Sugeruję aby nakarmić człowieka odpowiedzialnego za polską edycję tytułu dojrzewającymi kilka dni resztami z La Cocina, czyli wprost z KUCHNI, bo się człowiek nagłowił zapewne i wyrzucił z siebie pomysł, który przypadkowego widza zapatrzonego w szołmeńskie kulinarne akcje telewizyjne i tak w zbyt dużej ilości do kina nie przyciągnie, a tych co obejrzą i docenią wartość filmu Alonso Ruizpalaciosa na stówę wku-Rwi. Tytuł banalizując i nie tego w sferze treści się spodziewałem (wiadomo dlaczego), nie taki przebieg akcji sobie wyobrażałem, za cholerę nie szedłem na film o ludziach z chu-Owym życiem - emigrantów latynosów, czy innych kolorowych traktowanych przez białego PANA jako tania siła robocza, wykorzystującego ich słabą pozycję życiową. Jeden dzień z życia kuchni, restauracji z jedną gwiazdką Michelina, w atmosferze niemal permanentnego ADHD w sensie narracyjnym, gdzie scenariusz kapitalny zakładający w sumie realizację na zasadzie punktów kulminacyjnych mniejszych, potężnego jeb-Nięcia, w połowie wyciszenia gawędziarskiego i do końca nakręcania chaosu, by w finale wszystko wybiło, co oczywiście tłumaczy wcześniejsze oparte na mechanizmach obronnych zachowania postaci tej arcy mnie zaskakującej tragikomedii, sztuki bodaj teatralnej, którą zapewne mógłby nakręcić śmiało Iñárritu we współpracy konsultacyjnej na przykład z Jarmuschem. Chcę przez to powiedzieć, że należą się oklaski i wysokiego poziomu reżyserskiego proszę się spodziewać, gdyby ktokolwiek się zdecydował zawitać w przyjaznych progach multipleksu, bądź kameralnego kina studyjnego. Wówczas taki typek uświadomiony, że z czymś na poziomie warsztatowym, technicznym bliskim Birdmana (super zdjęcia, operatorka, kamera podążająca za postaciami w klaustrofobicznym otoczeniu) się skonfrontuje - za rekomendację mocnego kina podziękuje. Obejrzy z lekkim wytrzeszczem świetnie zbudowany z nieoznaczonych rozdziałów, lekko przerysowany i z doskonałą dynamiką, tempem przyspieszeniami, wyciszeniem, może też słabo dostrzegalnymi ale jednak pauzami w trakcie, obraz z kłującym w ślepia decydentów morałem. Obraz trochę nowoczesny ale i mam wrażenie archaiczny w stylu - taki co miesza, plącze te odległe czasowo filmowe oblicza (nie piszę o czerni i bieli) i podda się typ z zaszczepionym zaciekawieniem sprzedanej myślę skutecznie metaforze niewolnictwa we współczesnej skórze - przebywając w kuchni, a jakby niczym na plantacji bawełny, gdzie zarządcy dyscyplinujący i właściciel demoniczny w przemowach, kojarzący się z rolami podobnymi u McQueena czy wiadomka Tarantino. Jeśli już czegoś konkretnego zmierzając w kierunku zarezerwowanego fotela się spodziewałem, to romansu, a dostałem niby coś też w ważnym wątku o potrzebie miłości, ale i coś innego. Dostałem do wglądu losy ludzi z problemami i groteskową kumulację wszystkiego na końcu, trochę w stylu szaleństw Östlunda. Każdą postać z własnymi demonami i problemami, starającą się rozładować napięcia poniekąd tylko, które i tak wybuchają, bo frustracja w szybszym tempie niż działania zapobiegawcze narasta. Dostałem do podziwiania świetne aktorstwo w ogóle i jeszcze na przystawkę, danie główne i deser wychudłą Rooney Mare z obliczem jak cień siebie, ale z warsztatem proszę Was fantastycznym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz