czwartek, 28 listopada 2013

AC/DC - Ballbreaker (1995) / Stiff Upper Lip (2000)




Dominująca teoria, dotycząca twórczości AC/DC podobna jest tej, z jaką utożsamiana działalność ekipy Lemmy’ego Kilmistera. Znaczy, że w kółko nagrywają to samo, w różnych wariacjach i konfiguracjach. Znając więc jeden album, wiemy co znajdziemy na każdym innym. Pozwolę się grzecznie nie do końca zgodzić z takim uproszczeniem, bo chociaż koncertowe oblicze Australijczyków do pewnego wspólnego mianownika sprowadza numery z różnych okresów, jednako studyjne krążki, to już zupełnie inna bajka. Po pierwsze – brzmienie, oczywisty i chyba najpoważniejszy powód, by z innej perspektywy oceniać płyty formacji, pozwalający wyraźnie wyodrębnić okresy działalności. Charakter albumów z pierwszej fazy kariery przez to zupełnie różny się wydaje. Bez porównania on przykładowo z tym, co kiczowaty plastikowy sound z lat 80-tych z kompozycjami grupy zrobił. Po drugie, osoba wokalisty, a na myśli mam tutaj wyraźną przemianę za sprawą zastąpienia Bona Scotta przez Briana Johnsona. Dobra, starczy może, nie będę się już rozwijał i truł dupę szerokimi, ultra precyzyjnymi analizami i przejdę już do sedna, a co myślę o okresie przed i po będących głównym tematem tych mądrości, zapewne gdzieś w niejasnej przyszłości odważę się przyznać. Dla mojej muzycznej wrażliwości i szczególnego sentymentu dla produkcji z lat 90-tych, Ballbreaker i Stiff Upper Lip są kwintesencją tego, czym AC/DC jest oraz co najważniejsze, jaki efekt można było osiągnąć z idealnej symbiozy kompozytorskiego talentu, kapitalnego wyczucia groove'u, pełnego zaangażowania w muzykę i świetnie dobranego brzmienia. Zasługa tu nie tylko techniki, ale przede wszystkim doświadczenia, dojrzałości producentów czy inżynierów dźwięku, by sound szybko się nie zestarzał lub wartko trącił kiczem za sprawą zbytniego wykorzystania modnych w danym czasie patentów. Na Ballbreaker i Stiff Upper Lip od tej strony wszystko się zgadza i uwag bynajmniej mi brak. Brzmienie rzecz istotna, jednak fundamentem jakości, jasne że są same numery, a w głośnikach ze współpracy podstawowego rockowego instrumentarium uzyskano fantastyczny w subiektywnym moim odczuciu poziom. On na gruncie soczystego bluesa osiągnięty, tego, co od zawsze na krążkach AC/DC fundamentem, jednako w powyższych przypadkach sprowadzonego do korzennej wersji, okrojonej z szarpanej maniery goszczącej na produkcjach legendy do tamtej pory. Mniej tu typowej przebojowości, a znacznie więcej atmosfery, kawałki mniej szalone, silniej dojrzałością spowite. Na koniec podzielę się jeszcze taką oto bezpośrednią refleksją. Wiem, że dla wielu, to co te „kangury” grają wiochą zajeżdża i buraczanym muzykowaniem dla „czerwonych karków”. Takich typów, co zamiast salonowej literackiej maniery, wolą saloonową (tak się to pisze?) medytacje przy browarze lub szklaneczce łyskacza w towarzystwie kumpli i fajnych dziołch. I to fakt, proste to jest łupanie, ale zawiera takie stężenie pozytywnych emocji, jakich w ultra technicznych, skomplikowanych dziełach dla pseudointelektualnej elity ze świecą szukać. Człowiek zapierdala (o jakie brzydkie wyrażenie), od rana niemal do wieczora ujebany (znów te wulgaryzmy) w gnoju, smarze czy innym paskudztwie i na koniec dnia ochotę ma zabawić się, a nic tak w nią skutecznie nie wkręca jak brzmienie wiosła Angusa. Zatem trza wbić do speluny i troski daleko poza zasięgiem świadomości przez chwilę pozostawić. Żyć po prostu, a ten intensywny jego wymiar po części (sporej) dzięki tym dźwiękom uzyskiwany. Cóż więcej od muzyki w takich warunkach żądać, kiedy ona pobudza i radość przynosi. AC/DC wiecznie żywe pozostaje, czy napędzane energią ziemi, kosmosu, tą Boską czy zwyczajnie od fanów pochodzącą gówno (znowu prostactwo co mam je we krwi się odzywa) mnie to obchodzi! Ważne, że ona niewyczerpana, że JEST i BĘDZIE do końca! Rzekłem!

P.S. W żadnym przypadku nie pisałem o sobie, bo robotę mam czystą jak łza – zero nerwówki czy frustracji, przecież do k**** nędzy (chamstwo werbalne po prostu) studia skończyłem. :)

wtorek, 26 listopada 2013

Sideways / Bezdroża (2004) - Alexander Payne




Oscarowi Spadkobiercy z 2011 mnie nie przekonali i dziwiłem się okrutnie jakim cudem tyle nagród zebrali. Dlatego też jakoś nie wyrywałem się by starsze produkcje Payne'a obejrzeć, chociaż odrobinę nęciły honory jakimi przez krytykę obdarzane - szczególnie Bezdroża z dwoma Złotymi Globami. I nadszedł dzień kiedy gdzieś pomiędzy nowościami, zaległościami i powtórnie odświeżanymi klasykami czas znalazłem dla tego obrazu. I jakie wrażenia? Już śpieszę donieść - nieszczególne, szału nie ma. Ot klasyczna obyczajówka, z płaskim trochę wątkiem dramatycznym i od czasu do czasu dobrym humorem. Taka po trosze zwariowana, po części nostalgiczna, na równi gorzka co zabawna, w lekkim tonie podana. I ten wątek z winem związany, jakby druga oś obok samej  podróży w sensie oczyszczenia i terapeutycznego waloru oddziaływania nowych relacji, pozbawionych traumy i zaszłości, uwalniających od ciężaru porzucenia i bezradności. Dwóch facetów i chyba pozornie tylko dwa zupełnie inne bieguny.

P.S.1 Nasuwało mi się określenie liryczna, jednak zrezygnowałem z niego przez wzgląd na scenę z biegnącym grubasem - w niej nie było niczego lirycznego!

P.S.2 W moich oczach Thomas Haden Church nigdy nie uwolni się od kultowej roli Lowella. Taki typowy syndrom roli charakterystycznej!

piątek, 22 listopada 2013

Iommi - Fused (2005)




Ponarzekałem sobie ostatnio na współczesne, czy sprzed kilku lat wytopy maestro Iommiego, a robić tego nie powinienem, szczególnie że ikony tego formatu w wielu środowiskach niekrytykowalne, a podnoszenie ręki na świętości usuwaniem tychże kończyn finalizować się powinno (zdaniem radykałów oczywiście). Jednakże ja ryzykuje, bom typ co żadnych świętych krów nie wyróżnia i ocenia muzyczne produkcje nie przez pryzmat nazwiska, a wyłącznie za sprawą wrażeń czysto emocjonalnych. Na szczęście MISTRZ na koncie tak wiele doskonałości płytowych posiada, że oprócz utyskiwania mam też niezaprzeczalną radość wystukiwać masę komplementów dotyczących jego albumów. W przypadku Fused nie mam jakichkolwiek wątpliwości, że z kapitalnym dziełem mam tu do czynienia. Po równie udanym krążku nagranym z gwiazdami ogólnie rozumianego twardego rocka, co paszczami dźwięki wydają, poszedł Iommi za głosem sentymentu i we współpracy z Glennem Hughesem skroił dziesięć doskonałych kompozycji zawierających wszystko co najlepsze w szlachetnym stylu, jakiego ojcem. Bezwzględnie przyznać muszę, że zabieg z zaangażowaniem tego wychudzonego dziadka, jakim legendarny Hughes, trafiony w dziesiątkę. On tu bohaterem i klejnotem błyszczącym wszelkimi odcieniami wokalnego kunsztu. I może ja nie znam w pełni jego bogatego dorobku artystycznego, ale to, co ostatnimi czasy za sprawą współpracy z Iommi'm czy gwiazdorskiego ansamblu Black Country Communion wyczarował, to powrót w wielki stylu! Brawa i nadzieja, że jeszcze na dzień dzisiejszy jest w stanie tą wysoką formą skręcić jakąś bujającą płytkę. Wracając do Fused nie ma tu miejsca na narzekania, bo absolutnie wszystko jest tu wbite celnie w punkt. Solidne, mocno osadzone riffy, stanowią wraz z wokalną ekspresją Hughesa oś wokół której osnute raz dynamiczne, innym razem ślamazarne perkusyjno-basowe pochody. Każdy utwór jest mistrzostwem sam w sobie, ale też idealnie wypełnia przestrzeń, w rozumieniu albumu jako całości. Można by tu precyzyjnie opisywać, co szczególnego konkretne kompozycje w sobie zawierają, jednako zamiast ględzić i w naciąganych literackich metaforach opisywać ich strukturę, formę czy fakturę, w kategorycznym tonie nakazuje każdemu maniakowi gitarowego rzemiosła w rockowej formule, jeżeli jeszcze nie poznał fenomenu Fused natychmiast tą karygodną zaległość nadrobić. Nie skupiajcie się na tym co w szale promocyjnej zawieruchy reklamowano wam jako wielkie powroty dwóch wcieleń Black Sabbath (The Devil You Know, 13), tylko sięgnijcie do wybitnych solowych dzieł mistrza. Tam nie ma "zbawiennego" oddziaływania speców od marketingu czy produkcyjnych dawno już wyblakłych magów konsolety. Tam jedynie prawdziwa czysta pasja, niczym niekrępowana, niemotywowana sukcesem finansowym i PR-owym. Dzięki czemu niezwykła magia dźwiękowej ekstazy mogła być wyeksponowana w sposób perfekcyjny! 

P.S. A jednak muszę tu wyróżnić dwa numery, bo zwyczajnie wśród ideałów prawdziwe to majstersztyki. What You’re Living For za ten dynamit jaki jego esencją oraz zamykający krążek I Go Insane, za zawarcie w tytule sedna tego, co w kawałku tym się dzieje. Dosłowne szaleństwo obfitości pomysłów zaklęte w niemal dziesięciu minutach rockowego szczytowania!

czwartek, 21 listopada 2013

Rysa (2008) - Michał Rosa


 


Echa przeszłości powracają. Tak zwięźle można by ująć trzon scenariusza obrazu Michała Rosy. Tyle że w tym przypadku porównując z licznymi produkcjami, gdzie "donoszenie" osią, mniej tu polityki, a więcej dzieje się w wymiarze emocjonalnym, relacji między dwojgiem ludzi, czy wewnętrznych przeżyć każdego z nich z osobna. Proces autodestrukcji osobowości introwertycznej, prowadzący do zagłady rodziny. Pewnej z założenia wspólnoty, opartej przecież, przynajmniej w teorii na dialogu i wyrozumiałości, takiej pomagającej przebaczyć. Tutaj owy dialog porzucony całkowitą utratą zaufania, podejrzliwością graniczącą z pewnością. Pytanie jedynie nasuwa się, czy ona oparta na faktach, czego bezpośrednio Rosa nie ukazuje, pozostawiając wątpliwości nierozwiane dosłownie - choć między wierszami jasny wniosek ukryty. W jakie miejsce trudne doświadczenia związane z poczuciem zawodu prowadzą, nietrudno było przewidzieć. Tam skąd powrót jest niemal niemożliwy.

środa, 20 listopada 2013

Quartet / Kwartet (2012) - Dustin Hoffman




Pytanie od razu mi się nasunęło, czy Dustin Hoffman w debiucie reżyserskim (jak podpowiada filmweb coś tam z kimś w 1978 skroił, ale nie znam) ponad poziomy już wyrósł? Bo ogólnie jego doświadczenie w branży filmowej ogromne, stąd wymagania powinny już od startu być bardzo wysokie. Odpowiedź moja - nie wyrósł, jednako z wyczuciem ogarnął nieefektowny jak na czasy dzisiejsze temat. Wyrwał się odważnie z historią mało komercyjną i w ciepłej, dojrzałej formie dał szansę na spotkanie z kinem podstawowe życiowe wartości ukazującym. Nie zrobił jednak tego na modłę do bólu poważną, a wykorzystał do tego kapitalne poczucie humoru, niosące ze sobą skarbnicę prostych, przez co w dzisiejszej skomplikowanej odhumanizowanej rzeczywistości niemal już zapomnianych mądrości. Dzięki temu zabiegowi nie tylko ubawiłem się setnie, ale także pozwoliłem sobie na spojrzenie na starość z zupełnie odmiennej perspektywy. Te piękne okolice, liryczne ujęcia, uroczy angielski klimat, zabawne dialogi, potyczki słowne czy fantastyczne aktorstwo przesłoniły brak efektownej konwencji, pozostawiając wyłącznie esencje teatralnej maniery. Nie polecam tylko smarkaczom. Tyle!

P.S. I tak na marginesie, Billy Connolly i jego stand upy, czy jak to się fachowo zwie na YouTube - KAPITALNE!

poniedziałek, 18 listopada 2013

Metallica - Metallica (1991)




Jak zaledwie chwilę temu swoje mądrości w temacie ogólnie Iron Maiden do sieci wrzuciłem, tak z rozpędu od razu wyżalę się w kwestii najbardziej znanej (może jedynej ;)) przeciętnemu zjadaczowi chleba formacji co z diabelskim gatunkiem się kojarzy. Gdzie bym nie poszedł i jak niewielką znajomość tematu gitarowej muzy gospodarz by przejawiał, to w zbiorze płyt odnajdę niemal zawsze, przynajmniej w formie mp3 lub pirackiej płyty cd z czarnym albumem. Niezwykłe doprawdy! Banałami jednak mam nadzieje sypać nie będę, że ikona na Kill'em All się skończyła lub ewentualnie jeszcze do ...And Justice for All siarczystym thrashem kopała. Moje zdanie w pewnym stopniu odmienne jest, bo zauważam progres zdecydowany ekipy Hetfielda na każdym kolejnym albumie, aż do czarnej płytki - równie nienawidzonej przez betonowych wyznawców kultu w momencie kiedy na półkach sklepów muzycznych zagościła, jak kultem otaczana dziś z perspektywy czasu. Kilka zatem faktów z mojej strony odnośnie czarnego albumu. Fakt pierwszy - stopili tutaj Panowie aranżacje do klasycznie piosenkowych wzorców. Fakt drugi - zmniejszyli prędkości poszczególnych kompozycji, dorzucając w miejsce galopad, soczysty groove. Fakt trzeci - napisali kompozycje idealnie łączące chwytliwość z energią i mocą konkretnych riffów. Fakt czwarty - stworzyli różnorodny zbiór kawałków tworzących idealną całość. Fakt piąty - wycisnęli z wokalu prawdziwą esencję tego co najlepsze w głosie Hetfielda. Fakt szósty - ukręcili dzięki wsparciu Boba Rocka kapitalne, ponadczasowe brzmienie. Fakt siódmy - kazali całemu popowemu mainstreamowi pokłonić się przed grupą metalową, co przyznaję niesłychane! I nie będę wartościował czy powyższe działania to krok we właściwym kierunku był, bo sytuacja po dwudziestu kilku latach zupełnie inna już od tej zaledwie w kilka miesięcy po wydaniu tego przełomowego albumu. Z pewnością po "czarnym" tak naprawdę otworzyli sobie w moim przekonaniu kilka ścieżek, a że wybrali tą która przyniosła rozwlekłe Load i Reload, to ja już tego zrozumieć w stanie nie jestem. Zagubienie swoje oczywiście potwierdzili totalną żenadą w postaci St. Anger oraz tym na nostalgii opartym Death Magnetic - buńczucznie zapowiadanym, a przynoszącym jedynie popłuczyny po legendzie. Taki rozstrój artystycznej osobowości jaki zaprezentowali, myślę sobie iż w poniżej wyłuszczonych tezach można by tłumaczyć. W tym miejscu i momencie zabawie się w psychologię w socjologicznym ujęciu. ;) Load - odjazd w blasku chwały czarnego albumu w komercyjne pitolenie, taka megalomania i syndrom wielkości. St.Anger - rozszczep "osobowości" (mogę tak napisać?) zespołowej w sensie klapy artystycznej i fali krytyki, że to takie "miętkie" było, na przekonanie na siłę, że są ponad to, zatem mogą nagrać to na co mają ochotę, ale i dociążyć materiał może powinni, bo Load i Reload za ten brak ognia się dostało. Wynikiem takiej chwiejności jeden z największych śmierdzących kloców w historii gitarowej młócy, jaki spod paluchów uznanej kapeli wyszedł. I na koniec długa cisza, wypełniona problemami psychicznymi członków kapeli w sensie jednostkowym ale i przez to w sensie grupy, czy zespołu. Debaty, konsultacje z armią menadżerską, setek pewnie doradców którzy wyłącznie perspektywą portfela swe mądrości zagubionym gwiazdorom narzucali i finalnie ku (jak to dumnie brzmi) powrotowi do grania z czasów największej świetności ich pchnęli. Ale jaki efekt został uzyskany, chyba każdy kto w jakikolwiek sposób w takiej muzie siedzi słyszał. O zrównaniu na żadnej płaszczyźnie albumu z 1991-ego i tego z 2008-ego nie ma w moim przekonaniu mowy, a jeśli dla kogoś mają one wartość porównywalną błagam o natychmiastowy kontakt ze specjalistą lub porzucenie tego co bierze. Litości! Gdzie Black Album, a gdzie ta zagrana na siłę, nienaturalna tandeta? Nie ma mowy by zespół nażarty, żyjący w luksusie mógł nagrać coś co chociaż w drobnym stopniu przypomni czasy, kiedy hybryda dojrzałości muzycznej i szczeniackiej pasji przyniosła krążek niemal kompletny. Dziś to już goście co dla rozwojowej perspektywy w muzyce są bezwzględnie straceni, ja przynajmniej nie mam już w tej kwestii najmniejszych wątpliwości. Będą sobie tam od czasu do czasu dłubać przy nowych studyjnych rozdaniach, jednak oprócz przynoszenia kasy (bo z pewnością na fali sentymentu czy legendy te przyszłe produkcje się sprzedadzą), nic poza dobijaniem legendy nie osiągną. Ich wartość muzyczna w porównaniu do klasycznych albumów będzie wstydliwa i w otchłań powoli ich spychająca. Nigdy jednak tak do końca nicość ich nie pochłonie, bo działalność koncertowa nadal stadiony pozwoli zapełniać i życie w luksusie zapewni. Przykre tylko, że taką perspektywę przyszło mi dla tej ikony malować. Pogrążony w żalu od bardzo wielu lat, pomimo ciągłej aktywności Metalliki obwieszczam ich śmierć za życia. Rest in Peace. 

P.S. Nie napisałem chyba w końcu, że Black Album mi się podoba, bo po prostu jest ZAJEBISTY! :)

niedziela, 17 listopada 2013

Iron Maiden - Fear of the Dark (1992)




Legenda jaką w środowisku długowłosym Maiden otoczeni, prawdopodobnie jedynie by uległa tej, co Black Sabbath i Metallice owiewa! Czy słuszne statusy tych grup, sprawą subiektywnego oczywiście osądu, bo o obiektywizmie w tej materii nie ma przecież mowy.  Zatem zanim o albumie z 1992 roku po części się wypowiem, pozwolę sobie jeszcze na taką gorzką refleksję, jaka od jakiegoś czasu na myśl o Iron Maiden mi się nasuwa. Po triumfalnym powrocie w maksymalistycznej konfiguracji (więcej ich się do wioseł nie dopchało?), wraz z albumem Brave New World i każdym kolejnym krążkiem zjazd po równi pochyłej dziewica zalicza. Bo nie inaczej mogę nazwać rozwlekłe, rzemieślnicze produkcje w żenująco naciągany sposób progresywnymi przez ich zwolenników nazywane. Może ja i wyrocznią nieomylną nie jestem - a może być powinienem, a wszyscy wokół jedynie słusznej muzy winni być zwolennikami, bo inaczej na niej się nie znają i PRAWDZIWYMI muzycznymi koneserami nie są! To tak na marginesie sobie wypisuje, bo takie podejście środowisk inteligencji sterydowej, narzucane kostką brukową, flarami i dopiero co posadzoną zielenią, "trendi" (tak się to pisze?) w odbiorze mediów patriotyczno-katolickich ostatnio na polu zgoła odmiennym od muzycznego. Dobra, bo zainspirowany ostatnimi (już widzę, że cyklicznymi wydarzeniami ze "stolycy") odjechałem we współczesne zagadnienia, a rzec chciałem, iż mimo moich ograniczonych możliwości percepcji słuchowej (zwyczajnie nie wszystko co się w progresywnej niszy dzieje śledzę), jednak progres to zamiast z miałkimi próbami tworzenia kolosów wielominutowych, bardziej z rozwojem ciekawych tematów czy pomysłów mnie się kojarzy. Nie jestem w stanie również przebrnąć ostatnio przez zmęczony wokal Dickinsona, który wyraźnie swoje najlepsze lata (jeżeli o formę intonacyjną idzie) ma już dawno za sobą. Zaprzeczać jednako nie będę, bo szacunek dla tych typów u mnie spory, że ignorując obecny kierunek artystyczny nie doceniam długowieczności formacji, czy rzemieślniczej perfekcji wpakowanej w ostatnie studyjne kolosy. Ale jakbym wyłącznie tego od ekipy Steve'a Harrisa miał oczekiwać, to obraziłbym ich dorobek, jakim szczególnie w szczenięcych latach swojej kariery czarowali. Spokojnie, ja wiem że nie mogę od nich wymagać w wieku przedemerytalnym świeżości, młodzieńczej werwy i energii, jaka z przykładowo Killers, czy The Number of the Beast się wylewała. Tyle że opisując już za MOMENT zawartość i przekonania z Fear of the Dark związane, jasno mogę udowodnić, że ożenienie dojrzałości z energią i pasją smarkacza, dzięki temu albumowi było możliwe. Tak, oczywiście goście wtedy byli po trzydziestce, a minęły niemalże 22 lata i tak wyobrazić sobie próbuje ile we mnie niemal za ćwierć wieku wigoru pozostanie. Fakt szybko mi go ubywa! I tak przecież nie popuszczę i wcześniejszej tezy trzymać się zamierzam, bom betonem w tej kwestii i jak ktoś produkcje powyżej Brave New World na równi z tą z Eddiem na drzewie (lub w drzewie :)) na jednej szali położyć i przekonywać o ich podobnej wartości będzie próbował, to do spazmów śmiechu mnie doprowadzi. Nie "róbmy jaj" - pewnie ciężko byłoby takiego szaleńca znaleźć! Listę zalet Fear of the Dark zatem otwieram, donoszę iż wszystko jest tu wbite w punkt. W idealnej symbiozie żyjący intensywnie, wyborny hard rock wraz z heavy metalowym, odrobinę kiczowatym hymnowym zacięciem. Ale o dziwo ta firmowa dla Maiden (od numerku z bestią) na 666 sposobów maniera, w żadnym stopniu mnie tu nie śmieszy, a powód jaki leży u podstaw tej akceptacji dla częściowej tandety w idealnym rozłożeniu masy tkwi. Stąd używając motoryzacyjnej nomenklatury, ani nie notuje podsterowności, ani nadsterowności tej maszyny. Sunie ona gładko założonym perfekcyjnie torem, z mocą konkretną w każdej chwili na zawołanie dostępną. Po okresie zapatrzenia w klawiszową pstrokatą formę krzywdzącą rocka w latach 80-tych, Harris ogarnął te lukrowane tendencje i pokazał na co jeszcze prócz produkowania lichych, prawie bliźniaczych albumów stać tą firmę. Umiejętnie wycisnął esencję własnego stylu z niepodrabialnie klekoczącym basem i scalił ją finezyjnym splotem z gitarową melodyjną maestrią, jaka doskonałym tłem dla olśniewającego kunsztem Bruce'a Dickinsona. I szkoda ogromna, że po takim kapitalnym albumie Dickinsona ścieżka już równoległą do drogi obranej przez kumpli nie była. Cholera ich wie tak naprawdę, co było nie tak, jaki powód do rozstania doprowadził? Faktem tylko, że ani Bruce ani Iron Maiden tego przełomu w sukces komercyjny czy artystyczny nie przekuli. Accident of Birth, czyli de facto maidenowe granie dopiero wokalistę o głosie jak dzwon do łask fanów przywróciło, a samą legendę żelaznej dziewicy za sprawą triumfalnego come backu z 2001 na czoło pierwszej ligi gitarowego łojenia wcisnęło. Co by było gdyby inaczej się ułożyło (rymy idą ;)) przekonać mi dane się już nie będzie - wiem tylko co jest obecnie. Kilka ponadczasowych albumów i dzisiejsza mizeria studyjna, ogromnymi trasami i spektakularnymi koncertami przesłaniana. Ale jak długo jedynie na legendzie można jechać, już już z odpowiedzią spieszę! Jak wiele przypadków stadionowych legend sprzed lat pokazuje - długo, oj bardzo długo. Nie ma przecież w gitarowej muzie współcześnie takich nazw co stadiony samemu potrafią zapełnić. Inne zespoły, inna filozofia odbioru muzyki, inne czasy oczywiście. Czy gorsze? Gdzie tam, w żadnym wypadku!

