sobota, 7 lutego 2015

The Theory of Everything / Teoria wszystkiego (2014) - James Marsh




Kino to przede wszystkim emocje, a uzyskanie efektu głębokiego przeżycia odmiennymi drogami może być osiągane. Tym samym porwany w świat filmowej fabuły mogę zostać za sprawą odjechanej eksperymentalnej sztuczki, jak i pełnej metafor artystycznej kreacji, opartej w decydującym stopniu na natchnionej wizualnej formie. Mogę rozpływać się w zachwytach nad finezyjnie skomplikowaną fabułą i przenikliwą psychologią postaci czy relacji, jak i oczarowanym zostać użyciem prostej, niemalże banalnej historii, by o oczywistościach zapominanych na nowo odkrywczo dyskutować. Tak już jestem skonstruowany, iż ścieżki do mojej wrażliwości prowadzące różnorakimi zakrętami wiodą. W jakim celu taki przydługi wstęp funduję? Mianowicie za sprawą najnowszego obrazu Jamesa Marsha i Birdmana, Alejandro Gonzáleza Iñárritu po raz kolejny przekonałem się, że kino o formie różnobiegunowej jeden wspólny mianownik posiada. Nim właśnie emocje w widzu wywoływane i efekt ich istnienia w postaci czystych refleksji jakie wywołują. Jak skrajnie odmienne podejście do materii filmowej, równie mocne poruszenie może wywołać. Ekscytując się jeszcze chwile temu rozterkami odchodzącego w zapomnienie aktora przekonany byłem, że w najbliższej przyszłości żadna kolejna propozycja nie będzie w stanie z podobną siłą mnie porwać. Myliłem się do momentu, aż Teoria wszystkiego na ekranie zagościła i w zupełnie inny sposób z równą mocą mnie oczarowała. Zupełnie inna wizja od strony technicznej realizacji, jednakowoż zaangażowanie w jej odbiór i przeżycia bliźniaczo intensywne. The Theory of Everything to autentycznie piękny film o miłości - takiej prawdziwej i dojrzałej. Ta miłość jest pełna poświęcenia i wdzięczności, jej fundamentem zauroczenie i fascynacja, a najtrwalszą konstrukcją, oddanie, lojalność, wytrwałość i heroizm dnia codziennego. Kochać człowieka takim jakim jest, nie wyobrażenie jakiego się oczekuję. Poświęcić się bez oczekiwania wzajemności i otrzymać często z wdzięczności jeszcze więcej. To jest dojrzała i szlachetna miłość, kiedy dwie osoby ponad swoje potrzeby stawiają potrzeby partnera, rozumiejąc ten skomplikowany proces relacji i świadomie go modulując. To obraz, który duszę porusza i nie jest naciąganą manipulacją nastawioną wyłącznie na cyniczną grę na emocjach. Efekt ekscytacji jaki uzyskany, wprost pochodną autentycznej historii, maestrii posługiwania się obrazem i dźwiękiem, wspaniałymi naturalnymi kreacjami Eddie'go Redmayne'a, Felicity Jones i całego drugiego planu, a przede wszystkim nader ważnego przesłania. Bo to jest film o czymś najistotniejszym w życiu każdego, to dzieło w cudowny sposób ilustrujące, że dany nam czas sami możemy kształtować. To krótka historia czasu - przede wszystkim Stephena Hawkinga, ale także i czasu każdego kto dostrzeże w tym filmie dla siebie praktyczne wskazówki. Cudownie się czuje po tym seansie!

P.S. Tak na marginesie dyskusja ludzi którzy "się znają" w Tygodniku Kulturalnym udowodniła, przynajmniej w moich oczach jak daleko państwo krytycy byli od zrozumienia tego obrazu. Podkreślając, iż podstawą scenariusza była książka Jane Hawking usilnie starali się przekonać, że miał to być film traktujący o walce Hawkinga z własnymi ograniczeniami, w kontekście pracy naukowej. Na miły Bóg czym wam ludzie oczy zaszły, że nie dostrzegliście, iż to obraz przede wszystkim o miłości, która nie jest by brać, ale by dawać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj