czwartek, 5 marca 2015

Paradise Lost - Icon (1993)




Choć to już dwadzieścia dwa lata od ukazania się Icon minęło, grube setki lub nawet już tysiące odtworzeń uskutecznione, to nadal z niekłamaną przyjemnością daje się wkręcać w dźwięki płynące z czwartego długograja Raju Utraconego. Mój ogromny sentyment jakim darzę tą nomen omen ikonę heavy gotyckiej nuty nie tylko związany jest z faktem, że tym krążkiem zainicjowałem przygodę z Paradise Lost. On przede wszystkim inspirowany jego wysoką oceną utrzymującą niezmienny poziom już od lat. Coś wyjątkowego jest w Icon, że pomimo zmieniających się obiektów muzycznej fascynacji, ewolucji w obrębie rocka i metalu czy banalnie stwierdzając starzenia się propozycji sprzed lat, jego właśnie w mojej ocenie bezwzględnie miażdżący ząb czasu nie nadgryzł. Zarówno pod względem samych kompozycji jak i brzmienia kapitalnie przez fachowców ukręconego. Nie odczuwam jakiegokolwiek dyskomfortu odsłuchując kolejno po sobie współczesne produkcje i czwórkę ekipy Holmesa. Czysty i potężny sound daje radę, jak i ówczesna forma wokalna Pana humorzastego zachwyca. Jednak największym atutem albumu są gitarowe popisy Gregora Mackintosha, w charakterystycznej formule z autorskim z miejsca rozpoznawalnym sznytem. Dopieścił tą od pierwszego albumu rozwijaną manierę wiosłowania, podbił wspomnianym potężnym brzmieniem i zainfekował sporej mocy chwytliwością. Tym sposobem numery oczywiście straciły surowy posmak grozy, a zyskały przestrzeń i aranżacyjną finezję zbierając cięgi ze strony zwolenników bezpośredniej archaicznej brutalnej prostoty i równolegle brawa tych, co docenili ten przełom, identyfikując go z rozwojem.  To chyba już nader jasne, że stoję po stronie tej drugiej opcji, doceniając walory pierwszych trzech albumów, jednocześnie bez wątpliwości uznając Icon za ogromny skok jakościowy w stosunku do poprzedniczek. Tak to przecież jest, że grupa, która nie stoi w miejscu i w żelaznym uchwycie nie trzyma się już zdobytych przyczółków nie unikając ryzyka, musi być świadoma kontrowersyjnych, dwubiegunowych ocen, pewnego pęknięcia na linii było/jest. Raz się ląduje na czterech łapach i zdobywa uznanie, innym razem ziemia się spod nóg osuwa i głęboka zapaść następuje. Paradise Lost jest w moim przekonaniu sztandarowym przykładem obydwu opcji. Po przełomie w postaci Icon i Draconian Times ja klękałem w poczuciu uniesienia. Po Host, a szczególnie kilku następnych krążkach w przypływie zdegustowania kręciłem mizernym wąsem. Bogata historia z obszerną dyskografią tych Brytoli, a ja i tak najbardziej środkowy etap sobie upodobałem i z największą przyjemnością powracam właśnie do albumów z 93 i 95 roku.

P.S. Po raz kolejny zaznaczam, że ten ostatnimi czasy preferowany powrót do grania klasycznego też mnie nie przekonuje – za cholerę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj