poniedziałek, 18 listopada 2013

Metallica - Metallica (1991)




Jak zaledwie chwilę temu swoje mądrości w temacie ogólnie Iron Maiden do sieci wrzuciłem, tak z rozpędu od razu wyżalę się w kwestii najbardziej znanej (może jedynej ;)) przeciętnemu zjadaczowi chleba formacji co z diabelskim gatunkiem się kojarzy. Gdzie bym nie poszedł i jak niewielką znajomość tematu gitarowej muzy gospodarz by przejawiał, to w zbiorze płyt odnajdę niemal zawsze, przynajmniej w formie mp3 lub pirackiej płyty cd z czarnym albumem. Niezwykłe doprawdy! Banałami jednak mam nadzieje sypać nie będę, że ikona na Kill'em All się skończyła lub ewentualnie jeszcze do ...And Justice for All siarczystym thrashem kopała. Moje zdanie w pewnym stopniu odmienne jest, bo zauważam progres zdecydowany ekipy Hetfielda na każdym kolejnym albumie, aż do czarnej płytki - równie nienawidzonej przez betonowych wyznawców kultu w momencie kiedy na półkach sklepów muzycznych zagościła, jak kultem otaczana dziś z perspektywy czasu. Kilka zatem faktów z mojej strony odnośnie czarnego albumu. Fakt pierwszy - stopili tutaj Panowie aranżacje do klasycznie piosenkowych wzorców. Fakt drugi - zmniejszyli prędkości poszczególnych kompozycji, dorzucając w miejsce galopad, soczysty groove. Fakt trzeci - napisali kompozycje idealnie łączące chwytliwość z energią i mocą konkretnych riffów. Fakt czwarty - stworzyli różnorodny zbiór kawałków tworzących idealną całość. Fakt piąty - wycisnęli z wokalu prawdziwą esencję tego co najlepsze w głosie Hetfielda. Fakt szósty - ukręcili dzięki wsparciu Boba Rocka kapitalne, ponadczasowe brzmienie. Fakt siódmy - kazali całemu popowemu mainstreamowi pokłonić się przed grupą metalową, co przyznaję niesłychane! I nie będę wartościował czy powyższe działania to krok we właściwym kierunku był, bo sytuacja po dwudziestu kilku latach zupełnie inna już od tej zaledwie w kilka miesięcy po wydaniu tego przełomowego albumu. Z pewnością po "czarnym" tak naprawdę otworzyli sobie w moim przekonaniu kilka ścieżek, a że wybrali tą która przyniosła rozwlekłe Load i Reload, to ja już tego zrozumieć w stanie nie jestem. Zagubienie swoje oczywiście potwierdzili totalną żenadą w postaci St. Anger oraz tym na nostalgii opartym Death Magnetic - buńczucznie zapowiadanym, a przynoszącym jedynie popłuczyny po legendzie. Taki rozstrój artystycznej osobowości jaki zaprezentowali, myślę sobie iż w poniżej wyłuszczonych tezach można by tłumaczyć. W tym miejscu i momencie zabawie się w psychologię w socjologicznym ujęciu. ;) Load - odjazd w blasku chwały czarnego albumu w komercyjne pitolenie, taka megalomania i syndrom wielkości. St.Anger - rozszczep "osobowości" (mogę tak napisać?) zespołowej w sensie klapy artystycznej i fali krytyki, że to takie "miętkie" było, na przekonanie na siłę, że są ponad to, zatem mogą nagrać to na co mają ochotę, ale i dociążyć materiał może powinni, bo Load i Reload za ten brak ognia się dostało. Wynikiem takiej chwiejności jeden z największych śmierdzących kloców w historii gitarowej młócy, jaki spod paluchów uznanej kapeli wyszedł. I na koniec długa cisza, wypełniona problemami psychicznymi członków kapeli w sensie jednostkowym ale i przez to w sensie grupy, czy zespołu. Debaty, konsultacje z armią menadżerską, setek pewnie doradców którzy wyłącznie perspektywą portfela swe mądrości zagubionym gwiazdorom narzucali i finalnie ku (jak to dumnie brzmi) powrotowi do grania z czasów największej świetności ich pchnęli. Ale jaki efekt został uzyskany, chyba każdy kto w jakikolwiek sposób w takiej muzie siedzi słyszał. O zrównaniu na żadnej płaszczyźnie albumu z 1991-ego i tego z 2008-ego nie ma w moim przekonaniu mowy, a jeśli dla kogoś mają one wartość porównywalną błagam o natychmiastowy kontakt ze specjalistą lub porzucenie tego co bierze. Litości! Gdzie Black Album, a gdzie ta zagrana na siłę, nienaturalna tandeta? Nie ma mowy by zespół nażarty, żyjący w luksusie mógł nagrać coś co chociaż w drobnym stopniu przypomni czasy, kiedy hybryda dojrzałości muzycznej i szczeniackiej pasji przyniosła krążek niemal kompletny. Dziś to już goście co dla rozwojowej perspektywy w muzyce są bezwzględnie straceni, ja przynajmniej nie mam już w tej kwestii najmniejszych wątpliwości. Będą sobie tam od czasu do czasu dłubać przy nowych studyjnych rozdaniach, jednak oprócz przynoszenia kasy (bo z pewnością na fali sentymentu czy legendy te przyszłe produkcje się sprzedadzą), nic poza dobijaniem legendy nie osiągną. Ich wartość muzyczna w porównaniu do klasycznych albumów będzie wstydliwa i w otchłań powoli ich spychająca. Nigdy jednak tak do końca nicość ich nie pochłonie, bo działalność koncertowa nadal stadiony pozwoli zapełniać i życie w luksusie zapewni. Przykre tylko, że taką perspektywę przyszło mi dla tej ikony malować. Pogrążony w żalu od bardzo wielu lat, pomimo ciągłej aktywności Metalliki obwieszczam ich śmierć za życia. Rest in Peace. 

P.S. Nie napisałem chyba w końcu, że Black Album mi się podoba, bo po prostu jest ZAJEBISTY! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj