyczajny banał, ale ze
sporym przekonaniem ukazany. To znaczy, że o swoje to trzeba wałczyć, liczyć
przede wszystkim na siebie i własną determinację, która koniec końców na farta
także trafi. Wiatr to zawsze biednemu w oczy wieje, los bezustannie pod nogi
kłody rzuca, lecz ta uparta, porażkami znaczona passa też kiedyś swój kres musi
osiągnąć. Wykorzystaj człowieku własne pięć minut, znajdź się w odpowiednim
czasie w odpowiednim miejscu i nie przepuść okazji. Wóz albo przewóz,
pośrednich rozwiązań nie oczekuj. Jak pomimo ciągłych porażek unikniesz
okazywania słabości, to może mentalność zwycięzcy w sobie odnajdziesz, a
konsekwencja i systematyczne działanie w pracy uskuteczniane do sukcesu cię
zbliży. Takie i inne oczywistości na myśl przychodziły, gdy zapasy z życiem
głównego bohatera obserwowałem. Może to nie było dla mnie filmowe przeżycie,
jakie na mojej osobowości trwały ślad wyryło, ale jakieś emocje wykrzesało,
szczególnie, że będąc rodzicem odpowiedzialność i poświęcenie ma dla mnie
znaczenie. Warto więc obejrzeć nawet, kiedy drewniany warsztat Willa Smitha
potrafi kilkukrotnie zirytować.
niedziela, 15 marca 2015
The Answer - Raise a Little Hell (2015)
Nie
muszę chyba zbyt długo najnowszej produkcji Irlandczyków z The Answer
przerabiać, wystarczy tylko nastokrotne intensywne przepuszczenie tych
dźwięków przez aparat słuchowy, by dojść do wniosków oczywistych - do jakich już
od kilku płyt mnie przyzwyczaili. Mianowicie po raz kolejny nagrali album,
który niczego nader nowego do ich dorobku nie wnosi, ale jest tak kapitalnie w
ogranym im stylu skrojony, że ograniczenie się wyłącznie do powielania pewnych
wzorców akurat w ich przypadku absolutnie w moim odczuciu nie odbiera ich muzyce waloru świeżości. Album aż kipi klasyczną szlachetną rockową energią w
tych dynamicznych fragmentach i kołysze miarowo tam gdzie nieco bardziej
nostalgicznie się robi - jednak nie w takim banalnym balladowym ujęciu. To
rezygnując z wyszukanych opisów zwyczajnie bardzo dobre rockowe numery, bez
napinki i desperackich prób zawojowania list przebojów. Coś na kształt Aerosmith, ale bez
tej całej stadionowej, spektakularnej oprawy, kolorowych szmatek i tapirowanych
włosów, czyli innymi słowy ekipa Tylera bardziej z lat siedemdziesiątych niż
spandeksowych osiemdziesiątych. To takie luźne, niezobowiązujące subiektywne
porównanie, zatem proszę daleko idących wniosków nie produkować, czy silić się na
potępiające ten skrót myślowy osądy. :) Ja wiem, bo wyraźnie słyszę, że pop
rock czy blues rock nie jest The Answer obcy, tak jak amerykańszczyzną
zacinają, tak i wyspiarskie pochodzenie też do głosu dochodzi. Najistotniejsze,
że świetnie się tego słucha i jako miłośnik rockowej ikry w dźwiękach zawartej poddaje
się presji rytmu i podryguje sobie bioderkami, przytupuje nóżką, podśpiewuje z
Cormaciem i po prostu kapitalną mam z tego radochę. Nie zawsze trzeba nakreślać nowe standardy,
przecierać szlaki, być przełomowym ansamblem czy ambitną nawiedzoną fuzją, takim konglomeratem zjawisk, by
swoje miejsce pośród zacnych kapel odnaleźć. Chociaż będąc tak w pełni szczerym, to przez ten brak w kompozycjach The Answer sznytu oryginalności na ich albumy
nie czekam z takim napięciem jak na płyty bardziej odkrywczych artystów. To nie
jest fiksacja, lecz nie znaczy, iż radości finalnie nie mam na poziomie zbliżonym - tak właśnie jest z Raise a Little Hell. Oczekując przewidywalności, ją bez
najmniejszego rozczarowania otrzymałem. Jakimś jednak sposobem mają ci goście
umiejętność wyciskania esencji z tego co do tej pory stworzyli, cieszą swoim
graniem ucho i nie dają powodów do czepialstwa. To chyba talentem do rzeźbienia
chwytliwej, energetycznej i wdzięcznej formy w podatnym muzycznym materiale się
nazywa. Wszystko jest w odpowiednich proporcjach i jakości zestawione. Brzmienie
tłuste i odpowiednio czyste, instrumentalne popisy bez nadętej megalomanii,
bardzo zgrabnie i ze smakiem podane, a wokalne popisy dodają całości kolorytu
i stanowią niezaprzeczalnie silny punkt. Słucham w domu, słucham w aucie,
słucham w pracy (czasem!) i na razie zmęczenia tym materiałem nie odczuwam,
a to już wystarczająca rekomendacja.
sobota, 14 marca 2015
Strapping Young Lad - Alien (2005)
Ze
sporej perspektywy czasowej o tym krążku piszę, bo to już dekada minęła odkąd
pojawił się na rynku, jak i kilka lat upłynęło od ostatniego mojego z nim
kontaktu. Przerwa ta trudna dla mnie dzisiaj do zrozumienia i brak mi
jakiegokolwiek usprawiedliwienia, dlaczego tak długi okres czasu Alien nie
gościł na mojej playliście. To zadziwiające, gdyż pamiętam jaki ferment swego
czasu w moim postrzeganiu agresywnej muzy uczynił i teraz, kiedy na powrót jest
intensywnie katowany jestem nim z równą mocą zahipnotyzowany. Spiritus movens
tego zamieszania obiektem mojej fascynacji się staje - Devin Townsend, który
prócz działań czysto kompozytorskich, także wokalnie kapitalną robotę wykonuje.
Ryczy, wrzeszczy w sonicznym obłędzie się zatracając, mruczy, szepce i czystych zaśpiewów
używa, aby emocje przekazać. To wokalista kompletny, kompozytor wyjątkowy i
instrumentalista nieprzeciętny. Człowiek orkiestra, niespokojny duch, czysty
diament pośród zwyczajności, wielki inspirujący artysta. Ten potężny monolit,
którego głównym autorem przetacza się niczym ciężki pancerny pojazd napędzany
wysokooktanowym paliwem, atakuje narząd słuchu kanonadą wystrzałów, wylewa się
z głośników jako zmasowany atak furiackiej pasji, buchając mocą atomowej
eksplozji. Jest szaleńczo intensywny, opętańczo nieprzewidywalny, niemal bez
wytchnienia gna do przodu na złamanie karku. Dla każdego, kto muzyczne doznania
do standardowego grania ogranicza to doświadczenie mózg lasujące, uginające
kark i niechybnie pozostawiające psychologiczne konsekwencje. Turbo thrash,
atomowy black metal, hiper death, rzeźnicki industrial i z drugiej mańki nostalgiczny
rock, melodyjny pop czy pulsacyjny progres. Bo to, co wyobraźnia podpowiada Townsendowi
wszelkim klasyfikacjom się wymyka i tylko niekonwencjonalne zestawienia określeń
mogą w śladowym stopniu opisać, z jakim szaleństwem mamy do czynienia. To muzyka,
która zgniata i łamie kości jednocześnie, torturuje bezlitośnie delikwenta miażdżąc
mu łeb, jest mroczna i gwałtowna, ale i z tego hałasu dotyk światła się wyłania. To kuriozalne słońce jasnym blaskiem oślepiając
sporo energii i radości dostarcza. Geniusz Townsenda jest nieodgadniony i niepowstrzymany,
wiem, bo to właśnie czuję każdym fragmentem swojego jestestwa. W tym
szaleństwie jest metoda i cieszę się, że mam szansę by czuć i przeżywać tą
niezwykłą sztukę.
środa, 11 marca 2015
Hotel Rwanda / Hotel Ruanda (2004) - Terry George
Typowej oceny efektów
pracy filmowców w tym miejscu nie będzie, bo nie o to zapewne im chodziło, by
w pierwszym planie o artystycznej, czy technicznej stronie ich obrazu
dyskutować. Tutaj najważniejszy jest temat jaki poruszony i efekt w postaci
dotarcia do świadomości widza, by otworzył oczy i zobaczył do czego zdolny jest
człowiek, zarówno w tym swoim ludzkim i nieludzkim obliczu. Co jest do cholery
z tym ludzkim gatunkiem? Posiadamy rozum, wolną wolę, a stajemy się tak często
niewolnikami najgorszych instynktów. Pętani żądzami, kierowani agresją i
brutalnością, z nieodpartą chęcią posiadania władzy i bezrefleksyjnego
wykorzystywania jej przywilejów. Bez litości, bez emocji, bez SENSU! Te
autentyczne wydarzenia wstrząsają i poruszają, a że miejsce miały w zakątku
globu dla cywilizowanego świata mało istotnym to i w mediach przebiły się
fragmentarycznie. Świat wiedział, ale niemrawo interweniował, a działania jakie
w ramach sił ONZ były podejmowane, tylko obnażały słabość wszelkich inicjatyw
tego rodzaju. Siły pokojowe, oddziały rozjemcze to tylko pozorna aktywność,
usprawiedliwienie dla cywilizowanego zachodniego świata, że coś robi i nie jest
zupełnie obojętny. Chociaż co ja tam tak naprawdę wiem, po co próbuję
posiadając okrojoną wiedzę komentować. Nie znam praktycznej strony
funkcjonowania w tak dramatycznych okolicznościach, opieram się na wiedzy
potocznej, a ona skażona wieloma zaburzającymi trzeźwość czynnikami. Wiem
tylko, że wszelkie tragedie i dramaty na masową skalę swój początek mają w
bezpodstawnych, nonsensownych podziałach, na tych lepszych i gorszych,
posiadających racje i jej pozbawionych, na tych z władzą w rękach i tych przez
nią ciemiężonych. Stamtąd frustracja nas dopada, która nieracjonalne działania
przynosi – zemsta, odwet to pojęcia, które w samonapędzający się cykl
wprowadzają, takie sprzężenie zwrotne trudne do zatrzymania. To masowy obłęd,
pieprzony amok kiedy odbiera się życie tylko dlatego że można, z motywacją
typu, bo to bezkarne i poczucie wyższości wzbudzające. Ogromny wstyd i
bezradność odczuwam, gdy takie obrazy oglądam, przeżywam to bardzo gwałtownie i
obiecuje sobie, że nie będę się nimi już katował. Wiem jednak, iż nie ucieknę
przecież od świadomości takich wydarzeń, nie zagłuszę ludzkich odruchów, a moja
bierność wobec nich musi być karana przynajmniej psychicznym obciążeniem. Póki
takie obrazy jak Hotel Ruanda mną wstrząsają, to wiem że istotą wrażliwą
pozostaję. Mam tylko nadzieję, że tego rodzaju konfliktów w wymiarze
praktycznym nigdy nie zaznam i że nadal żyć będę w rzeczywistości
niedoskonałej, ale chociaż względnie bezpiecznej. Jeśli jednak inaczej będzie
po której stronie stanę?
wtorek, 10 marca 2015
God's Pocket / Przeklęta dzielnica (2014) - John Slattery
Bardzo gorzka tragikomedia w przyzwoitym
wydaniu, taka opowieść o... hmmm, że zacytuje jednego z bohaterów
"zjebanej okolicy". Pełna osobliwych postaci, poturbowanych bezlitośnie przez życie, po trudnych przejściach,
których twarze bruzdami zorane, oczy zmęczone, a gesty zmanierowane i
słownictwo swoistym slangiem wypaczone. Jest/był Leon, psychol co przecież takim
dobrym chłopcem, jego rodzicielka, która dzięki atrakcyjnym walorom
w legendę w okolicy obrosła, zapijaczony i sfrustrowany gryzipiórek zafiksowany
na rżnięciu, skąpy przedsiębiorca pogrzebowy z wiecznie wklejonym na gębie
cynicznym uśmieszkiem i miejscowy twardziel z półświatka skory do bitki. Zwalisty budowlaniec usuwający mafiosom zawartość
oczodołów, rzeźnik, co towar skręca prosto z nieswojej ciężarówki, ciotka,
która w kwiaciarni z dubeltówki sprawiedliwość wymierza, barman co z racji profesji sporo widzi i jeszcze ojczym trupa,
którego podstawową wadą w oczach tutejszych, że nie jest stąd. Do wyboru, do
koloru, pełna gama indywiduów, którzy żyjąc codziennością solidnie swoją
egzystencję komplikują. Dal fanów takiej konwencji rzecz obowiązkowa.
poniedziałek, 9 marca 2015
Relatos salvajes / Dzikie historie (2014) - Damián Szifrón
Tych kilka
autonomicznych historii wspólnym mianownikiem spiętych niemal przez dwie
godziny zbyt dużych emocji we mnie nie wzbudziło. Liczne zbiegi okoliczności
fundamentem, wokół których fabuła zbudowana. Losy, ścieżki bohaterów przecinają
się w krytycznych punktach, a efektem tych splotów "mordercze"
ludzkie instynkty wzbudzone. Wspólnym mianownikiem poszczególnych segmentów
człowiek "pod ścianą" postawiony, w sytuacjach ekstremalnych zmuszony
się odnaleźć. Wtedy to każdy może stać się bezwzględnym szaleńcem, pozwolić się
zatracić w emocjonalnym obłędzie. Technicznie czy warsztatowo to obraz w mym
przekonaniu tylko poprawny i pomimo, że wydarzenia potencjalnie właśnie pełne
emocji, to tutaj one raczej do zimnej czy nawet groteskowej roli sprowadzone,
stąd nie czuję się tą produkcją porwany. Stwierdzam, że zdecydowanie więcej
oczekiwałem!
P.S.
To jeszcze nie koniec! :) Przeżyć nie było do czasu ostatniego segmentu, który
sam w sobie dostarczył mi sporo satysfakcji. Żałuje, że wątek Rominy i Ariela
tak skrótowo potraktowany, gdyż jego potencjał ogromny, a moja wyobraźnia
wyraźnie pobudzona. Tutaj czysta esencja z niego wyciągnięta i nie w pełni
wachlarz możliwości wykorzystany, Za ten wątek jednak twórcy będą przeze mnie
chwaleni. Kapitalnie połączyli tutaj groteskę, ironię czy jak kto woli czarny
humor z prawdziwym dojrzałym spojrzeniem na miłość - przecież do jasnej
cholery jak nie ma emocji to nie ma uczucia!
piątek, 6 marca 2015
Blue Ruin (2013) - Jeremy Saulnier
Powoli
snuta opowieść, z początku kompletną ciszą prowadzona, z pytaniami jakie we
łbie mi się natrętnie pojawiają – co to za typ, którego obserwuje, jaki plan
on realizuje, o co mu cholera chodzi? I nagle pojawia się odpowiedź, która wraz
z krwią trysnęła! Wtedy to karty zaczynają być odkrywane i tajemnica stopniowo
się wyjaśnia. Ogląda się ten obraz z ciekawością, dając się wkręcić w surowy
klimat. Nie jest to z pewnością arcydzieło, tylko zwyczajna, solidna porcja
mocnego i sprawnego warsztatowo kina, taka surowizna zbudowana z minimalnych
środków. Tak sobie po tym seansie myślę, że czasem człowiek sam w gówno się wpierdoli, a innym
razem przypadek zrządzenie losu lub nieodpowiedzialne zachowanie kogoś w takiego śmierdzącego kloca wepchną. Tak czy siak, trzeba się z
niego samodzielnie wydostać.
czwartek, 5 marca 2015
Paradise Lost - Icon (1993)
Choć
to już dwadzieścia dwa lata od ukazania się Icon minęło, grube setki lub nawet
już tysiące odtworzeń uskutecznione, to nadal z niekłamaną przyjemnością daje
się wkręcać w dźwięki płynące z czwartego długograja Raju Utraconego. Mój
ogromny sentyment jakim darzę tą nomen omen ikonę heavy gotyckiej nuty nie
tylko związany jest z faktem, że tym krążkiem zainicjowałem przygodę z Paradise
Lost. On przede wszystkim inspirowany jego wysoką oceną utrzymującą niezmienny
poziom już od lat. Coś wyjątkowego jest w Icon, że pomimo zmieniających się
obiektów muzycznej fascynacji, ewolucji w obrębie rocka i metalu czy banalnie
stwierdzając starzenia się propozycji sprzed lat, jego właśnie w mojej ocenie
bezwzględnie miażdżący ząb czasu nie nadgryzł. Zarówno pod względem samych
kompozycji jak i brzmienia kapitalnie przez fachowców ukręconego. Nie odczuwam
jakiegokolwiek dyskomfortu odsłuchując kolejno po sobie współczesne produkcje i czwórkę ekipy Holmesa. Czysty i potężny sound daje radę, jak i ówczesna forma
wokalna Pana humorzastego zachwyca. Jednak największym atutem albumu są
gitarowe popisy Gregora Mackintosha, w charakterystycznej formule z autorskim z
miejsca rozpoznawalnym sznytem. Dopieścił tą od pierwszego albumu rozwijaną
manierę wiosłowania, podbił wspomnianym potężnym brzmieniem i zainfekował
sporej mocy chwytliwością. Tym sposobem numery oczywiście straciły surowy
posmak grozy, a zyskały przestrzeń i aranżacyjną finezję zbierając cięgi ze
strony zwolenników bezpośredniej archaicznej brutalnej prostoty i równolegle brawa tych, co docenili ten przełom, identyfikując go z rozwojem. To chyba już nader jasne, że stoję po stronie
tej drugiej opcji, doceniając walory pierwszych trzech albumów, jednocześnie
bez wątpliwości uznając Icon za ogromny skok jakościowy w stosunku do
poprzedniczek. Tak to przecież jest, że grupa, która nie stoi w miejscu i w
żelaznym uchwycie nie trzyma się już zdobytych przyczółków nie unikając ryzyka, musi
być świadoma kontrowersyjnych, dwubiegunowych ocen, pewnego pęknięcia na linii
było/jest. Raz się ląduje na czterech łapach i zdobywa uznanie, innym razem
ziemia się spod nóg osuwa i głęboka zapaść następuje. Paradise Lost jest w moim
przekonaniu sztandarowym przykładem obydwu opcji. Po przełomie w postaci Icon
i Draconian Times ja klękałem w poczuciu uniesienia. Po Host, a szczególnie kilku następnych
krążkach w przypływie zdegustowania kręciłem mizernym wąsem. Bogata historia z obszerną dyskografią tych Brytoli, a ja i tak najbardziej środkowy etap sobie upodobałem i z największą przyjemnością powracam właśnie do albumów z 93 i 95 roku.
P.S.
Po raz kolejny zaznaczam, że ten ostatnimi czasy preferowany powrót do grania
klasycznego też mnie nie przekonuje – za cholerę!
środa, 4 marca 2015
The Fault in Our Stars / Gwiazd naszych wina (2014) - Josh Boone
To taki szantaż
emocjonalny, bo gdyby nie śmiertelne choroby głównych bohaterów w
przytłaczającej części, to pospolite, ckliwe romansidło by było. A jest? Wtórne
i sprowadzone do kilku egzaltowanych ogólników, z przelukrowanym smutkiem
w pogodnej formule o cierpieniu, że niby umieranie w taki prosty sposób można
oswoić. Z pewnością w swoim uniwersalnym przekazie wartościowe, jako lekcja
bezgranicznej miłości, ale zbytnio wypolerowane, wręcz nieautentyczne. Nie
wywołało we mnie wzruszeń czy innych uniesień, jakich powinienem się
spodziewać. Takie czułostek natężenie wyklucza mnie z grona adresatów tego
rodzaju produkcji, stąd mój błąd, że ciekawość skazała mnie na dwie godziny w
ten sposób prezentowanych komunałów. Przepraszam bardzo, iż nie poddałem się tej
miałkiej emocjonalnej manipulacji.
wtorek, 3 marca 2015
Mr. Turner / Pan Turner (2014) - Mike Leigh
Ekranizacje biografii to ten segment sztuki filmowej, który nad wyraz jest mi bliski. Obrazy opowiadające historie przez życie pisane, nie sztucznie dla spektakularnego wymiaru naciągane, tylko w pełni autentyczne, żywe realizmem i wiarygodnymi emocjami poruszające. Odkrywanie człowieczego losu poprzez obraz, muzykę i treść, to pasjonujące przeżycie, intensywnie pouczające i wymiernie wzbogacające, szczególnie kiedy postać pełna sprzeczności, a umiejętności reżysera wysokie. Mike Leigh je bezwzględnie posiada, a J.M.W. Turner jednowymiarowej osobowości pozbawiony, bo to człowiek psychologicznie skomplikowany, równie autorytarny i arogancki jak na niebanalny sposób wrażliwy. W zimnej, twardej skorupie ukryta istota wielkiego ducha - prawdziwy pełen pasji artysta zdolny w poszukiwaniu inspiracji posunąć się do realnego ryzyka i przełamywania moralnych barier. W tym miejscu słów kilka o kreacji Timothy Spalla, bo ona jednym z centralnych walorów produkcji. Każdy gest, niedźwiedzi pomruk wydobywany z ociężałej fizyczności, czy przeszywające niepokojące spojrzenia. są kompleksowo przemyślane, zachowując odpowiedni wiarygodny balans, dzięki czemu nie ma mowy o wrażeniu ocierającym się o groteskę. Płynąca z wolna z ekranu wizja reżysera, z pewnością wielu odbiorców zwyczajnie znudzi, jednocześnie nieliczni dostrzegą w niej celny zamysł i wartość artystyczną. Bowiem nie zaznając bezpośrednio dynamiki otrzymujemy czas na chłonięcie klimatu, rozkoszowanie się detalami scenografii, precyzji w odtworzeniu realiów epoki czy charakteru i sposobu życia ówczesnych mieszkańców Zjednoczonego Królestwa. To pod względem wizualnym najwyższej jakości dzieło, w którym charakterystyczne cechy twórczości Turnera z pietyzmem w formie filmowego obrazu odzwierciedlone. Wybornie uchwycona gra światła, barw przenikanie i faktur rozmycie - to o genialnym artyście i nietuzinkowym człowieku opowieść popełniona w pełni artystycznym duchu. Wymagająca cierpliwości i wrażliwości, w zamian oferująca coś więcej li tylko nieco bardziej ambitną rozrywkę.
poniedziałek, 2 marca 2015
Soundgarden - Down on the Upside (1996)
Każdy album Soundgarden jest dla mnie wyjątkowy, na swój charakterystyczny sposób oryginalny i kompletny. Różną drogą byłem prowadzony do tego rodzaju wniosku, bo kiedy Superunknown i Badmotorfinger od startu przekonywały i z impetem do kategorii największych albumów rocka w moim osobistym rankingu wchodziły, to Down on the Upside tym wcześniej pokonanym szlakiem nie szedł. Znaczy zawartość albumu tuż po premierze często w moim kaseciaku (cholera to tak odległe czasy) gościła, niejako nie dlatego, że przebojowy sznyt mnie zniewalał. Ten częsty odsłuch spowodowany był niepokojem, ze Soundgarden mnie tym razem zawiedli i uparcie go katując muszę odnaleźć na tym krążku to coś, co poczucia rozczarowania oszczędzi. Molestowałem go konsekwentnie i po części zakładany cel osiągnąłem, jednak w porównaniu do wcześniejszych produkcji ekipy Cornella za sprawą Down on the Uspide w przeciągu roku czy dwóch nie sięgnęli pułapu oddania jakim Superunknown czy Badmotorfinger otaczałem. Musiało minąć jeszcze kilka lat, potrzebowałem dryfu w różnych stylistycznych kierunkach, nabrania doświadczenia i ogłady, pokory jaka u nasto czy dwudziestolatka jeszcze rzadka, by w pełni docenić fenomen tej płyty. Aby zrozumieć powód takiej mojej po części bezradności i nieprzygotowania do odbioru tych fenomenalnych nut. Teraz już od jakiegoś czasu wyraźnie widzę, że grając tutaj prościej, czasem wręcz bezpośrednio i mniej chwytliwie, paradoksalnie uzyskali efekt zdecydowanie szerszej przestrzeni, a numery stały się pełniejsze poprzez rozmycie dźwiękowej faktury. To był wtedy odważny krok i emanacja dojrzałości twórczej, która naturalnie we wnętrzach tak utalentowanych i wrażliwych muzyków wzrastała. Słucham teraz tego albumu jako nierozerwalnej, perfekcyjnie spiętej całości. Numery żyją własnym życiem, ale w pełnej symbiozie emanują trudno definiowalną magią, hipnotyzują i magnetyzmem zniewalają. To pasjonująca przygoda, wyprawa w świat dźwięków, który za każdym razem czegoś nowego i wyjątkowego mojej muzycznej wrażliwości dostarcza. Chyle czoła i swoje wieczne oddanie deklaruje - niech się sączą te nuty i rozkosz przynoszą!
Subskrybuj:
Posty (Atom)