piątek, 22 listopada 2013

Iommi - Fused (2005)




Ponarzekałem sobie ostatnio na współczesne, czy sprzed kilku lat wytopy maestro Iommiego, a robić tego nie powinienem, szczególnie że ikony tego formatu w wielu środowiskach niekrytykowalne, a podnoszenie ręki na świętości usuwaniem tychże kończyn finalizować się powinno (zdaniem radykałów oczywiście). Jednakże ja ryzykuje, bom typ co żadnych świętych krów nie wyróżnia i ocenia muzyczne produkcje nie przez pryzmat nazwiska, a wyłącznie za sprawą wrażeń czysto emocjonalnych. Na szczęście MISTRZ na koncie tak wiele doskonałości płytowych posiada, że oprócz utyskiwania mam też niezaprzeczalną radość wystukiwać masę komplementów dotyczących jego albumów. W przypadku Fused nie mam jakichkolwiek wątpliwości, że z kapitalnym dziełem mam tu do czynienia. Po równie udanym krążku nagranym z gwiazdami ogólnie rozumianego twardego rocka, co paszczami dźwięki wydają, poszedł Iommi za głosem sentymentu i we współpracy z Glennem Hughesem skroił dziesięć doskonałych kompozycji zawierających wszystko co najlepsze w szlachetnym stylu, jakiego ojcem. Bezwzględnie przyznać muszę, że zabieg z zaangażowaniem tego wychudzonego dziadka, jakim legendarny Hughes, trafiony w dziesiątkę. On tu bohaterem i klejnotem błyszczącym wszelkimi odcieniami wokalnego kunsztu. I może ja nie znam w pełni jego bogatego dorobku artystycznego, ale to, co ostatnimi czasy za sprawą współpracy z Iommi'm czy gwiazdorskiego ansamblu Black Country Communion wyczarował, to powrót w wielki stylu! Brawa i nadzieja, że jeszcze na dzień dzisiejszy jest w stanie tą wysoką formą skręcić jakąś bujającą płytkę. Wracając do Fused nie ma tu miejsca na narzekania, bo absolutnie wszystko jest tu wbite celnie w punkt. Solidne, mocno osadzone riffy, stanowią wraz z wokalną ekspresją Hughesa oś wokół której osnute raz dynamiczne, innym razem ślamazarne perkusyjno-basowe pochody. Każdy utwór jest mistrzostwem sam w sobie, ale też idealnie wypełnia przestrzeń, w rozumieniu albumu jako całości. Można by tu precyzyjnie opisywać, co szczególnego konkretne kompozycje w sobie zawierają, jednako zamiast ględzić i w naciąganych literackich metaforach opisywać ich strukturę, formę czy fakturę, w kategorycznym tonie nakazuje każdemu maniakowi gitarowego rzemiosła w rockowej formule, jeżeli jeszcze nie poznał fenomenu Fused natychmiast tą karygodną zaległość nadrobić. Nie skupiajcie się na tym co w szale promocyjnej zawieruchy reklamowano wam jako wielkie powroty dwóch wcieleń Black Sabbath (The Devil You Know, 13), tylko sięgnijcie do wybitnych solowych dzieł mistrza. Tam nie ma "zbawiennego" oddziaływania speców od marketingu czy produkcyjnych dawno już wyblakłych magów konsolety. Tam jedynie prawdziwa czysta pasja, niczym niekrępowana, niemotywowana sukcesem finansowym i PR-owym. Dzięki czemu niezwykła magia dźwiękowej ekstazy mogła być wyeksponowana w sposób perfekcyjny! 

P.S. A jednak muszę tu wyróżnić dwa numery, bo zwyczajnie wśród ideałów prawdziwe to majstersztyki. What You’re Living For za ten dynamit jaki jego esencją oraz zamykający krążek I Go Insane, za zawarcie w tytule sedna tego, co w kawałku tym się dzieje. Dosłowne szaleństwo obfitości pomysłów zaklęte w niemal dziesięciu minutach rockowego szczytowania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj