czwartek, 26 lutego 2015

Służby specjalne (2014) - Patryk Vega




Dosyć głośno o tej produkcji było, dodatkowo docierające opinie w większości pochlebne, stąd skorzystałem z okazji i spróbowałem, co też ta wschodząca gwiazda polskiego kina akcji wysmażyła. I niestety, pomimo, że moje oczekiwania jakieś mocno wyśrubowane nie były to i tak poziom, jaki obserwowałem mnie rozczarował. Bo jak inaczej odebrać niemal całkowicie pozbawioną emocji, sterylną opowieść sprzedawaną w taniej formie pogoni za sensacją, gdzie w jednym tyglu miesza się wiadomości z pierwszych stron gazet z bezrefleksyjną wyobraźnią scenarzysty i reżysera w jednej osobie. Cholera wie kto tu bardziej próbuje mną kręcić – Patryk Vega zlepiając bez opamiętania tanią papkę z wybiórczych faktów i zręcznie kreowanej fikcji, czy ci tajemniczy architekci naszej rzeczywistości, których działania twierdzi, że opisuje. Mam świadomość, iż "gówno" wiem w temacie spec służb, ale szczytem arogancji jest wciskanie, że właśnie tutaj ujawniono kulisy ich prac i z taką łatwością obnażono spektakularne akcje. Obejrzałem wyłącznie z ciekawości, w żadnym wypadku z szacunku dla reżysera, bo jego twórczość jest mi zupełnie obca i pewnie każda kolejna jego próba taką pozostanie.

P.S. Jedyne co zasługuje na uwagę to ta wizualizacja adopcji ze sznurkami. W sugestywny sposób ukazała sieć relacji i zależności w jakich dziecko funkcjonuje kiedy przez ten proces przechodzi. Ciekawe ilu potencjalnych rodziców adopcyjnych czy zastępczych, na początku tej drogi jest świadomych, że chęć przysposobienia dziecka wiąże się z tak skomplikowaną strukturą powiązań.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Ostatnie piętro (2013) - Tadeusz Król




Pewne wzburzenie w skrajnych środowiskach ten obraz wywołał, wręcz histerię, gdy fora przejrzeć, a w mojej opinii na taki politycznie, czy ideologicznie podbudowywany rozgłos nie zasłużył. Nie skupia się bowiem na piętnowaniu określonych poglądów, tylko na ukazaniu możliwych zagrożeń, jakie z nich mogą wynikać, kiedy w towarzystwie psychicznych zaburzeń jako zwykły obłęd mogą eksplodować. To jest puentą tego inspirowanego autentycznymi wydarzeniami obrazu, że radykalne przekonania plus frustracja w paranoje się obracająca, to mieszanka iście wybuchowa, a konsekwencje jakie zapalenie tego lontu przynieść może dramatyczne. Bohater taką tragiczną przemianę przechodzi, jego ofiarami rodzina, krąg najbliższych i on sam - odbiło człowiekowi i nikt nie był w stanie tego szaleństwa powstrzymać. Żadna to merytorycznie, warsztatowo czy artystycznie wyjątkowa produkcja, gdyż psychologia postaci stereotypowa, aktorskie kreacje rzemieślnicze, a forma wizualna sztampowa. Ciekawy temat, poprawna realizacja, a mnie jedynie żal tylko tych, którzy w tej tragedii w rzeczywistości uczestniczyli.

sobota, 21 lutego 2015

Still Alice (2014) - Richard Glatzer, Wash Westmoreland




Niezwykle dojrzała i wymagająca zaangażowania, by walory docenić historia, opowiadana przy akompaniamencie plumkającego pianina i łkających skrzypiec. To przejmująca kronika utraty wspomnień, z góry skazanych na porażkę zmagań z bezwzględną chorobą i desperackiej próby utrzymania jak najdłużej względnej normalności. To rodzinny dramat, który z klasą bohaterowie przechodzą. Każdy na swój indywidualny sposób, zachowując cierpliwość, kierując się wyrozumiałością i manifestując głęboką troskę. To w końcu kapitalna rola Julianne Moore, której wszelkie gesty, mimika, tembr głosu przepełnione są naturalnością przez co o głębokim realizmie kreacji przesądzają. To ciężkie doświadczenie szczególnie dla pełnych empatii obserwatorów, które mimo wszystko optymistyczny wymiar przybiera. To ciepły, kameralny obraz, który wrażliwym duszom polecam.

P.S. Czasem mniej paradoksalnie znaczy więcej – to tak w ramach usprawiedliwienia krótkiego tekstu. :) 

piątek, 20 lutego 2015

Gone Girl / Zaginiona dziewczyna (2014) - David Fincher




Spory szum wokół najnowszej produkcji Davida Finchera został rozkręcony, innymi słowy ciężko było napotkać osobę, która by Zaginionej dziewczyny nie widziała, lub też w najbliższym czasie seansu nie planowała. Taki naprowadzany marketingowo na masę hicior, czy naprawdę wartościowe kino - takie pytanie sobie zadawałem, przekonując się jednocześnie, że takiej klasy reżyser nie mógłby kitu wciskać. Takie moje nastawienie przed, pytanie jakie wrażenia po. To od startu wciągająca i świetnie zagrana produkcja. Rosamund Pike rządzi! Intrygująca zagadka, precyzyjnie skrojona intryga, która w miarę rozwoju wiele odcieni przybiera. Zapowiada się jako klasyczny dramat/kryminał, a kończy pod postacią psychologicznego thrillera, opartego o liczne zapętlenia, twistami nazywane. Faktycznie jest bogato pod względem akcji i wątków, ale tym kluczowym na którym tutaj szczególnie się skupię jest medialny cyrk, jaki wokół zniknięcia Pani Dunne zostaje rozpętany, z całą masą osobliwych postaci, czerpiących korzyści na różne cyniczne sposoby. Ważne są egoistyczne pobudki zakamuflowane pod fałszywym wizerunkowym altruizmem - empatia umiera, niech PR króluje. Wnioski są oczywiste, gdy obraz pokazuje w jaki sposób media kreują rzeczywistość, przekształcają w zależności od potrzeb, przekręcają fakty w pogoni za oglądalnością, manipulują opinią publiczną zarzucając pozorami, zaszczuwają ofiary niczym zwierzynę łowną i bezrefleksyjnie z premedytacją nakręcają agresję. Karmią najniższe instynkty, ale i same stają się ich ofiarami, obnażając podświadomie dla sławy prostackie mechanizmy wyciągania wniosków. Te wszystkie „mądre” dziennikarskie czy pseudo eksperckie głowy. to pospolici aroganccy ignoranci intensywnie przypudrowani, wbici w markowe garsonki i garnitury. Niestety nadeszły czasy w których by udowodnić prawdę, należy odgrywać starannie wyreżyserowaną rolę. Prawda sama nie jest w stanie się obronić, gdy złudzenia decydują. Ludzie wnioskują na podstawie stereotypowych powiązań, okoliczności czy konteksty marginalnie traktując. Od "wielkiego dzwonu" potrafią czytać między wierszami, a to współcześnie umiejętność kluczowa, gdy sytuacje często nie mają podwójnego, a co najmniej potrójne dna. Fincher umiejętnie mną jako widzem kręcił, dawał poszlaki, w ślepe uliczki rozmyślnie wprowadzał, niemal cały czas na widowiskowy sposób zaskakiwał, w klinczu trudno przewidywalnego rozwoju scenariusza utrzymywał. Czułem, że proste rozwiązania nie mają tu racji bytu, z irytacją nieco dostrzegałem fabułę naciąganą, jednak pozwalałem sobie przymknąć oczy na te hollywoodzkie grzechy. To finalnie nie jest wyjątkowe dzieło, tylko bardzo chytrze pod względem określenia celu i z doświadczeniem wykorzystania potencjału warsztatowego wykreowany produkt. Zbudowany z wielobarwnych prefabrykatów o różnorodnej fakturze, precyzyjnie spasowanych i co istotne tworzących mechanizm silnie oddziałujący na różnej kategorii widza. To zarówno komercyjny przebój dla masowej publiki jak i głęboka intelektualnie publicystyczna rozprawa adresowana do tych, którzy coś więcej ponad zwykłą rozrywkę w kinie preferują. Tak to widzę. Ona oparta na bystrych spostrzeżeniach i równolegle zaspokajająca potrzeby tłuszczy. Przebiegle to sobie stary wyga wykalkulował.

P.S. Na marginesie, który jednak ma znaczenie, ja nadal Bena Afflecka jako aktora tak w pełni nie jestem w stanie przetrawić. To odczucia bliźniacze tym które perspektywę odbioru Denzela Washingtona, czy Roberta Downeya Jr. mi narzucają. Ci goście nie są źli w tym fachu, mają role w których są kapitalni, ale z pewnością brakuje im uniwersalności - jadą na "autopilocie" bez względu na kreowaną postać. Szkoda. 

czwartek, 19 lutego 2015

Iris (2001) - Richard Eyre




Obejrzałem ostatnio sporo nowych obrazów, równie dużo jeszcze na dniach do poznania, bo sezon festiwali, gal i tym podobnych w pełni. W kontrze do tego zalewu nowalijek spojrzeć wstecz chwilowo sobie pozwoliłem i kilka takich wysoko ocenianych przez krytykę zaległości nadrobiłem. Iris do tej kategorii należy, a ten półtoragodzinny seans to z pewnością wartościowo czas spędzony. Ciepła, nostalgiczna i niezwykle dojrzała to opowieść z wybornym tandemem w osobach Judi Dench i Kate Winslet. Z typowo anglosaską manierą ukazana i skłaniająca do szeregu ważkich refleksji, kiedy obserwuje się gwałtowną degradację bystrego umysłu spowodowaną bezwzględną chorobą. Czas płynie nieubłaganie, człowiek nie młodnieje, kto wie jakim problemom przyjdzie mu stawić czoła. Łap więc człowieku dzień, póki jeszcze jesteś w stanie, żyj teraźniejszością, bo może być/pewnie będzie przerąbane! Taki banał, a taki wartościowy. 

środa, 18 lutego 2015

Intelstellar (2014) - Christopher Nolan




Interstellar, czyli niezwykle ambitny projekt Christophera Nolana, który ogromnym rozmachem i filozoficznym zacięciem przykuwa uwagę przez niemal trzy godziny, by już po wszystkim pozostawić jednak pewien niedosyt. Moje odczucia są mieszane, bo te mędrkujące zapędy to filozofia dość banalna, która tylko pozornie przez użycie wielokrotnych zapętleń skomplikowaną może się wydawać. Wartość obrazu nie zawsze musi być pochodną nad wyraz intelektualnego konspektu. Ona może w bezpośrednio odsłoniętej prostocie większe wrażenie robić i mieć przez to dużo silniejsze sugestywne oddziaływanie. To mnie niestety w najnowszym filmie Nolana drażni, że pospolite bajdurzenie próbuje się ubrać w nadintelektualną, przekombinowaną formę. Jak ktoś się podczas seansu w tych zakrętasach pogubi, to może uzna, że treść tak wymagająca, że jego umysł nie jest w stanie zadaniu ogarnięcia tematu podołać. Pomijam w krytycznym osądzie rzecz jasna szereg skrótów i typowo technicznych uproszczeń, bo ich rozwinięcie w fabule skończyłoby się nakręceniem mini serialu, a nie kinowej superprodukcji. Nie zmienia to jednak faktu, że w ostatnich latach w tych ramach gatunkowych trudno dla Interstellar o konkurencje, pamiętając oczywiście doskonale, że było niedawno coś takiego jak Grawitacja ze stękającą Bullock, czy absolutnie megalomański Prometeusz. Z pewnością jedną kwestię twórcy tego "megahitu" udowodnili - czas jest względny! Te trzy godziny z Interstellar to chwila w porównaniu z jedynie 120-to minutowymi zakalcami, których hurtowe ilości z każdej strony atakują. :) 

wtorek, 17 lutego 2015

Led Zeppelin - IV (1971)




Po nieco mniej żywiołowej III, Led Zeppelin na kolejnym LP już otwieraczem w postaci Blag Dog dają jasno do zrozumienia, że czego jak czego, ale dynamiki tutaj nie zabraknie. Zaczyna się konkretnie typową rockerką, aby już po chwili czarować zmieszanymi w tyglu wielobarwnymi inspiracjami, czerpiąc pełnymi garściami z tradycji, czy dla równowagi odważnie spoglądając świeżym wzrokiem na muzyczną fakturę. Czarują takim The Battle of Evermore, gdzie oszczędna instrumentalizacja tylko uwypukla walory wokaliz, a w When the Levee Breaks wykorzystują brzmienie harmonijki ustnej. Jest w tym numerze żar i luz, czuć na country-bluesowym fundamencie budowane, coś, co za lata stonerem zostanie nazwane. Każdy z ośmiu numerów jest na swój sposób wyjątkowy, jednak wisienka na tym torcie jest oczywiście Stairway to Heaven, kompozycja epokowa, dzieło wybitne, doskonałe pod każdym względem. Łączące w sobie wszelkie cechy twórczości Led Zepp, a nawet skory jestem do twierdzenia, że całej rockowej spuścizny, bo jest w niej spięta wyborną aranżacją zarazem wściekła, dzika energia, pełne rozmachu epickie zadęcie jak i subtelna prostota. Widziałem ostatnio pewien fragment okolicznościowego występu dla uhonorowania grupy przygotowanego. Widok łez w oczach trójki legend słuchających porywająco wykonanego największego ich klasyka to doświadczenie niezwykle wzruszające – doprawdy absolutnie wyjątkowe przeżycie. Four Symbols to bez wątpienia album legenda i tyle!

poniedziałek, 16 lutego 2015

Big Eyes / Wielkie oczy (2014) - Tim Burton




Big Eyes, czyli znikoma zawartość Burtona w Burtonie, która tylko na dobre samej produkcji wychodzi. Scenografia i kilka charakterystycznych tricków, czy odjazdów made in Burton wplecionych, wizualnie łapa „rozczochranego” widoczna, jednako w takiej ograniczonej dawce. To akurat bardziej klasyczne  kino, takie unikające szarży po linii jeźdźca, czy chlastającego brzytwą. Wreszcie zamiast przyciągać uwagę jedynie wyszukanymi stylizacjami, Burton także treścią zaciekawia. Opowiada autentyczną historię i robi to z lekkością i dobrym smakiem. Nie popada w egzaltację czy z dramatycznych zdarzeń nie tworzy pretensjonalnej szkółki niedzielnej. Z wyczuciem odsłania psychologię postaci, prezentuje artystyczną subtelną duszę w kontrze do egoistycznej, maluczkiej kłamliwej osobowości - takiego "geniusza promocji i sprzedaży". Poddaje analizie role sztuki w pop kulturalnej rzeczywistości, zachęca do stawiania granicy pomiędzy masowym, bo powielanym bezrefleksyjnie kiczem, a prawdziwą sztuką pozbawioną banału. Gdzieś między wierszami daje też odpowiedź, czy świadomie autokrytycznie sugeruje, po której stronie jego twórczość może by stawiana. Styl jaki w kinie praktykuje to nic innego jak te twarze malowane przez Margaret Keane, każda kolejna osadzona w formie bliźniaczej poprzedniczce, taka niby seryjna produkcja. To jakby samokrytyka składana, chociaż to tylko i wyłącznie moje luźne spostrzeżenie, być może zupełnie nietrafna teza. :) Wiem też, że bez Adams, Waltza i całego świetnego drugiego planu takiego fajnego efektu by nie było. Ta produkcja równie wiele zawdzięcza sprawnie opowiedzianej historii jak i wybornemu aktorskiemu rzemiosłu. Amy Adams kolejny poziom na swojej artystycznej ścieżce zaliczyła, pracując na opinię nowej Meryl Streep, a Christopher Waltz swój specyficzny intensywny styl z powodzeniem osadził w kolejnej konwencji. Podsumowując, bardzo mnie cieszy, że reżyser, który już od wielu lat zatracał się w efektownej, aczkolwiek bez większej wartości intelektualnej formule, takim klasycznym przeroście formy nad treścią, udowadnia tym przypadkiem, że nie tylko samą odjechaną wyobraźnią może uwagę przyciągać. Wielkie oczy bardziej stawiają na przekaz, a wizualna uroda jest podrzędna wobec treści. Większy udział konwencjonalnego kina, pozbawionego trzech ton makijażu i fantazyjnych osobliwości, bez opamiętania wciskanych, to swoiste antidotum na staczanie się w niebyt za pośrednictwem festynowej i odtwórczej metody. Życzę sobie teraz, aby częściej wyobraźnia Tima Burtona w urokliwej plastycznej oprawie, wspierała ciekawe, dojrzałe historie, niżby jedynie sama w sobie była istotą jego filmów/obrazów.

czwartek, 12 lutego 2015

American Sniper / Snajper (2014) - Clint Eastwood




Czy można zrobić film o amerykańskim bohaterze wojennym wychowanym w duchu czarno-białego patriotyzmu bez wysokiego stężenia patosu? Nie można! Ale można w miarę odpowiednio wyważyć proporcje by nie popaść w skrajności. Clint Eastwood to uczynił, a American Sniper to pomimo braku oryginalności formuły, ciekawie opowiedziana autentyczna historia. Moja bardzo pochlebna opinia nie tylko powiązana jest z ogromnym szacunkiem dla reżyserskiego dorobku Eastwooda, ona przede wszystkim pochodną samej roboty, jaką po raz kolejny wykonał. Przygotował obraz, który sprawnie łączy wojenne kino akcji z dramatem psychologicznym oraz jankeskim poczuciem zbawczej działalności, w obliczu fanatyzmu i terroryzmu. W moim przekonaniu głosy krytykujące ten swoisty mesjanizm nie do końca zasadne, gdyż nawet będąc racjonalnym czy polemicznym obserwatorem globalnej działalności wielkiego amerykańskiego brata, kiedy widzę jak na sile przybiera cała masa radykalnych pojebów, to budzi się we mnie przekonanie, że gdyby nie względna odpowiedzialność i dbałość o własne interesy Amerykanów, niemal bezbronni byśmy byli. Stąd hołd oddawany takim gościom jak Chris Kyle, usprawiedliwiony. Motywacja ich jest sprawą drugorzędną, ważne, że oni po właściwej stronie stają. Oczywiście jestem świadom, że spłaszczam całą skomplikowaną genezę pochodzenia tego bajzlu, ale mleko się rozlało i potrzeba kogoś, kto spróbuje je uprzątnąć. Daje tym samym prawo by Clint Eastwood wymachiwał gwiaździstym sztandarem, szczególnie że w jego wykonaniu to nie jest tępa, ślepa narodowa propaganda. Przecież bohater Snajpera w żadnym stopniu nie jest postacią bezrefleksyjnie wyidealizowaną - to zwykły facet stający przed niezwykle wymagającą rzeczywistością. Odnoszę też wrażenie, że modne jest ostatnio utyskiwanie na formę twórczą Clinta Eastwooda. Mam tu na myśli opinie, że ta ikona amerykańskiego kina popadła w rodzaj marazmu i zwyczajnie niczym nie jest już w stanie zaskoczyć. Najwyższe szczyt zdobyte już po wielokroć, nic tak naprawdę już udowadniać nie trzeba, zatem każda kolejna jego produkcja tylko poprawny poziom utrzymuje. Ja również chciałbym pewnie by na nowo porwał z równą intensywnością jak za sprawą Gran Torino, Million Dollar Baby, Mystic River czy Unforgiven, jednak trzeba brać pod uwagę, iż człowiek ma już skończone 84 lata i jak na tak zaawansowany wiek to i tak formą zadziwia. Moje wielkie uznanie dla niepodważalnego mistrza!

środa, 11 lutego 2015

The Imitation Game / Gra tajemnic (2014) - Morten Tyldum




Konwencjonalna i banalnie mdła opowieść o wyjątkowym człowieku. Modelowo po brytyjsku pretensjonalna, że skupię się jedynie na artystycznym wrażeniu, marginalizując historyczne przemilczenia. Zbyt asekuracyjna, bez intensywnych emocji z nielicznymi walorami, jakimi precyzyjnie dopracowana scenografia, świetne zdjęcia i klasyczna w formie muzyka. Rozumiem, że w założeniach miał to być poruszający obraz człowieka, który z dumy narodu stał się jej największym wstydem. Zakładam, iż Morten Tyldum próbował ten dramat Alana Turinga ukazać, jednako skupiając się w nadmiarze na kwestiach zasług w obliczu zagrożenia ze strony nazistów, naświetlając dylematy decyzyjne i odpowiedzialność za nie na dalszy plan zepchnął samego człowieka, żyjącego w zakłamaniu narzuconym przez konserwatywne społeczeństwo oraz bezwzględność samego państwa wobec jego postaci. Żałuje ogromnie, bo to zmarnowany potencjał, w tej łopatologicznej formie niezrozumiale doceniony przez Amerykańską Akademię Filmową. 

wtorek, 10 lutego 2015

Tom à la Ferme / Tom (2013) - Xavier Dolan




Tom à la Ferme, czyli dojrzałe i wymagające kino od młodzieńca z rocznika 89. Takie stwierdzenie samo w sobie może być sprzeczne, gdyż rzecz jasna trudno, by zaledwie dwudziestokilkuletni gówniarz jakąkolwiek dojrzałością mógł się wykazać. W tym przypadku jednak stereotyp pada, gdyż Xavier Dolan jak donoszą źródła już po raz kolejny udowodnia, że czym jak czym, ale przenikliwością w spojrzeniu na rzeczywistość, to potrafi zadziwić. Akurat dla mnie Tom to pierwszy kontakt z twórczością Dolana, więc jedynie na branżowych opiniach mogę się opierać. Nie protestuje i nie podważam jednako tych pochwał wobec jego produkcji, bo Tom w moich oczach tylko potwierdza pochlebną opinię jaką Dolan tak szybko zbudował sobie w światku filmowym. To „złote dziecko” kina kanadyjskiego ma smykałkę do konstruowania ciekawych relacji między bohaterami, kreowania pulsującego napięcia, niepokojącego klimatu w subtelnej, kameralnej oprawie. Pełno w fabule krótkiej historii nawiedzenia wiochy przez „chłopca z włosami w kolorze kukurydzy” dyskretnych sugestii i głębokiego wglądu w psychikę postaci. Ponadto sporo w Dolanie odwagi, by szczególnie trudny temat podejmować, który z pewnością skrywanemu prawoskrętnemu gejostwu ością w gardle staje, ale to przecież problem tych wszystkich homofobów z homoseksualnymi skłonnościami. Oni zapewne w tym obrazie jedynie kwestie orientacji płciowej wychwycą, na niej się skupią i z deklarowanym wszem i wobec obrzydzeniem, jako wynaturzenie opiszą. Nie zauważą przecież w tej opowieści natłoku detali, subtelnych aluzji, które obnażają hipokryzję konserwatywnej prowincji. Nie dla nich głęboko pod zasłoną kontrowersji ukryte skomplikowane relacje matki z synami, czy prawdziwe poczucie pustki po stracie najbliższej osoby. Przecież każdy zdrowy osobnik wyraźnie widzi, że ten wątły zboczeniec „pedalstwo” promuje.

poniedziałek, 9 lutego 2015

Beastmilk - Climax (2013)




Trochę w ostatnim czasie posucha wśród muzycznych premier, stąd poszukując ciekawych dźwięków intensywnie wertuje magazyny muzyczne i sieć przeczesuje. Wtedy to wpadam na grupę, której istnienia byłem świadom, jednakże jakoś niedane mi było dotychczas spróbować, co sobą w praktyce reprezentuje. Tym sposobem odpaliłem testowe dźwięki Climax i potocznie rzekłszy bakcyla połknąłem. Zapoznałem się od razu z całością albumu i odtąd systematycznie wciągany jestem w te dźwięki. Co nader zaskakujące inspiracje Beastmilk bez wątpienia czerpie ze sceny lat osiemdziesiątych i nurtów, których nigdy wyjątkowym sympatykiem nie byłem, a które kojarzone z szerokim gronem grup pokroju The Cult, The Sisters of Mercy, Fields of the Nephilim, Joy Division, Killing Joke czy po części The Cure i Bauhaus. Nie mam zatem zamiaru zgrywać znawcy tematu, bo wiedza moja bardzo ograniczona, znajomość dyskografii powyższych dość pobieżna, a pokora wobec bogactwa gatunku spora. Napisze tylko, że czując wyraźnie w muzyce Beastmilk, ten zimno i nowofalowy oddech oraz garściami czerpane od legend stymulanty, byłbym skrajnie niesprawiedliwy gdybym jednoznacznie tych mieszkańców Helsinek jedynie epigonami nazwał. Oni przecież w odróżnieniu od prekursorów zawarli w kompozycjach coś, co pozwoliło przytulić mnie do ich albumu. Jest w Climax niezwykły magnetyzm, który przyciąga ze sporą mocą i hipnotyzuje intensywnie. Wgryza się w podświadomość i pewną rewoltę w moim subiektywnym postrzeganiu muzyki czyni. Zawiera w brzmieniu odpowiednią dawkę brudu przez co unika nadmiernej sterylności, która powstrzymywała mnie przed głębszym zapoznawaniem się z płytami wyżej wymienionych ikon nurtu. To sprawia, że postrzegam ekipę Kvohsta jako mimo wszystko pewną względnie nową jakość na scenie. Łącząc bowiem przebojowe o naturalnym popowym szlifie, wielokrotnie już w historii rocka powielane patenty z alternatywnym chwilami psychodelicznym klimatem i nihilistycznym przesłaniem stworzyli hybrydę, która spore nadzieje na przyszłość we mnie wzbudza. Już czekam więc na kolejny krążek, bo dynamika wydarzeń wokół grupy dość duża, a apetyty zdumiewająco pobudzone.

niedziela, 8 lutego 2015

Le premier jour du reste de ta vie / Dzień, który odmienił twoje życie (2008) - Rémi Bezançon




Czas zapieprza, lata lecą odmierzane zrywanymi kartkami z kalendarza. Dzieci dorastają i naturalnie opuszczają rodzinne gniazdo, by czasami zaskakująco powrócić, a innym razem na lata się w pełni odizolować. Pozostają poszarpane emocjami wspomnienia, starymi zdjęciami przywoływane nostalgiczne podróże w przeszłość. Czas nieco może zwalnia i myśli natrętne do głowy wtłacza - jakbym swój czas przeżył, gdybym jeszcze raz szanse otrzymał, by nie popełniać błędów, aby dostrzegać to, co dopiero z wieloletniej perspektywy jest zauważalne. Nie przegapił tych przełomowych momentów, tych chwil, które decydująco kształtują osobowość i pozostawiają trwały ślad w psychice. Każdy członek rodziny, to osobny mikrokosmos dyspozycji psychicznych, bagażu przeżyć i doświadczeń, a sytuacja dodatkowo komplikowana perspektywą wieku i słabościami z kolejnymi jego okresami związanymi. Ten kalejdoskop zwykłych wydarzeń, w niezwykły sposób odbijających się na psychice bohaterów i złożonej relacji wewnątrzrodzinnej jak w soczewce skupił Rémi Bezançon. Z przymrużeniem oka, odrobiną poczucia humoru, a kiedy to konieczne z pełną powagą nakreślił system emocjonalnych zależności, naszkicował sieć powiązań w rodzinie trójpokoleniowej. Zrobił to merytorycznie z powodzeniem, unikając taniego moralizatorstwa, jednak zabrakło większego rozmachu w kwestii formy i zamiast obrazu, który w pełni zachwyca, jedynie coś na kształt ograniczonego budżetowo teatru telewizji powstało. Obejrzałem go jednako z zaangażowaniem, nieco oko przymykając na te, może dla wielu marginalne niedoskonałości. Oceniam też w miarę wysoko, ale mojego życia dzień w którym niemal dwie godziny z rodziną Duval spędziłem z pewnością nie odmieni, może jedynie chwilowo da impuls do refleksji.

sobota, 7 lutego 2015

The Theory of Everything / Teoria wszystkiego (2014) - James Marsh




Kino to przede wszystkim emocje, a uzyskanie efektu głębokiego przeżycia odmiennymi drogami może być osiągane. Tym samym porwany w świat filmowej fabuły mogę zostać za sprawą odjechanej eksperymentalnej sztuczki, jak i pełnej metafor artystycznej kreacji, opartej w decydującym stopniu na natchnionej wizualnej formie. Mogę rozpływać się w zachwytach nad finezyjnie skomplikowaną fabułą i przenikliwą psychologią postaci czy relacji, jak i oczarowanym zostać użyciem prostej, niemalże banalnej historii, by o oczywistościach zapominanych na nowo odkrywczo dyskutować. Tak już jestem skonstruowany, iż ścieżki do mojej wrażliwości prowadzące różnorakimi zakrętami wiodą. W jakim celu taki przydługi wstęp funduję? Mianowicie za sprawą najnowszego obrazu Jamesa Marsha i Birdmana, Alejandro Gonzáleza Iñárritu po raz kolejny przekonałem się, że kino o formie różnobiegunowej jeden wspólny mianownik posiada. Nim właśnie emocje w widzu wywoływane i efekt ich istnienia w postaci czystych refleksji jakie wywołują. Jak skrajnie odmienne podejście do materii filmowej, równie mocne poruszenie może wywołać. Ekscytując się jeszcze chwile temu rozterkami odchodzącego w zapomnienie aktora przekonany byłem, że w najbliższej przyszłości żadna kolejna propozycja nie będzie w stanie z podobną siłą mnie porwać. Myliłem się do momentu, aż Teoria wszystkiego na ekranie zagościła i w zupełnie inny sposób z równą mocą mnie oczarowała. Zupełnie inna wizja od strony technicznej realizacji, jednakowoż zaangażowanie w jej odbiór i przeżycia bliźniaczo intensywne. The Theory of Everything to autentycznie piękny film o miłości - takiej prawdziwej i dojrzałej. Ta miłość jest pełna poświęcenia i wdzięczności, jej fundamentem zauroczenie i fascynacja, a najtrwalszą konstrukcją, oddanie, lojalność, wytrwałość i heroizm dnia codziennego. Kochać człowieka takim jakim jest, nie wyobrażenie jakiego się oczekuję. Poświęcić się bez oczekiwania wzajemności i otrzymać często z wdzięczności jeszcze więcej. To jest dojrzała i szlachetna miłość, kiedy dwie osoby ponad swoje potrzeby stawiają potrzeby partnera, rozumiejąc ten skomplikowany proces relacji i świadomie go modulując. To obraz, który duszę porusza i nie jest naciąganą manipulacją nastawioną wyłącznie na cyniczną grę na emocjach. Efekt ekscytacji jaki uzyskany, wprost pochodną autentycznej historii, maestrii posługiwania się obrazem i dźwiękiem, wspaniałymi naturalnymi kreacjami Eddie'go Redmayne'a, Felicity Jones i całego drugiego planu, a przede wszystkim nader ważnego przesłania. Bo to jest film o czymś najistotniejszym w życiu każdego, to dzieło w cudowny sposób ilustrujące, że dany nam czas sami możemy kształtować. To krótka historia czasu - przede wszystkim Stephena Hawkinga, ale także i czasu każdego kto dostrzeże w tym filmie dla siebie praktyczne wskazówki. Cudownie się czuje po tym seansie!

P.S. Tak na marginesie dyskusja ludzi którzy "się znają" w Tygodniku Kulturalnym udowodniła, przynajmniej w moich oczach jak daleko państwo krytycy byli od zrozumienia tego obrazu. Podkreślając, iż podstawą scenariusza była książka Jane Hawking usilnie starali się przekonać, że miał to być film traktujący o walce Hawkinga z własnymi ograniczeniami, w kontekście pracy naukowej. Na miły Bóg czym wam ludzie oczy zaszły, że nie dostrzegliście, iż to obraz przede wszystkim o miłości, która nie jest by brać, ale by dawać!

piątek, 6 lutego 2015

Birdman (2014) - Alejandro González Iñárritu




Yes, yes, yes! Tak powinienem zainspirowany marionetkowym pajacem sprzed lat zakrzyknąć w kontekście radości, jaką najnowszy obraz Iñárritu we mnie wzbudził. Czekałem na Birdmana z ogromną niecierpliwością, a oczekiwania z każdą chwilą rosły sięgając tuż przed seansem niemal zenitu. I jak nieczęsto się zdarza rzeczywistość dorównała moim wyobrażeniom, a wykonana robota nie tylko usatysfakcjonowała - ona zachwyt wzbudziła. Chciałbym teraz w przypływie entuzjazmu o wszelkich wybornych detalach, jakie skrzą się feerią wielobarwną napisać, chwalić tych wszystkich, którzy na ten fenomen zapracowali, analizować psychologiczną przenikliwość, smakować wizualną maestrię, docenić eksperymentalne zapędy czy też artystyczną odwagę. Zwrócić uwagę na oryginalne potraktowanie muzycznej faktury do surowego, nieco dysharmonicznego łomotu perkusji  niemal w całości sprowadzonej. Kadzić autorowi zdjęć, który podążając płynnie za postaciami, w długich ujęciach, wirujących sekwencjach oddał dynamikę toczących się wydarzeń. Brawa rzęsiste zadedykować autorowi wielowątkowego scenariusza i przed aktorskim majestatem pierwszego i drugiego planu przyklęknąć. Cytować wprost inteligentne dialogi, pouczać wszystkich wokół aforyzmami czy promować błyskotliwą treść intelektualnych rozważań. Mam też świadomość, że całkowite odkrycie bogactwa, jakie Iñárritu w tych dwóch godzinach zamieścił dopiero po kilku seansach możliwe. Pokora wobec tego dzieła odbiera mi jednak odwagę, by za pomocą koślawych analiz próbować sugerować interpretacje, czy spłycać znaczenia, bo może nie wszystko jeszcze wychwyciłem, drobniutkich niuansów się nie dopatrzyłem. Nie ukrywam ekscytacji, jestem pod ogromnym wrażeniem, bo Birdman to koncertowy przykład pełnego pasji, żywiołowego aktorstwa, wizualnej maestrii w dynamicznych ujęciach zawartej, surowej, lecz nader sugestywnej dźwiękowej oprawy oraz błyskotliwie oddanej inteligentnej i pełnej emocji fabuły. To zwyczajnie coś niezwyczajnego! Oglądać i smakować, bo to obraz co do historii kinematografii z impetem przejdzie, lustro branży przed maski podsunie, dyskutowany w towarzystwie będzie i znów karierę Michaela Keatona napędzi. Nie chcecie pewnie tego przeoczyć.

P.S. Swoiste ADHD powyższego tekstu usprawiedliwiam charakterem opisywanego obrazu. :)

wtorek, 3 lutego 2015

The Hundred-Foot Journey / Podróż na sto stóp (2014) - Lasse Hallström




Barwy rozpylające niemal fizycznie odczuwalne aromaty, wspaniałe lokacje z przepiękną małomiasteczkową architekturą, to największe zalety tej produkcji. Ale to żadne zaskoczenie, gdyż Lasse Hallström zawsze potrafi sporo magii do kina wtłoczyć. Robi to z dużą klasą i wyczuciem materii – osiąga kapitalny efekt z malowniczym klimatem w roli pierwszoplanowej. Szkoda tylko, że równolegle do walorów obrazu równie ciekawa historia się nie rozwija. W niej uczciwie przyznam sporo ważkich kwestii zawartych, jednak w zbyt baśniowej, mało realistycznej formule. To jakim finałem ta zbyt ciepła opowieść się zakończy, znane już niemal od początku, a nieliczne próby zrobienia z babskiej obyczajówki bardziej autentycznego dramatu odrobinę „od czapy”. Film jest banalnie ujmując ładny i przez to tylko wrażliwców z poziomu serialowego może jakoś wyjątkowo zachwycić. Dla każdego, kto skomplikowaną naturę przedstawionych wydarzeń szerzej jest w stanie spostrzegać, ta pobieżna psychologiczna eksploracja może zawstydzać, szczególnie gdy plastyczna strona urzeka. Kiedyś Hallström czekoladą czarował, dzisiaj równie intensywnie woń przystawek i dań głównych rozsiewa. Taki już z niego specjalista od kuchni. ;)

Drukuj