sobota, 16 listopada 2013

The Iceman (2012) - Ariel Vromen




Przed seansem obawy miałem, bo oto zupełnie mi nieznany reżyser zabiera się za temat, czy gatunek kinowy, którego oddanym niemal bezkrytycznie wyznawcą jestem. I niepewność we mnie wysokie stężenie przybrała, czy potencjał historii adaptowanej nie zostanie zaprzepaszczony. Szczęśliwie z wersją optymistyczną się skonfrontowałem, że świeża krew nie położyła tego obrazu - taka bowiem refleksja już niemal od początku filmu mi towarzyszyła. Wkręciła się produkcja Ariela Vromena w mą świadomość na całego, serducho w wielu momentach intensywnie zabiło puls energetycznie pobudzając. Niewyobrażalne dosłownie, że żadna to fikcja fundamentem scenariusza (ta makabryczna rzeźnia przykładowo), jeno fakty wyłącznie. Rola Shannona tutaj, wraz ze świetnie oddanym klimatem czasów ówczesnych podstawą dla osiągniętego wybornego efektu. Kapitalnie oddana osobowość na wpół psychopatyczna, zawieszona między dwoma równoległymi światami, które naturalnie musiały się w końcu przeniknąć, by finalnie jedynie gruzy pozostawić. Koegzystencja rodzinnego spokoju, sielanki amerykańskiego modelu z początku lat 60-tych, na równi z pełnym przemocy kamuflowanym życiem "zawodowym". Zimny, bezwzględny twardziel ze skumulowanymi, ukrytymi i piętrzącymi się wewnątrz emocjami, które eksplodowały pod postacią bezradności wobec kreowanych latami zawiłości. Zaplątał się chłop, nie napisze "bidny", bo jakoś pomimo jego oddania dla rodziny nie jestem w stanie darzyć go sympatią. Bo to chyba tak naprawdę skurwiel bezlitosny mimo wszystko był.

P.S. Porównajcie sobie jeszcze zimny ryj Michaela Shannona z tym Ryana Goslinga, jakim w Drive szpanował. Komu prędzej zeszlibyście z drogi? ;)

piątek, 15 listopada 2013

Drive (2011) - Nicolas Winding Refn




Naczytałem się w większości ekstatycznych opinii i pomiędzy oczekiwane premiery czy zaległe nieobejrzane jeszcze obrazy wbiłem seans z Drive. Pierwsza rzecz – Gosling, aktor (ukryć się tego nie da), który w ostatnim czasie pomimo nie do końca hollywoodzkiej powierzchowności i nieprzekonującego mnie wizerunku artystycznego, w takich wybornych produkcjach Dereka Cianfrance jak Blue Valentine i  The Place Beyond the Pines zrobił bardzo przyzwoite wrażenie. Tu obsadzony w roli zimnego, beznamiętnego twardziela, jedynie po części przekonuje. Chyba że takie pierwotne założenie reżysera, by w żadnym stopniu rysy jego nie okazywały wnętrza i osobowości postaci jaką odgrywa – takie moje odczucie. Zimna, bez emocjonalna, sztucznie nawet pokusiłbym się o stwierdzenie naciągana jego fasada – mało zwyczajnie wiarygodna. Rzecz druga – klimat specyficzny, gdzie dużo ciszy, milczenia, powściągliwych dialogów wypełnianych pauzą. To taka zawiesina uzyskana wyjątkowymi zdjęciami, tracącymi tempo ujęciami, gęstniejącą atmosferą i brutalnymi scenami. Taka trochę hybryda kina Tarantino i majstersztyku Luca Bessona zawartego w Leonie zawodowcu. I rzecz trzecia sama historia do bólu schematyczna, bo oto on zamknięty w skorupie chłodem bijącej w przypływie namiętności i ludzkiego odruchu sprawiedliwości staje do walki z potężnym bossem. Prawdziwy z niego tu bohater walczący po stronie dobra, anioł zemsty niejako w starciu ze światem zwyrodnialców. ;) Kiczowato nie? W ogólnym rozrachunku jednak udana to próba stworzenia mocnego kina dla bamboszowych twardzieli, gdzie krwawa jatka nie wyłącznie po to by efekt wizualny był osiągnięty. Ma to swój intrygujący posmak, bo trzyma w napięciu, dostarcza adrenaliny, ale i skutecznie buduje więzi z głównymi bohaterami. Oglądałem go z permanentnym uczuciem unoszącego się w atmosferze poczucia poetyckiego ducha wtłoczonego w brutalny obraz, romantyki ożenionej z sadystyczną przemocą. Trudna sztuka udała się w moim przekonaniu twórcy i chociaż nie uniknął on banału z tej próby powrócił finalnie z tarczą, a przynajmniej mnie zachęcił w przyszłości do ponownej konfrontacji z Drive, by tak do końca spróbować odszyfrować symbolikę zawartą w wielu intrygujących fragmentach.

czwartek, 14 listopada 2013

Sahg - Delusions of Grandeur (2013)




To już trzecia z kolei produkcja pochodzącego z krainy fiordów ansamblu Sahg, która to w ścisłej czołówce kapitalnych dla mnie albumów swoje miejsce odnalazła. W składzie Sahg licznie reprezentowana różnorodna norweska scena metalowo-rockowa. Nie będę jednak się tu rozpisywał kto i w jakiej znanej wtajemniczonym formacji sobie pogrywa, bo jak muza sama w sobie dobra jest to kwestia nazwisk drugoplanowa. Przejdę więc do meritum i po zaledwie dwóch tygodniach intensywnej znajomości z krążkiem wyrażę swój zachwyt nad jego zawartością. Faktem jest, że spodziewałem się niespodziewanego, takiego dryfu w stronę eksperymentów, w przypływie pesymizmu rozczarowania ich nieudanymi próbami. Szczęśliwie, co okrutnie mnie cieszy, otrzymałem pozytywne zaskoczenie. A co mnie tak w detalach na tym albumie pochłonęło? Rozjeżdżające się kosmiczno-psychodeliczne w klimacie rozmyte riffy, solówki, które w stronę Mastodona wyraźnie ewoluują, nadal gdzieś majaczące inspiracje legendą z Birmingham oraz to progresywne zacięcie sprawiające, że Delusions of Grandeur smakuje się, odkrywa, niemal zdobywa wysiłkiem intelektualnym. Dodatkowa jego moc tkwi w różnorodności muzycznej spiętej klamrą firmowego już stylu, formie konceptu odnoszącego się bezpośrednio do kultowej Odysei kosmicznej 2001 Stanley’a Kubricka. I żeby nie popaść już w zupełny hymn pochwalny muszę dodać łyżkę dziegciu do tej beczki miodu, bo pomimo ogólnej świetnej w odbiorze roboty jaką wykonał wokalnie Olav Iversen, w jednym fragmencie wyraźnie nie dał rady. To ten moment podczas Ether, gdy wyraźnie zabrakło mu skali. Anty śpiew jakiemu hołduje oczywiście zdecydowanie specyficzny, w związku z czym pewnie wielu przypaść do gustu nie może. Ja jednako łykam taką manierę niemal bezkrytycznie, bo idealnie wpisuje się w klimat Delusions of Grandeur – kapitalnie dopełniając odjechaną atmosferę albumu. Bezwzględnie teraz to dla mnie silny punkt na mapie premier dobiegającego roku 2013-ego, a co szczególnie napawa optymizmem, każda kolejna z nim podróż przynosi coraz to nowe doświadczenia estetyczne. Zaiste to bardzo perspektywiczne nadal dzieło.

Drukuj