czwartek, 30 lipca 2015

Droids Attack - Must Destroy (2010)




Pięć latek już pękło od chwili gdy trzeci longplay tych Amerykańców szczęśliwym zbiegiem okoliczności wylądował w mym stereo. Za moment napiszę pełny zachwytu pean pochwalny dotyczący Must Destroy, teraz jednak w pierwszej kolejności wyrażę ogromną tęsknotę za kolejnym krążkiem grupy, na który to oczekuję (jasna cholera!) już połowę dekady. Nasłuchuje konsekwentnie wieści z ich obozu, jestem na bieżąco z facebookowym profilem i prócz informacji o koncertowych wyprawach (po rodzimym ich kontynencie) i jajcarskich okolicznościowych wydarzeniach to cisza. Szkoda, muszę się widać uzbroić w dodatkową cierpliwość z nadzieją na w miarę rychłe decyzje w sprawie produkcji świeżej porcji gitarowego gruzu. Fakt że Must Destroy to album co wszelkie oczekiwania względem siarczystego stonera z pasją realizuje i bez krzty znudzenia od kilku lat dobrą zabawę zapewnia. To krążek, który bez cienia przesady z powodzeniem odnalazłby się pośród wytopów największych nazw stonerowej sceny. Dorównuje im z łatwością i dziwi mnie jedynie, że ta kapela jeszcze nie jest tak szeroko znana, by każdy fascynat tego rodzaju gatunkowego mielenia w znajomości ich dokonań się orientował, a spore grono w koszulkach z D.A. logosem z dumą się obnosiło. Widać nie tylko gruz z tripem pochodzący z krajów egzotycznych problem z przebiciem się do ekstraklasy posiada, kiedy materiał świetny z instrumentów z żarem eksploatowanych płynie. Łatwo też nie jest tym co zza oceanu atakują, nie tylko silna konkurencja spora, ale przede wszystkim ilości płyt nagrywanych zatrzęsienie. Trzeba ten zalew obfitości jakąś metodą przefiltrować, każdy pasjonat musi wpierw na swój sposób wstępną selekcję przeprowadzić. W moim przypadku Droids Attack pojawił się w obrębie zainteresowań za sprawą jednego z muzycznych podsumowań za rok 2010 i mocnego teledysku do numeru The Great Wall Of 'Gina. Po "krwawo czerwonym" wizyjnym odsłuchu, byłem żywo zainteresowany, a tuż po premierowym starciu z całością materiału bezwzględnie kupiony. Wszystko się tu zgadzało - wokal w odpowiednim stopniu chrypką zainfekowany, gitary rzężące z charakterem oraz bas z perkusją będący napędu i rytmu bujającego źródłem. Mokry sen urzeczywistniony, odkrycie spełnienie przynoszące i tylko do k**** nędzy ileż to trzeba czekać na sukcesora! Póki co odpalam go po raz kolejny i jaram się konfrontacją z tymi dziewięcioma potężnymi ciosami. 

środa, 29 lipca 2015

Apt Pupil / Uczeń szatana (1998) - Bryan Singer




Swego czasu produkcje tą przegapiłem, co dziwne bo zdeklarowanym fanem największego hitu w karierze Bryana Singera, czyli The Usual Suspects już od samej premiery byłem. Może tak uważnie jego kariery nie śledziłem, może ówcześnie kino nie było aż tak bardzo w centrum mojego zainteresowania bo dwudziestolatek innego rodzaju rozrywek poszukiwał. Nie ważne, nie będzie spowiedzi! Istotne teraz, że po latach w końcu tą zaległość nadrobiłem i naturalnie pozbawiony gówniarskiego sentymentu swą opinię prezentuje. To jak się okazuje żadne kino o kultowym, ponadnormatywnym ciężarze gatunkowym czy jakościowym, tylko solidny średniak z przyzwoitą rolą nastolatka Brada Renfro, który nota bene za smarkacza w kilku świetnych produkcjach swoją obecność zaznaczył (The Client, Sleepers) i bardzo dobrą weterana Iana McKellena znanego współcześnie chyba wszystkim z roli Gandalfa. Na podstawie opowiadania legendarnego już mistrza strachu Stephena Kinga, który to zwykł niemal taśmowo bestsellery pisać, własną dość skrzywioną wyobraźnie nieskrępowanie na papier przelewając. Ten kultowy pisarz to etatowy dostarczyciel scenariuszy dla hollywoodzkich reżyserów, co ewenementem z różnych poziomów jakości. Bo oto na jednej szali takie hiciory jak Misery, The Shawshank Redemption czy ikoniczny The Shining, a po przeciwległej stronie równie liczne klasy C reżyserskie wypociny. Apt Pupil gdzieś pośrodku tej stawki się odnajduje, to ani kicz ani tym bardziej majstersztyk. Solidny fundament pod ekranizację z równie poprawnym efektem filmowym uzyskanym przez Singera. Zwyczajnie względnie dobre kino z psychologicznym jądrem i mrocznym historycznym tłem.

P.S. Jak ktoś absolutnie nie w temacie i do seansu przystąpi niech jakichkolwiek okultystycznych skojarzeń się nie spodziewa, bo to o uczniu nie tego rogatego. 

wtorek, 28 lipca 2015

Child 44 / System (2015) - Daniel Espinosa




Dosyć sporo nieprzychylnych opinii wraz z premierą obrazu Daniela Espinosy po sieci się obiło i absolutnie one w mojej wyobraźni nie korespondowały z kapitalną obsadą i intrygującym tematem. Stąd jak tylko pojawiła się okazja by opinie innych z własnym oglądem rzeczywistości skonfrontować, natychmiast czas na seans wygospodarowałem. Teraz bogatszy w wiedzę z autopsji pochodzącą ośmielam się własną recenzję, nieskalaną sugestiami z netu pochodzącymi przedstawić. Jak wspomniałem głównym powodem mojego zainteresowania Child 44 była obsada, z legendarnym już Garym Oldmanem i za kilka lat pewnie pod względem prestiżu mu dorównującym Tomem Hardy. Dodatkowo sama historia osadzona w czasach schyłkowej epoki stalinizmu szansę dawała na produkcję, która przykuje uwagę i wrażenie na dłuższy okres po sobie pozostawi. Trudno zatem posądzać mnie o pozbawione entuzjazmu nastawienie - więcej ja wszelką racjonalną krytykę z miejsca odrzucałem, mimo iż zdawałem sobie sprawę z zagrożenia jakim sytuacja kiedy obraz o realiach radzieckich jest kręcony przez hollywoodzką machinę. Niestety zapału by trzymać się wyobrażeń starczyło mi jedynie do połowy, czyli do momentu kiedy przestałem żyć marzeniami, a zacząłem twardo stąpać i racjonalnie, bez emocji spostrzegać efekt pracy Espinosy. Mój entuzjazm sromotnie przegrał z empirią i kazał przyznać, iż z dużej chmury niestety tylko mżawka spłynęła. Bo oto zamiast mocnego  kryminału, czy też solidnego thrillera. obejrzałem mdły film przygodowy osadzony jedynie w mrocznych realiach Rosji Radzieckiej. Fakt, że zrobiony do bólu poprawnie, ale kiedy moje oczekiwania były tak wygórowane, to sama poprawność nie mogła uratować finalnego wrażenia. Całość w górę ciągną rzecz jasna kreacje - warsztatowe umiejętności bez zarzutu, gdyby zaś nie kolejna abberacja związana z użyciem w dialogach języka angielskiego. I tutaj to już odlot zupełny - ze sztucznie zmanierowanym rosyjskim akcentem! Nie rozumiem po co, na jaka cholerę taki manewr? Podciął tym błyskotliwym ruchem reżyser sobie gałąź na której i tak dość niestabilnie stał, dając pewnie wielu powód do uzasadnionej hejterskiej krytyki. W ten sposób poważna w założeniach opowieść o zimnym funkcjonariuszu służb bezpieczeństwa, który jedną słabość posiada, wynikającą z wydarzeń i doświadczeń z przeszłości, która to resztki człowieczeństwa w nim ożywia, staje się co najmniej nieco karykaturalna. I trudno w tym miejscu na wyliczenie większej ilości zalet niż wad. Szkoda, bo w głębi w najczarniejszych snach to zakładałem, że jedynie z kwestią nieudolnego zarysowania realiów sowieckiej Rosji będę miał tu do czynienia. Nie brałem pod uwagę tych mankamentów z którymi w rzeczywistości trzeba było się zmierzyć. Paradoksalnie w zestawieniu właśnie z nimi ukazana jankeska wizja ZSRR jest doprawdy zaskakująco trafna. Czy jest do końca zbieżna to już kwestia dyskusyjna. Jeżeli ktoś oczekuje pełnego autentyzmu po archiwalia dokumentalne radzę sięgać. Ja oczekiwałem tylko mocnego kina akcji z tłem pełnym uwarunkowań społeczno-historycznych, które by klimat podkręcały - przykro mi, że się zawiodłem.

P.S. Trzeba na przyszłość zwracać baczniejszą uwagę na nazwisko reżysera niźli obsadę. Kim do cholery jest ten Espinosa? :)

poniedziałek, 27 lipca 2015

Lamb of God - VII Sturm und Drang (2015)




Mam świadomość, iż Lamb of God to ekstraklasa modern thrashu, a ich albumy zawierają zawsze materiał nie schodzący poniżej bardzo wysokiego poziomu. Jednakże po ostatnim krążku, a szczególnie po odświeżeniu go po dłuższym czasie wrażenie we mnie powstało takie, że lekka zadyszka jankesom się przytrafiła. Brakowało na Resolution świeżości, polotu, błysku jakiegoś, który w porównaniu do wcześniejszych produkcji dostarczyłby kolejnej ekscytującej porcji pulsującej energii. Nie chce być źle zrozumiany, bo longpaly z 2012-ego roku w swoim czasie wysoko oceniłem i nadal jako porażki go nie rozpatruje. Dostrzegam tylko teraz szczególnie w odniesieniu do Sturm und Drang, iż tegoroczny zbiór kawałków w srebrnym krążku zawarty przynajmniej po kilkunastu przesłuchaniach ma w sobie sporo więcej inwencji i pomysłów, które to zdecydowanie zrewitalizowały obraz twórczości kapeli. Poczynając od dwóch starannie dobranych gości w osobach Chino Moreno i Grega Puciato, po eksperymenty wokalne z czystym głosem jakimi w Overlord Randy Blythe zaskakuje. Zarówno frontman Deftones jak i krzykacz The Dillinger Escape Plan kapitalnie wpasowali się w numery napisane przez muzyków owieczki lub inaczej sami kompozytorzy wyśmienicie zaaranżowali dźwięki po kątem udziału zaproszonych typów. Dzięki tym zabiegom Embers i Torches zyskały sporo przestrzeni i zabrzmiały chwilami po części (rzecz jasna tylko po części :)) jak kompozycje ich macierzystych formacji. Efekt w moim odczuciu wyborny i niespodziewany, bo ja zbytnim zwolennikiem kolaboracji nie jestem - wole kiedy znanymi nazwiskami nie szasta się dla osiągnięcia szumu i poklasku. Tyle tylko, że kiedy robi się to z takim rezultatem to rad jestem i z miejsca odszczekuje swoje uprzedzenia. Chwale numery dopieszczone charakterystycznymi wokalizami Moreno i Puciato, rozpływać w zachwytach zamierzam się także nad rozbudowanym Overlord, gdzie szepcze sobie Blythe oraz całą resztą programu, z riffów chwytliwych nagromadzeniem, witalną dynamiką i oczywiście odpowiednią dawką agresji, w co by nie napisać brutalnej gatunkowej konwencji. Nowa wytwórnia, nowe otwarcie - bardzo miłe zaskoczenie! Żadna rewolta, a jedynie mocne przewietrzenie stylu by na nowo w odpowiednio intensywnych barwach dźwięki odbierać. 

piątek, 24 lipca 2015

Woman in Gold / Złota dama (2015) - Simon Curtis




Helen Mirren to niekwestionowana dama, aktorka idealnie odnajdująca się w sztuce kreacji postaci kobiet z prawdziwą klasą. Żadnych tam sztucznie wystylizowanych div z drągiem w dupie, które z wystudiowanym przed zwierciadłem grymasem i pretensjonalnością aspirującą do wysublimowanego poczucia estetyki wyrafinowanie symulują. Tylko kobiet które obyciem, doświadczeniem, intelektualnymi predyspozycjami, wrażliwością na sztukę i władczym charakterem prawdziwy szacunek osiągają. U nich pokora i pewność siebie wspólnie w harmonii współistnieją, naturalnie podziw wzbudzając, bo posiadając liczne walory w samozachwyt graniczący z egocentryzmem nie popadają. Jej autorska kreacja postaci Marii Altmann, precyzyjnie ujmując ten styl, maniera, zmagania z twardą rzeczywistością ponazistowskiej Austrii, to jakość warsztatowa i wartość emocjonalna najwyższa - twarda kobieta z zasadami bez nawet odrobiny fałszywej pozy. Tyle laurki dla Helen Mirren, teraz kilka zdań o obrazie Simona Curtisa. Jestem pod wrażeniem, ukrywać nie mam zamiaru, że po lekturze My Week with Marilyn i teraz Woman in Gold uważam Curtisa za jednego z czołowych reżyserów, który w wyborny sposób potrafi oddać ducha minionych czasów. Uwypuklić szlachetny klimat czasu, architektonicznego bogactwa i mentalności ówczesnych osób. Pobudza emocje i intrygujący wgląd w psychologiczo-społeczne aspekty relacji między postaciami uskutecznia - ma człowiek żyłkę do tego rodzaju tematyki i basta. W omawianym przypadku rozbudowaną, fascynującą historię pokazał z wartościową lekcją dla tych pokoleń którym czasy niespokojne zostały szczęśliwie oszczędzone. Tak po prawdzie niewiele się współcześnie zmieniło, ludzie na lep populizmu, nietolerancji wobec koloru skóry czy etnicznego pochodzenia, prostego zrzucania powodów własnych niepowodzeń na kozły ofiarne, łapią się równie skutecznie. Nie korzystając z wiedzy historycznej lub traktując ją wybiórczo, a często wręcz partykularnie, cynicznie lub nieświadomie wplątują się w zaklęty cykl powtarzania błędów poprzednich pokoleń. Ludzie pamiętający okrutne czasy wymierają widząc jak historia koło zatacza, w innych okolicznościach, często miejscu ale według tych samych prawideł. Mechaniczny brak pokory, zaraźliwa frustracja nieudaczników do władzy bezwzględnych cwaniaczków, obsesyjnych psychopatów prowadzi. Oni bałagan zostawią, a posprzątanie tego bajzlu, czy przywrócenie choć odrobiny sprawiedliwości jak życie pokazuje trudne będzie. Opór materii potężny, ludzka głupota bezgraniczna - przykre i straszne. :( 

czwartek, 23 lipca 2015

J. Edgar (2011) - Clint Eastwood




Biograficzny obraz ze spektakularną historią Stanów Zjednoczonych w tle. To robi wrażenie i każe wyrazić spore uznanie zarówno dla Eastwooda za atrakcyjną formę, jak i dla dokonań postaci jaką zechciał fabularnie przybliżyć. Kilkadziesiąt lat na fotelu szefa Federalnego Biura Śledczego w obliczu różnorodnych perturbacji politycznych to nie lada wyczyn. I w tym miejscu prawie całkowicie kończy się me uznanie dla Johna Edgara Hoovera, bo zdając sobie sprawę z cech jakie musi posiadać człowiek tak długo piastujący kluczowe stanowisko, okoliczności społeczno-politycznych w których funkcjonował i przede wszystkim właściwości brutalnie cynicznego świata polityki, to trudno w takich uwarunkowaniach być zwyczajnie szlachetną postacią. Eastwood z właściwym mu, pozbawionym jednowymiarowości spojrzenia oglądem historii i współczesności ukazuje człowieka pełnego sprzeczności. Pisząc zrozumiale, używając określeń bezpośrednich z konotacjami religijnymi o wartościowaniu decydujących - ani dobrego ani złego. Posiadającego mnóstwo zalet i jednocześnie równie znaczącą ilość poważnych wad. Bo to (trzeba uczciwie przyznać) człowiek z jasnymi zasadami, praktyczny, poukładany, konsekwentny i staranny. Do tego wizjoner, pełen pomysłów wręcz rewolucyjnych, podchodzący do pracy z zapałem i pasją. Niestety jak się okazuje szalenie władczy i bezkompromisowy, kierowany chorobliwą ambicją, gigantycznym przekonaniem o nieomylności i obsesją nie tylko kontroli ale zwłaszcza pozostawienia na kartach historii własnego nieskazitelnego obrazu - legendy niekwestionowanej. Postać skomplikowana, niejednoznaczna u której wśród fundamentalnych przyczyn takich właśnie psychologicznych dyspozycji czy zachowań leży toksyczna relacja z matką. Wychowany bez ojca, przytłoczony przez dominującą osobowość matki, której światopogląd czy ideologiczne przekonania do bólu konserwatywne, dodatkowo bez opamiętania poddawany nadmiernym oczekiwaniom. Wytresowany przez rodzicielkę z głębokim przywiązaniem do niej, ale i jednocześnie marzący o wolnym i nieskrępowanym manifestowaniu własnych poglądów, czy orientacji seksualnej (sceny z nauką tańca i sukienką matki robią piorunujące wrażenie). Ten głęboko nieszczęśliwy mężczyzna, zawodowo osiągający szczyty w życiu osobistym pozbawiony własnej tożsamości niewolnik konwenansów i tradycjonalistycznej mentalności. Utajony homoseksualista paradoksalnie dla kamuflażu walczący ze wszelkimi przejawami inności i moralnego zepsucia. Z perspektywy sposobu lustracji postaci Hoovera mój szacunek dla Clinta Eastwooda wynika nie tylko z warsztatowej biegłości, intelektualnej błyskotliwości czy jego dorobku artystycznego. Uznanie mu należne wiąże też z tym, że mając przekonania konserwatywne stać go na względnie krytyczne, rozsądne i racjonalne prześwietlenie ikon z którymi w fundamentalnych kwestiach zapewne się zgadza. Na miejscu byłoby teraz dosłowne zacytowanie pewnej niezwykle trafnej wypowiedzi Eastwooda. Mianowicie: "Jeżeli tym co  powstrzymuje cię przed byciem złym człowiekiem są nauki i przykazania religijne - już jesteś złym człowiekiem". Nic dodać, nic ująć!

P.S. Na marginesie jeszcze o dwóch rzeczach. Pierwsza do technicznej strony produkcji się odnosi - wizualnie świetny z jednym mankamentem, słaba ta charakteryzacja, szczególnie w przypadku postaci Clyda Tolsona. Mimika gumowej maski psuje nieco efekt i co przykre daje argument przy krytycznej ocenie. Drugie natomiast, to skojarzenie jakiego nie jestem w stanie przemilczeć. Amerykanie mieli swojego Edgara, my mamy rodzimego Jarosława. Zbyt wiele tutaj zbieżności. :)

środa, 22 lipca 2015

Orchid - Through the Devil's Doorway (2009) / Heretic (2012) / Sign of the Witch (2015)




Czy jest sens wydawania tuż przed pełnowymiarowym nowym krążkiem mini albumu? Pytanie sobie takie zadaje, przecząco odpowiadam i nijak nie potrafię zrozumieć przyjętej przez Orchid strategii. Szczególnie, że we wszystkich przypadkach materiały z epki stylistycznie nie różniły się od tego do czego już od czasu jakiegoś przyzwyczaili (może z oczywistych względów, start itd. Through the Devil's Doorway usprawiedliwiony). :) W ogólnym odczuciu jest na tych przejściowych materiałach absolutnie przewidywalnie, bez jakichkolwiek wolt stylistycznych czy nawet istotnych kosmetycznych zmian. W moim przekonaniu krótkie formy to czas i miejsce dla pewnych eksperymentów, które ortodoksyjnym fanom trudno byłoby strawić na właściwych albumach, a na tych zwięzłych pozycjach zamieszczone mogą stanowić intrygujący dodatek do klasycznej dyskografii. Z tego punktu widzenia uzasadniony mój sceptycyzm wobec tego typu rozwiązań marketingowych, które to niby zakładają, że zwolennicy formacji w okresach pomiędzy pełnymi płytami o swoich ulubieńcach mogliby zapomnieć. Trzeba zatem kilka numerów napisać i rzucić na rynek - abstrachuje od kwestii, za ile te wydawnictwa są oferowane i jak wygląda stosunek ceny do ilości, bo co do jakości samej w sobie to uwag nie mam. :) W tym miejscu właśnie kończę malkontenckie dywagacje i przechodzę do słów, które entuzjazm będą wyrażać. Bowiem zarówno debiutancki Through the Devil's Doorway, który apetyt przed Capricorn zaostrzał, Heretic sprzed lat pięciu będący forpocztą dla The Mouths of Madness jaki i Sign of the Witch zapowiadający (jak sądzę) nowy pełnoczasowy wypiek, to zbiory numerów na poziomie równym temu co na długograjach proponują. Nie ma się absolutnie do czego przyczepić i co ważne w przypadku tak esencjonalnych produkcji Orchid dał radę zawrzeć cały przekrój stosowanych przez siebie rozwiązań aranżacyjnych. Zatem jest dynamicznie z przytupem, diabelsko z atmosferą czysto okultystyczną jak i melancholijnie, można by rzec atmosferycznie. :) Dzięki tym zaletom pomimo prywatnie podejrzliwego nastawienia do epek, które niczego rewolucyjnego do twórczości grup nie wnoszą cieszę się z możliwości wysłuchania dodatkowych dźwięków serwowanych przez Orchid. Szkoda tylko, że przynajmniej dla części z nich nie wystarczyło miejsca na regularnych wydawnictwach. Stając u boku evergreenów być może nabrałyby należnej im estymy. 

P.S. Już wypatruje premierowego albumu i przyznaje, że nie wiem czy życzę sobie zaskoczeń czy może wolę by było do bólu klasycznie. :)

poniedziałek, 20 lipca 2015

Heat / Gorączka (1995) - Michael Mann




Co tam współcześnie Michael Mann kręci szczerze mówiąc mało mnie interesuje. Gdzieś w okolicach Collatetal zainteresowanie jego obrazami straciłem, bo i pozbawił gość produkcje sygnowane swoim nazwiskiem błysku, który wcześniej gwarancją najwyższej był jakości. Miałko się zrobiło i od tamtej pory nijak tego zmienić nie potrafił - nawet Public Enemies, czego cholernie żałuję, mimo że temat fascynujący ogarniał, to ciężaru gatunkowego i jakości koneserskiej nie posiadał. Tyle że ja pozbawiony już dziś złudzeń nie zapomnę z jaką fascynacją oglądałem jego filmy szczególnie z lat dziewięćdziesiątych, na czele rzecz jasna z Gorączką. To już klasyczny thriller policyjno-gangsterski, tyle że opierający się głównie nie na samej akcji (choć ona tutaj przecież nad wyraz pasjonująca) tylko na psychologicznych aspektach międzyludzkich relacji. Pojedynku osobowości wybornie odtwarzanych przez ikony kina w osobach Roberta De Niro i Ala Pacino. Każdy gest, mimiczny detal to wyżyny aktorskich umiejętności, może w charakterystyczny i od lat utarty sposób przez nich powielany, ale to i tak taki poziom, że szczena z podłogi jest zbierana. Obok nich w dodatku z tuzin postaci, które równie kluczowe znaczenie dla rozwoju wydarzeń mają. Nazwiska równie gorące i do dzisiaj skutecznie swój wysoki status na scenie potwierdzające, że tylko kilka z nich przytoczę: Jon Voigh, Val Kilmer, Tom Sizemore, Danny Trejo, Wes Studi czy ówcześnie jeszcze nastolatka Natalie Portman. Te zalety siłę ogromną stanowią i nie pozwalają by upływ dwudziestu lat od premiery wpłyną negatywnie na efekt. Powiem więcej, mam teraz po seansie kilka godzin temu odbytym wrażenie, że dostrzegam w fabule więcej detali niżby byłem w stanie lata temu wychwycić - to co między wierszami ukryte intensywniej odbieram. To argument decydujący, że Heat to dzieło wybitne, przygotowane z niezwykłą intelektualną przenikliwością i techniczną wprawą. Ta fascynująca opowieść o ludziach z dwóch stron barykady, zaskakująco tożsamych i z bliźniaczymi wewnętrznymi demonami walczących, na określenie klasyk kinematografii bez wątpienia zasługuje. 

niedziela, 19 lipca 2015

Susanne Sundfør - Ten Love Songs (2015)




