wtorek, 12 listopada 2013

System of a Down - Toxicity (2001)




Minęło trochę czasu nim myśli zebrałem i kilkukrotnie wznowiłem odsłuchy tego krążka. Pamiętam dokładnie jakim echem, a dokładnie czkawką żenady odbijało się ówcześnie (tuż po spektakularnym sukcesie Toxicity), wspomnienie koncertowej wizyty ekipy Tankiana - wraz ze Slayer z roku 1998-ego. Chamstwo i grubiaństwo nieprzygotowanych na porcje muzyki nieszablonowej radykalnych fanów zabójcy, powitało nieznanych jeszcze szerzej wtedy naturalizowanych Amerykanów. Ale „nie o tem, nie o tem” być miało. A może "o tem", bo pewną ciekawą obserwację socjologiczną powyższy incydent w konfrontacji z późniejszą falą ekscytacji innowacyjnością twórczości systemu ukazuje. Mianowicie jak media, rynek branżowy, a przede wszystkim wytwórnie wypromować status grupy potrafią - tutaj SOAD na taki przywilej jak najbardziej zasłużył. W jaki sposób zmieniło się postrzeganie kapeli i oczywiście najistotniejsze w moim subiektywnym odczuciu – że trzeba samemu mieć nosa i bez sugestii otoczenia, innych wiedzących lepiej wyczuć co jest wartościowe wśród łamiących szablony. Łatwo podążać za stadem, co w naszej przecież ludzkiej naturze tkwi, rzucać obelgi w stronę tych co niezrozumiani, przez co wydrwieni. Trudniej zadać sobie trud poznawczy, by bezpodstawnie inwektywami nie miotać lub chociaż pewną neutralność zachować. Koniec socjologii i psychologii na wyrost stosowanej - tematu okołomuzycznego, stąd kieruje już swe refleksje w stronę li tylko zawartości muzycznej Toxicity. A tutaj analiza ku elaboratom prowadzi, których za wszelką cenę próbuję unikać, by jeszcze tych co czas na moje literackie wypociny poświęcają nie zniechęcać zwykłym przerostem formy nad treścią. Zatem krótko, bo każdy obowiązki jakieś posiada i priorytety wskazać musi. Ładują panowie w tą autorską oryginalną koncepcję, dynamikę rytmicznych galopad, czasem prymitywnych lub inaczej oszczędnych technicznie, by w momencie przejść do skomplikowanych łamańców, kapitalnie ożywiających fakturę kompozycji. Gitary tną wyraziste riffy, soczyście podbijane potężnym brzmieniem, ze sporą ilością detali, intrygujących drugoplanowych dźwięków podkreślających egzotyczną melodykę. Wokalne szaleństwo Serja Tankiana z charakterystycznym akcentem i niespotykanym bezprecedensowym stylem intonacji, w taki barwny sposób interpretującym trafne spostrzeżenia ubrane w celnych słowach. Wybornie definiujące w finalnym efekcie całościowo odczucia w konfrontacji z płynącą nutą. Nie dziwi mnie już dzisiaj z perspektywy czasu kultowy status tego materiału oraz współczesne częste już odwoływanie się wśród tych, co jeszcze z mlekiem pod nosem w ciężką muzykę się wkręcają do wartości samej w sobie spuścizny muzycznej SOAD. Fajni, że dzięki tym młodym jednostkom nie zginie kult muzyki łamiącej proste estetyczne zasady harmonii w piosence. Znaczy że ona musi mieć ładną melodię i lirycznie traktować o tym, że Kamil pod remizą, przepraszam – w lanserskim klubie przy stodole sołtysa (ukłony dla wszystkich pełniących tą zaszczytną, społeczną funkcje) wyrwał na ospojlerowany niemiecki dynamit (takiego znaczy "miszcza" jednej czwartej mili) długonogą córkę lokalnego bambra. Dziękuje więc wam w tym miejscu, młodzi co z prądem nie płyniecie i zachęcam do dalszego odkrywania bogactwa gitarowego młócenia. Kasy z tego nie będziecie mieli (co za zawód? ;)), ale satysfakcję z pewnością gwarantowaną uzyskacie. I tak niepostrzeżenie przeszedłem od chamstwa radykałów poprzez naukowe wywody dziennikarskie analizy i częściowo gorzkie o stadnym postrzeganiu muzyki refleksje do podziękowań dla tych co nadzieją dla mnie i tego co pasją muzyczną moją - w tym KRÓTKIM z założenia tekście. ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj