środa, 29 kwietnia 2015

Everything is Illuminated / Wszystko jest iluminacją (2005) - Liev Schreiber




Napiszę krótko, bo tak po prawdzie cholera wie, co mam w temacie tym skreślić. To chyba nie moja bajeczka, nie trybie tego rodzaju konwencji, gdzie śmiertelnie poważny temat w niebezpośrednio poważnej formule się ukazuje. Rzecz jasna doceniam misternie zbudowaną i gruntownie przemyślaną konstrukcję, w której luźna czy bardziej ironiczna atmosfera płynnie zaaranżowana zostaje do przekazania niezwykle ważkich treści. Tyle, że obiektywnie uznając wartość, absolutnie nie chwytam tego typu poczucia humoru. Nie jestem w stanie, zatem w pełni wkręcić się w opowiadaną historię i z sugerowanej perspektywy usprawiedliwić takową formułę narracji. Jestem jednak w stanie wyobrazić sobie, że dla zwolenników takiego kina, to właśnie spojrzenie na temat holokaustu będzie szczególnie ciekawe i cenne. Mnie niestety zmęczyło i nic na to nie poradzę.

P.S. Tak na marginesie, kolejny ceniony aktor wlazł tu w buciory reżysera.

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Maps to the Stars / Mapy gwiazd (2014) - David Cronenberg




Tak się składa, iż znajomość twórczości Davida Cronenberga u mnie znikoma. Znam ze słyszenia sporo jego tytułów, mimo to okazję widzieć to miałem jedynie poprzedzającą Maps to the Stars produkcję, Cosmopolis nazwaną. Nie przypadła mi ona zupełnie do gustu, więcej ona mnie znudziła wyczerpując ogromnie. Obiecałem sobie mimo tego nieprzyjemnego doświadczenia, że starsze obrazy jak będzie okazja przepracuję - bo przecież zaskoczyć się na plus, gdy oczekiwania niewielkie to sympatyczne odczucie. :) Zanim jednak to może nastąpi, tu i teraz zdań kilka w temacie najnowszego dokonania Cronenberga zapisane będzie. Dziwaczne to było przeżycie, a określenie to mam wrażenie najtrafniej opisuje materie z którą było mi dane przez ponad półtorej godziny obcować. Śmieszno i straszno jednocześnie, gdyż postaci, jakie bohaterami mocno zeschizowane, przez co wzbudzające politowanie, a przesłanie, które z treści odczytuje niezwykle gorzkie. Zepsuci, popieprzeni solidnie prostacy, egoistyczne karykatury człowieka, bezwzględne złamasy, psychotyczni lanserzy, bezrefleksyjni, zimni cynicy, aroganccy hochsztaplerzy, odarci ze wszelkiej empatii pretensjonalni megalomaniacy i psychiczne wraki, czyli w kilku słowach obraz hollywoodzkiego światka, jakiego od niekorzystnej strony Cronenberg daje uświadczyć. Tego który na kozetce u terapeuty za grubą kasę eksploruje własną emocjonalną niedojrzałość, symuluje skuteczne leczenie kompleksów, uzależniając się od głasków. Nikt nie jest choć w miarę normalny, granica pomiędzy ekscentrycznością, a obłędem płynna i dynamicznie pulsująca. Obejrzałem ten osobliwy spektakl i zastanawiam się teraz, co chciał reżyser dać do zrozumienia. Zakładam, że przesłanie wysublimowane, wokół  przekonania, że w pewnych okolicznościach ego rozmiary gigantyczne przybiera, a konsekwencje tego stanu dramatyczne. Ok, rozumiem ale porwany się nie czuje, może tylko kapitalne role większego artystycznego wrażenia dostarczyły. Bo sama fabuła jakoś nie wykonała zakładanej roboty. To tylko moje przekonanie, człowieka dla którego twórczość Cronenberga nadal tajemnicę stanowi. 

piątek, 24 kwietnia 2015

Inherent Vice / Wada ukryta (2014) - Paul Thomas Anderson




Właśnie seans z Inherent Vice zaliczyłem, znaczy kolejną odsłonę nieprzeciętnej jakości talentu Paula T. Andersona miałem okazje smakować i spieszę natychmiast swoimi refleksjami się podzielić. Obraz oryginalny, rzekłbym specyficzny, inteligentny, dodałbym przenikliwy, błyskotliwy i szczwany. Gorzki i zgrywny zarazem i co jego najwyraźniejszym atutem, z fenomenalnym klimatem. Tak to już u tego Andersona bywa, że jak film kręci to jak nikt inny potrafi uchwycić ducha czasów i miejsca w których akcje umieszcza! To kino efektowne i efektywne zarazem, gdzie nietuzinkowe podejście do materii nie przytłacza sensu i treści. Dla mnie kapitalnie spędzone dwie i pół godziny, z całą plejadą wybitnych person w obsadzie - z takimi tuzami na czele jak Benicio Del Toro, Josh Brolin, Owen Wilson i przede wszystkim niesamowitym Joaquinem Phoenixem. W rolach, które na długo w mojej pamięci zakotwiczą i układem odniesienia dla przyszłych ocen kolejnych aktorskich popisów się staną. Bo jakość występów, jakie z ekranu się sączyły ponadprzeciętnie wysoka, a zasługa tkwiąca nie wyłącznie w samych hollywoodzkich gwiazdach. Są właśnie wśród reżyserskiej elity, takie oto postaci, które z aktorskich indywidualności maksimum wyciągnąć potrafią. Przenieść rzemiosło na poziom sztuki i pełen aktorski potencjał z rzeczywistym efektem zrównać. Tego Anderson błyskotliwie dokonał, łącząc w jednym dziele koncertowe kreacje z niezwykle przekonującym klimatem i intrygującą zawartością treści w treści. Przez bite 150 minut przykuwał moją pełną uwagę fabułą, ekscytował dialogami, detalami w mimice postaci gęsto nagromadzonymi - oczarowywał obrazem i muzycznym tłem fascynacje podsycał. Dał powody do refleksji i bezpretensjonalnej zabawy, z dawką humoru niebanalnego w dominujących proporcjach. Uczynił też coś, co w tak doskonałej formie w kinie trudne do uzyskania. Tak ukształtował relacje między kluczowymi bohaterami, iż napięcie seksualne niemal do wrzenia doprowadzone. Bez bezpośredniej dosłowności, niemal wszystko w dialogach i gestach, pomiędzy wierszami gęsto poupychane. Tą charakterystyczną dla lat siedemdziesiątych bezpruderyjną, dymem zioła spowitą hipisowską aurę fenomenalnie odwzorował, a teatralna poniekąd przerysowana prezentacja jej swoistych cech, idealnie wtopiona w konwencje została. Wiem, rozumiem, świadom absolutnie jestem, iż to produkcja, która nie wszystkich przekona, bo to Andersona podejście do filmowej substancji niepowszednie i pewnej osobliwej optyki u widza wymagające. Ja rzecz jasna do bólu subiektywnie entuzjastycznie nastawiony, tej magii bezgranicznie się poddałem i z odpowiedzialnością za słowo stwierdzam, iż pomiędzy przewidywalnością kina standardowego i często niewspółmiernie ambitnych założeniach kina intelektualnego - gdzieś na styku oryginalnej formuły i efektywnej treści swoją przestrzeń Paul Thomas Anderson odnalazł, każdym autorskim dziełem dając możliwość kontaktu ze sztuką wielkiego formatu. 

P.S. Wiem, Joaquin Phoenix zasłużył, by słowo więcej niż jedno tylko o jego roli napisać. Ale jakbym o tym majstersztyku teraz zaczął się rozpisywać, to pewnie tekst bym objętościowo potroił, a zasady by być zwięzłym jednak do konsekwencji mnie obligują. Zatem się powstrzymam, bo gdzie bym był teraz, w jakim gigantycznym chaosie się miotał, gdyby nie reguły, szczególnie te samemu sobie narzucane. :)

czwartek, 23 kwietnia 2015

Fear Factory - Obsolete (1998)



Po tak silnym, a przede wszystkim spektakularnym ciosie jak Demanufacture, który to Fear Factory na szczyty popularności w estetyce ciężkich brzmień wyniósł, nagranie kolejnego równie dobrego krążka było wyzwaniem. Zatem Obsolete już od startu łatwo nie miał! Porównywanie go z poprzedzającą produkcją było naturalne, a wynik takowego zestawienia dość przewidywalny. Tak to już bywa, że jak coś od początku w status kultowy obrośnie to żadnym sposobem to, co przed i po podobnego efektu nie odniesie. Demanufacture pozamiatał, na Olimpie się zainstalował, z góry na wszelką konkurencje spoglądając, a Obsolete wyłącznie przynosząc kolejną rewolucję mógł go w cień zepchnąć. Tak się jednako nie stało, bo krążek z 1998 roku to nic innego jak kontynuacja ścieżki, jaką Demanufacture wytyczył. Czyli, jest ciężko jak diabli, ale już nie tak przebojowo, bas z wiosłami grzmoty emituje, produkuje rwane struktury, które co oczywistością niewiele z death metalem z czasów Soul of a New Machine mają wspólnego. Tutaj to szufladka z później zdefiniowanym nu metalem się wysuwa, a Fear Factory kładzie podwaliny pod tą stylistykę. Tylko, że ten obecnie wyszydzany na równi z metal corem nurt w rozumieniu fabryki strachu to nie miałkie i manieryczne melodyjne granie, a rasowe riffowanie podlane zimną elektroniką z konkretnym rykiem wokalisty. Nawet te chwytliwe zaśpiewy miast strukturę kompozycji rozmiękczać w myśl zasady czysto i melodyjnie to przebojowo i łatwo, one ją wzbogacają i w odjechane rejony pchają. Dla mnie po nu metalu do cna wyczerpanym przez tony tandeciarzy, dwie formacje wartościowe pozostały. To właśnie Fear Factory wraz z Deftones budując od podstaw archetypiczny wzorzec stylistyki i nadal współcześnie go w sposób wyrafinowany rozwijając, udowodniły swój zasłużony kultowy status. To śmiem stwierdzić, choć to przecież formacje zupełnie odmienne i bliźniaczo podobne zarazem. Bredzę i nonsens za nonsensem produkuję? Możecie mnie pocałować! ;) Tak to widzę, a bardziej słyszę i jak ktoś tego w ten z moim spostrzeganiem zbieżny sposób nie odbiera to mu szerszej perspektywy i większej wyobraźni życzę! :)
P.S. Ok, opamiętuję się i przepraszam za arogancję, bo jak wszyscy się obrazicie to kto będzie moje koślawe teksty czytał. Przepraszam zatem i na odrobinę wyrozumiałości liczę. ;)

wtorek, 21 kwietnia 2015

Jeziorak (2014) - Michał Otłowski




Bardzo sprawnie skonstruowany mroczny kryminał, korzystający ze sprawdzonych na wpół skandynawskich i amerykańskich wzorców, a osadzony w rodzimych realiach. Żadne to kino wybitne, dzieło w jakikolwiek sposób wyjątkowe, jednak obejrzane przeze mnie bez większych zgrzytów, płynnie i ze sporą ciekawością. Bo trzymał w intensywnym napięciu, klimatem osnuwał podczas projekcji oraz przykuwał uwagę wyraziście skrojonymi postaciami. Bez nadmiernej kombinacji, prosto do przodu parł i nudzić się nie pozwalał. I wszystko wskazywałoby na to, że większych wad nie dostrzegałem, gdyby nie to, iż od początku po sam koniec nie opuszczało mnie odczucie natrętne, że to tylko taka bardziej mroczna, jednak nadal niestety typowo polska poniekąd serialowa konwencja. Trochę szkoda.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Coherence (2013) - James Ward Byrkit




Niskobudżetowy, kręcony "z ręki" obraz science fiction lub inaczej ograniczone do minimum użytych środków filozoficzno-psychologiczne studium przypadków. Tak czy siak efekt w miarę udany, nawet kiedy ta próba zrobienia wrażenia poprzez skomplikowaną treść nieco osamotniona, bo za cholerę nie dopatrzyłem się tutaj nawet śladowych części jakiegokolwiek artyzmu, ani też warsztat aktorski jakiegoś, chociaż częściowego podziwu nie wzbudził. Zamiast sztuki, która wzbogacałaby odbiór otrzymałem do konsumpcji absolutnie nieduchowej, wyłącznie zawiłą fabułę, powykręcaną bezlitośnie, bez grama autentycznych emocji i zagraną zimno w sztucznej manierze. A chciałoby się, aby wymagająca logicznego myślenia treść współegzystowała z artystycznymi walorami, miast swoją atrakcyjność jedynie do czystej zagadki sprowadzać. Problem też właśnie w tym, że psychologiczna płaszczyzna pomimo prób wyłuszczenia jej istoty, poprzez tą kwadratową postawę aktorów całkowicie położona. Inną kwestią zaś moje przekonanie, iż często ta prawdziwa pasjonująca psychologia w prostych, czasem banalnych treściach zawarta. Skupienie się na łamigłówce, która uwagę swoją zakręconą ideą niemal w całości kradnie powoduje, iż umysł humanistyczny zagubiony i niespełniony się czuje. Natomiast człowiek z predyspozycjami do nauk ścisłych w takich okolicznościach zachwycony wykorzystaniem naukowych teorii pomija w percepcji kwestie psychologiczne lub traktuje je przynajmniej po macoszemu. To właśnie problem tego rodzaju produkcji, że tych dwóch skądinąd fascynujących światów nie są w stanie udanie zespolić.

P.S. Powyżej jedna próba przybliżenia istoty spójności, gdyby jednak ona nieczytelną była, próba numer dwa zostaje też uskuteczniona. Coherence tak na podstawie prostych skojarzeń w niszy gdzie ostatnio szał zrobiły takie akty jak Cloverfield, Paranormal Activity czy hiszpański [Rec] bym umieścił. 

piątek, 17 kwietnia 2015

Minsk - The Crash & the Draw (2015)



Jedyny problem jaki mam z takim graniem, to ta tendencja wśród tych, co tego rodzaju młóceniem się parają, by do oporu krążki zapełniać. Przez to materiały stają się zwyczajnie ciężkostrawne i męczące. Z natury to dźwięki, co gniotąc ciężarem, spowijając mrokiem i emocjonalnym dołem do łatwych w odbiorze nie należą, stąd nadmierna ilość tego „dobra” jest często wyzwaniem ponad moje siły. Niemal osiemdziesiąt minut nawet w towarzystwie ciekawych rozwiązań aranżacyjnych, na zmianę chwytliwych i ultra ciężkich riffów, w przypadku najnowszej odsłony ekipy zza wielkiej wody, to dla mnie zbyt wiele. Po kilku seansach z tym monolitem powyżej zaznaczona oczywista refleksja nie daje mi spokoju. Gdyby The Crash & the Draw w nieco ponad trzech kwadransach zamknąć i ograniczyć do pewnego rodzaju esencji, w moich oczach krążek nabrałby zgrabnych kształtów, których powab byłby zdecydowanie intensywniejszy. W obecnej formie niestety nadmierna masa przytłacza i finalnie monotonią trąca. Rozumiem, iż rozmiary w tej estetyce zdają się mieć kluczowe znaczenie, a hasło „zmiażdżyć słuchacza” jest przewodnim dla jej twórców. Uparcie jednak postulowałbym o umiar, bo paradoksalnie im w rozsądnych proporcjach mniej tej miazgi tym wyraźniej odczuwalne wszelkie jej walory. Numery wtedy nie zlewają się w jedną bezkształtną substancję, tylko uwypuklają charakterystyczne cechy konstrukcyjne. Nie są powielane w schematycznym układzie, a siła ich rażenia jest bardziej precyzyjnie naprowadzana. Może moja ograniczona znajomość tej gatunkowej konwencji nie predestynuje mnie do eksperckich wniosków. Mam jednako laickie przekonanie, opierane na zwykłej uniwersalnej wrażliwości muzycznej, że tych świetnych pomysłów na tym krążku starcza na w przybliżeniu minut pięćdziesiąt, a reszta to niepotrzebne nabijanie licznika. Terapia wyszczuplająca na dobre by wyszła, a za wzór powinien, Blindead z Affliction posłużyć. Niewiele ponad trzy kwadranse w wykonaniu rodaków, to bogate emocje, które po każdorazowym finale na nowo chce się przeżywać. The Crash & the Draw bez wątpienia ma potencjał na podobnym poziomie, przykro jednak, że został on nieprzyzwoicie rozciągnięty, niczym markowe dresy karka spod remizy. Gdyby one opinały wypracowane tonażem mięśnie pewnie więcej wzroku gorącego towaru by przyciągnęły. :) Tak to widzę i tego porównania z portkami karków się nie wstydzę. To skojarzenie proszę wyłącznie z wagą kompozycji Minsk łączyć.

P.S. Wyróżniam i jako fundament ustawiam te wyborne kompozycje: Within and Without, To You There Is No End, To the Garish Remembrance of Failure, When the Walls Fell i cztery odsłony Onward Procession.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Force Majeure / Turysta (2014) - Ruben Östlund




Na dwóch poziomach tą produkcję podczas seansu smakowałem, a precyzyjnie ujmując zarazem mlaskałem z zachwytu, by także niestety kręcić nosem i pewne oznaki niestrawności odczuwać. Po pierwsze walory opiszę. Nimi piękne majestatyczne góry, bajeczne krajobrazy w zachwycających kadrach zatrzymane. Klasyczny motyw muzyczny powracający z uporem i niezwykłej oprawy obrazom dodający. I przede wszystkim duszny, gęsty klimat w moim przekonaniu bezpośrednio nawiązujący do atmosfery, jaką Stanley Kubrick w swoich dziełach kreował. Nie byłem w stanie przejść obojętnie obok powyższych skojarzeń, wobec tak wyraźnych prób skorzystania z zacnego, na wskroś oryginalnego dorobku warsztatowego mistrza. Te właśnie atrybuty współegzystują z drażniącą mnie w tym przypadku niemiłosiernie, próbą psychologicznej eksploracji natury człowieka postawionego wobec zupełnie zaskakujących go okoliczności. Jedno wydarzenie zostawia ślad, a jego reperkusje istotą fabuły. I może rozwijanie tej podstawy byłoby dla mnie doświadczeniem w pełni fascynującym, gdybym był w dobrobycie zachodnioeuropejskiej rzeczywistości wychowywany. Wtedy ta po prawdzie ciekawa warstwa socjologiczno-psychologiczna, nie byłaby skutecznie przesłaniana poprzez pryzmat, napisze jak najprościej – robienia wideł z igiełki. Tak taką traumę się przeżywa, kiedy brak autentycznych trosk, a bogate nacje na taki przywilej mogą sobie pozwolić. Rozmieniać się na dobre i z każdej pierdoły bez większego znaczenia temat do dyskusji z terapeutą kozetkowym robić. W teorii problem rozwiązywać, a w praktyce przysporzyć sobie kolejnych mniej lub bardziej autentycznych komplikacji. Takie "rozmnażanie przez pączkowanie" uskuteczniać, rozdrapywać bez znaczenia rany, by finalnie chcąc je przepracować dla dobra własnego i otoczenia, to tą podręcznikową teoretyczną strategią właśnie prawdziwych trosk sobie dostarczać. Ruben Östlund ambitnie temat potraktował, artystycznie świetną robotę wykonał, jednak merytorycznie w moim przekonaniu świadomie czy nieświadomie ośmieszył tą całą współczesną modę na „czy chcesz o tym porozmawiać”, „jak się z tym czujesz”, „podziel się z grupą”. Doceniam oczyszczającą rolę rozmowy, dyskusji, ogólnie mówiąc komunikacji międzyludzkiej, jednak sprowadzanie jej do rozmiarów karykaturalnych uznaje za niepotrzebne dezorganizowanie relacji. Nasze życie jest i tak już nadmiernie wieloznaczne byśmy pozwalali na niekontrolowaną formę utrudniania sobie go na życzenie. Czasem trzeba pewne kwestie przemilczeć, by pozwolić im odejść w niepamięć. Zając się dobrą zabawą, olać używając prostackich określeń! Gdyby mnie akurat było stać na taki alpejski urlop z rodziną i przyjaciółmi skupiłbym się na relaksie zamiast jakąś cholerną terapię praktykować. :)

P.S. Kino skandynawskie sporadycznie ląduje w przerabianym przeze mnie materiale filmowym, tyle propozycji anglojęzycznych, że czasu brakuje, stąd traktuje je jako rodzaj egzotyki, zdając sobie jednakże sprawę, iż zasługuje na większą uwagę. 

środa, 15 kwietnia 2015

Kill the Messenger / Wyrok za prawdę (2014) - Michael Cuesta




Żadne to kino wybitne, tylko w miarę porządnie zrealizowana produkcja, która kapitalny temat nie w pełni wykorzystuje. Autentyczna historia dziennikarza, który wpada na skandal wielkiego kalibru i upublicznia go podpisując jednocześnie na siebie wyrok. Forma ewoluuje z thrillera politycznego w dramat o wyraźnym sznycie psychologicznym, przenosząc ciężar z samej afery na kwestie manipulacji faktami, wywierania presji psychicznej wobec człowieka stającego do walki z ogromną państwową machiną. Konsekwencji odbijających się na jego życiu rodzinnym czy w końcu na zagrożenia wynikające z ujawniania prawdy szerokiemu społeczeństwu. Sporo tych ważkich kwestii do analizy i tylko niestety brakło w efekcie końcowym czegoś, co samą produkcję ponad sztampę by wyniosło. Nawet zgrabne wplatanie w formę zdjęć dokumentalnych czy nader właściwa ciekawa i tragiczna historia nie spowodowały, iż wrażenia ponadstandardowe na koniec odczułem. Obejrzałem nie zasypiając w trakcie, więc notą średnią nie skrzywdzę twórców tego obrazu. 

wtorek, 14 kwietnia 2015

Led Zeppelin - III (1970)




Niemal wszyscy w większych lub mniejszych fragmentach znają, jednak nie wszyscy muszą kochać, bo to taki typ dźwiękowej strawy dopiero w dojrzałych osobnikach wywołuje pełny efekt fascynacji. Zwyczajnie czują te wibracje ci, co z rockową estetyką przez lata zapoznawani i przez to odpowiednio przygotowani do doceniania ukrytych walorów. Ja też na nich tak w pełni późno się poznałem, jednak dojrzałem w końcu by stwierdzić odpowiedzialnie, że Led Zepp wielki jest! Trzecie rozdanie w ich karierze to pewna nowa jakość, bo też i mniej w tej muzyce bezpośredniego grania, a zdecydowanie więcej subtelnego posługiwania się bardziej wyrafinowanymi narzędziami. Czuć, iż w poszukiwaniu inspiracji jeszcze głębiej kopać postanowili, by w konsekwencji pełnymi garści czerpać między innymi z archetypicznego czarnego bluesa. Centralny punkt płyty w postaci Since I’ve Been Loving You najbardziej dosadnym potwierdzeniem powyższej tezy. Wibracje płynące z tej wspaniałej kompozycji, to prawdziwa ekstaza dla każdego, kto duszy w dźwiękach poszukuje. Tutaj czar płynie z natchnionych wokalnych popisów Planta i bogato nasączonej feelingiem gry Page’a, wspomaganego zjawiskowym klawiszem i wyraźnymi akcentami Bonhama, pośród w większości stonowanego nabijania klasycznego spokojnego rytmu. Można pewnie bez ryzyka stwierdzić, że Panowie sięgnęli też do folku i białego country przez co nieco zmiękli, bo nawet te bardziej energetyczne czy dynamiczne numery nie posiadają w sobie tego pazura, jaki w Whole Lotta Love czy Heartbreaker zawarty. Dla mnie to kiedyś był powód, który stawiał III poniżej reszty klasyki zespołu, jednak dziś wiem, że ten ówczesny mankament, współcześnie spostrzegam w kategoriach waloru, wzbogacającego dyskografię legendy. Zrobili to na co mieli ochotę, zakładam, że w pełni świadomie, a tylko najwięksi mogą sobie pozwolić na taką dozę nonszalancji, by zamiast na oczekiwane przeboje postawić na artystyczną swobodę. Stąd trzecia odsłona ma swą ogromną wartość i z perspektywy czasu broni się odrobinę inaczej, ale z jednak równą skutecznością co jedynka, dwójka czy ikoniczna czwórka. 

niedziela, 12 kwietnia 2015

Selma (2014) - Ava DuVernay




To trudne, by zrobić film trzymający w napięciu, gdy historia znana, a finał oczywisty. Ta sztuka w tym przypadku się udała i powstał obraz wizualnie i merytorycznie najwyższej klasy, wstrząsający i poruszający, jasno stawiający granice aby po właściwej stronie się opowiedzieć. Z emocjonalnym muzycznym tłem, nie pozostawiającym człowieka obojętnym wobec przedstawionych wydarzeń, na czele z promującym film numerem Glory, za który Oscar w rękach twórców wylądował. Obraz o uprzedzeniach i nienawiści, politycznej grze wymierzonej przeciw konsekwentnemu człowiekowi z zasadami, oddanemu sprawie, lojalnemu pełnemu charyzmy i rozsądku. On dyktat prostaków wraz z oddanymi zwykłymi ludźmi złamał, twardo negocjował, racjonalnymi argumentami się posługiwał i do wrażliwości potrafił przemówić. Miał też po drodze sporo wątpliwości, przeżywał chwile słabości z bezradnością wobec betonowej materii związane. Finalnie jednako napędzana paradoksalnie przez białych radykałów czarna determinacja w rzeczywistość sen zamieniła. Prawo jednak łatwiej zreformować, niż zrewidować pewne poglądy - mentalność przeobrazić. Rest in Peace doktorze!

piątek, 10 kwietnia 2015

Serena (2014) - Susanne Bier




Niewiele się spodziewałem, a finalnie sporo emocji przeżyłem, bo Serena to duszny, przygnębiający klimat, świetnie skorelowana z obrazem muzyka, przepiękne krajobrazy i sugestywne role Jennifer Lawrence oraz gości z drugiego planu - Toby Jonesa, Davida Dencika czy Rhysa Ifansa. Nawet ostatnio hiperaktywny Bradley Cooper przyzwoity poziom utrzymuje, a ta jego nadmierna obecność na ekranie i powielane schematy warsztatowe nie drażnią. Sama historia może oryginalnością nie grzeszy i wykorzystuje wiele standardowych wzorów, ale ma w sobie coś hipnotyzującego i sporo w narracji między wierszami przemyca. Pozornie rozsądna i racjonalna kobieta psychiczne zaburzenia spowodowane traumą z dzieciństwa z powodzeniem do krytycznego momentu ukrywa. Jednako prawdziwa natura zostaje uwolniona, niestety zazdrość kontrole przejmuje by tragedie mnożyć. Czułem te emocje, napięcie wyraźnie mnie przeszywało, że coś wisi w powietrzu, a sprzyjające okoliczności pobudzą serię tragicznych zdarzeń. Miałem trafne przeczucia, czyżbym był jak Gallowey jasnowidzem? ;)

P.S. Na marginesie dorzucę, iż cholernie mi się pod wieloma względami z Lawless Johna Hillcoata kojarzył.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Behind the Candelabra / Wielki Liberace (2013) - Steven Soderbergh




Trochę czasu czekałem by w pełni pozytywną notę wystawić produkcji sygnowanej nazwiskiem Soderbergh. To właśnie teraz uczynić mi przyszło, bo Behind the Candelabra to najlepszy obraz Soderbergha od czasu kapitalnego Traffica i równie doskonałej Erin Brockovich. Jestem świadom, iż nie wszystkie projekty w międzyczasie widziałem, gdyż reżyser intensywnie nowymi efektami pracy częstował – robił dużo, ale niekoniecznie się to na jakość w poznanych przypadkach przekładało. Tym razem jednak po seansie jestem do końca ukontentowany, albowiem obejrzałem przede wszystkim kapitalną robotę w kwestii odzwierciedlenia postaci, gdzie wszystkie role są wybornie przygotowane pod względem własności fizycznych i umiejętności wyrażenia specyficznych cech osobowości bohaterów. Michael Douglas w roli Liberace daje popis, w pełni realistycznie kopiując manieryczność immanentną odgrywanej postaci, a Matt Damon w sposób olśniewający wtapia się w rolę, rozsiewając pewien rodzaj eteryczności. W sukurs nim idzie cały drugi plan, a w szczególności Rob Lowe jako cyniczny doktorek z porcelanowa buźką i szparkami zamiast oczu. Ten świat pełen luksusu, przepychu i blichtru z kiczowatym, połyskującym tandetą gejostwem zamiast budzić pobłażliwość, intensywnie fascynuje. Obserwacja psychologicznej metamorfozy Scotta, jego uzależnienia od narkotyków i związku, wespół z całym kontrowersjami przepełnionym i przed opinią publiczną skrywanym prawdziwym życiem Waltera Liberace, dostarczają sporej ilości materiału do analizy i refleksji. Klucz do uzyskania tak intrygującego efektu w tej autentyczności, jaka zawarta w obrazie i bohaterach oraz umiejętności przerzucenia środka ciężkości z samej kwestii homoseksualizmu na ludzkie relacje. Pełne słabości i karmionych bez opamiętania potrzeb, które miast uszczęśliwiać, zniewalają. Świat oparty na posiadaniu ogranicza i w psychozy wpędza, a zazdrość jest wyłącznie wynikiem ubezwłasnowolnienia umysłu. W tej rzeczywistości długotrwałe szczęście i stabilizacja jest pozorna, a przekonanie o kontroli iluzoryczne. 

środa, 8 kwietnia 2015

Opeth - Blackwater Park (2001)




Jakie efekty mogła przynieść współpraca grupy Mikaela Akerfeldta ze Stevenem Wilsonem? Odpowiedź dla otwartych na rozwój fanów opethowskiej twórczości była jasna - wyłącznie wyborne. Może jedynie zwolennicy archetypicznej muzycznej formuły, jaką na początku kariery Opeth realizował mogli mieć uzasadnione obawy. One usprawiedliwione spoglądając na zawartość Blackwater Park, bo całkowicie zniknęły te surowe kontrasty charakterystyczne dla trzech czy nawet czterech poprzednich krążków, a w zamian pojawiły się w pełni spójne kompozycje korzystające z przepisu, agresywnie na zmianę ze zwiewnie jako jedynie punktu wyjścia, a nie celu samego w sobie. One pozostają sednem utworów, jednak brzmienie cieplejsze i aranżacje doskonalsze sprawiły, iż każdy numer nabrał cech swoistych, przez co album jako całość pachnie świeżością nowej dojrzalszej jakości. Pewnie większość znawców tematu zauważy, iż już Still Life dostarczał przekonania o kierunku rozwoju, jaki na Blackwater Park konsekwentnie nasilany, jednako ten przeskok jakościowy pomiędzy czwartym krążkiem, a piątą odsłoną bardziej zauważalny niż pomiędzy albumem z 1997, a 1999 roku. To z pewnością zasługa właśnie Wilsona, którego wpływ na kształt zarówno brzmienia jak i konstrukcji kompozycji niepodważalny. Nadał on wraz z muzykami grupy płycie zamglonej, rozmarzonej aury. Doprawił nostalgicznym mrokiem i typowo progresywnym podejściem do tematu. Brak tutaj drapieżności Orchid, Morningrise czy My Arms Your Hearse oraz sterylnej mechaniki kolejnych trzech krążków (wyłączam rzecz jasna Damnation). Przez co z perspektywy czasu jawi się jako album w dyskografii grupy wyjątkowy, o klimacie jaki już w takiej formie nie pojawił się na żadnym innym albumie sygnowanym logo Opeth. 

wtorek, 7 kwietnia 2015

Trash / Śmieć (2014) - Stephen Daldry




Nowy obraz Stephena Daldry’ego to dla mnie zawsze wydarzenie, gdyż w moim prywatnym rankingu wybitnych reżyserów, już od dawna wysoką lokatę zajmuje i jego dzieła, wszystkie absolutnie bez wyjątku niemal bezkrytycznie kupuję. I pomimo, iż to najnowsze rozdanie nie jest majstersztykiem na miarę The Hours czy The Reader, to i tak to klasa sama w sobie. Egzotyka miejsca, poruszająca brutalna rzeczywistość, ciekawa akcja, wartościowe przesłanie i wyśmienity warsztat ekipy z trzema kapitalnymi rolami dziecięcymi na pierwszym planie, to jego największe walory. Ujmująca historia kilku łebków zbiegiem okoliczności na drodze wpływowych typów stających, w nierównej walce, w grze o własne życie i elementarne zasady. W obrazie, który można określić filmem akcji z duszą, w którym  ludzi „śmieci” w żadnym stopniu odpadami nazwać nie można. 

piątek, 3 kwietnia 2015

A Most Violent Year / Rok przemocy (2014) - Jeffrey C. Chandor




Jak pozostać w miarę uczciwym, gdy z własnym interesem docierasz do miejsca gdzie działalność biznesowa staje się na wielu płaszczyznach wysoce ryzykowna. Bezpieczeństwo rodziny zostaje zachwiane, poczucie wspólnoty frustracją zagrożone, a ambitna strategia rozwoju firmy może niechybnie nieprzewidzianymi okolicznościami zostać zrujnowana. Grunt pod nogami wtedy palić się zaczyna, plany wszelkiej stabilizacji walą się niczym domek z kart, a człowiek przed wymagającymi decyzjami staje. Ciągłe dylematy są codziennością, wybory ogromną odpowiedzialnością obarczone, a i tak nie wszystko od własnej inicjatywy zależne, bo poważny problem wynikiem wieloźródłowych zmiennych. Napięcie rośnie, a nerwy ekstremalnymi przeciążeniami są doświadczane! Wtedy tylko zachowanie zimnej krwi pozostaje, konsekwentne działanie - siła woli i charakteru sprawdzianowi poddana być musi aby w konsekwencji zahartować przed przejściem na kolejny poziom zaawansowania. Szczęśliwie czasem się okazuje, że w sieci układów pewne niepisane szlachetne zasady funkcjonują, nawet tam gdzie przecież przede wszystkim o kasę chodzi. A Most Violent Year to kawał soczystego amerykańskiego kina, gdzie wiarygodnie wykreowany autentycznie ciężki klimat intrygujące doznania zapewnia. Precyzyjna scenografia, wraz z doskonałą pracą operatorską efekt prawdziwej wizualnej uczty daje. Emocje są wyraźnie odczuwalne i tandetnej sztuczności pozbawione, a aktorskie rzemiosło na najwyższym poziomie. W tym miejscu na osobne komplementy Oscar Isaac zasługuje, bo kreacja jakiej autorem zachwyca i jego jako aktora wśród tych największych i najbardziej uniwersalnych współczesnych gwiazd kina w moim przekonaniu umieszcza. Jestem pod ogromnym wrażeniem, szczególnie, że postaci jakie w ostatnich latach udziałem jego zawodowych wyborów, to zupełnie różne bajki, a w każdym z przypadków kreacje to co najmniej przekonujące. Ogromny talent i tyle! Jeśli mocne kino, gdzie psychologia postaci istotą, a akcja do niezbędnego minimum ograniczona, jest akurat w granicach waszego zainteresowania to polecam, bo ten obraz to gangsterska opowieść o regułach zupełnie niegangsterskich. 

czwartek, 2 kwietnia 2015

AC/DC - For Those About to Rock (1981)




Wystartowałem ostatnio z refleksjami w 1980 roku przy dźwiękach dzwonów, by teraz przenieść się o rok do przodu i przy salwach dział oraz zmiatającej z powierzchni ziemi wszystko mocy, dać porwać się kolejnemu klasykowi. Back in Black na tyle skutecznie wzbił w powietrze pył, kurzem przesłonił rockowy świat by jego następca w postaci For Those About to Rock utrzymał ten stan bez większych problemów. Fakt bezsporny, że kontynuując serie ciosów wyprowadzonych przez album o dzwonów piekielnych mocy, nie przyniósł równie popularnych przebojów. Jednakże nikt kto małżowin usznych nie poddaje wyłącznie plastikowej popowej estetyki dominacji, stwierdzić nie może, że zawodem salwa ta armatnia się okazała. Potężny groove, bluesowy klimat, bez napinki - zwyczajnie luz, blues i najebka. ;) Z przytupem, rytmiczną bujającą, żwawą jak cholera kompresją. Nóżka podryguje, szyjka i główka rytmicznie pląsa, a zadek kręci wywijasy. Parafrazując na koniec klasyka (tego od pudełka czekoladek jak życie :)) - jak w tle grają AC/DC to wszędzie gdzie idę to tańczę, takim oczywiście stylowym angusowym krokiem! :)

Drukuj