Czasem po obrzeżach mniej interesujących mnie dźwięków szperam i często odnajduje wśród artystów umownie pisząc stylistycznie pop uprawiających perełki, których zignorowanie byłoby błędem przez pryzmat rozwijania szerokich zainteresowań i kształtowania wrażliwości. Tym tropem w końcu, za pośrednictwem dziesięciu piosenek miłosnych, pierwszy kontakt z muzyką Susanne Sundfør zaliczyłem. Znałem nazwisko, bo często w kontekście ciekawych zjawisk w muzyce się pojawiało, jednak dopiero pochodzenie skandynawskie i uparte wrzucanie na ścianę facebookową przez pewnego redaktora muzycznego jej numerów, w końcu zdopingowało mnie do zapoznania się ze światem dźwięków jaki kreuje. To z pewnością wartościowy kasus na scenie i pewien ewenement - bo kiedy własne poszukiwania i inspiracje artystyczne jednocześnie na braku granic i docieraniu do esencji się opiera, to nawet ja penetrując niszę zupełnie mnie współcześnie nie interesujące, mogę jako zwolennik gitarowego brzmienia bez użycia wioseł skutecznie zostać oczarowanym. Susanne (pozwolę sobie po imieniu :)) stosując proste aranżacyjnie zabiegi, lecz kierując się bez wątpienia ogromną intuicją i muzyczną wrażliwością stopiła w jedną czarującą postać synth czy elektro pop (jak go zwał tak zwał ;)) charakteryzujący się sterylnym brzmieniem automatu udającego instrumenty perkusyjne, ascetyczne formy czy plamy rozpływające się w tle z symfonią absolutnie poprzez ograniczone instrumentarium wrażenia żenującego nie robiącą. Na zmianę przeplatanie dynamicznych, niemalże słonecznych akcentów (ma ta muzyka w sobie ogromne ciepło pomimo nowofalowych inspiracji) z pełnymi zadumy i refleksji partiami fortepianu, smyczków (nie wiem czy żywych) i elektronicznego ambientu daje efekt szerokiego spojrzenia na dźwiękową fakturę i odczucia jednowymiarowości oszczędza. To niezwykle udane, choć nie bezpośrednie nawiązanie do pewnego sprzed lat norweskiego giganta, który w latach osiemdziesiątych zatrząsł muzyką popularną na całym świecie. Zwali się Panowie a-ha i swój legendarny status na podobnym spostrzeganiu dźwięków oparli. Susanne na Ten Love Song na tego rodzaju szkielecie własną wizję ambitnego popu zbudowała, dodając rzecz jasna walor dodatkowy jakim głos którym dysponuje. W moim odczuciu (bo takie skojarzenia kiedy słyszę partie przez nią śpiewane w mojej świadomości się budzą) to wibracje zbieżne przede wszystkim z barwą Anneke Van Giersbergen, Lany Del Rey ale i po części ikon takich jak Kate Bush i Enya. Proszę o wybaczenie jeśli ograniczona ma wiedza większej ilości alternatywnych głosów tutaj nie podpowiada - bo ja przecież ekspertem od damskiego wokalu nie jestem. :) Sporadycznie płci pięknej tonacja mnie przekonuje, stąd i z pasją nie śledzę tego terytorium. Jak widać jednak tym razem ciekawość, a może to intuicja mnie nie zawiodły, dzięki czemu z niekłamaną rozkoszą odkrywam najnowszy album Susanne Sundfør i delektuje się odcieniami dźwięków tak odległymi od mych fundamentalnych zainteresowań. 

P.S. Tekst spisany bez jakiejkolwiek znajomości materiału z poprzednich krążków Panny Zuzanny - już spieszę nadrobić to przeoczenie. :)

czwartek, 16 lipca 2015

The Last Samurai / Ostatni samuraj (2003) - Edward Zwick




Edward Zwick to specjalista od wypasionych, widowiskowych spektakli - takich obrazów co rozmach producencki udanie z wartościowym przesłaniem łączą. Ta sztuka wielokrotnie mu się udawała, dla mnie jednak szczyt dwukrotnie osiągał - konkretnie w przypadku Wichrów namiętności i właśnie Ostatniego samuraja. Nie byłem w stanie się oprzeć urokowi tej opowieści kiedy premiera następowała i nie jestem kiedy od niej ponad dekada minęła, a ja co najmniej kilka seansów odbyłem. Zwyczajnie ma ona w sobie pewien magnetyzm, który w prosty i bezpośredni sposób mnie hipnotyzuje. Pozbawia ambitniejszych intelektualnie potrzeb czarując rozpasanym widowiskiem i choć wiem, że to taki banał w formę spektakularną ubrany, to jednak porywa wzruszając z automatu jak założył sobie reżyser. To typowo z amerykańską patetyczną manierą kino skrojone, z egzotyką przez pryzmat jankeskiego spojrzenia ukazaną, ale z tak efektywnie-efektownym klimatem, techniczno-warsztatową perfekcją, że dech w piersiach zapiera i każe ogromne uznanie wyrazić. Innymi słowy to wspaniałe widowisko dla oczu i wzruszająca porcja emocji dla ducha. Romantyczna opowieść o honorze i tradycji, pokorze, szacunku i poświęceniu, czyli wartościach współcześnie w naturze całkowicie wymarłych lub na potrzeby budowania medialnego wizerunku jedynie wskrzeszanych, co przykre cynicznie instrumentalnie traktowanych. Jaki dla mnie wniosek, jaka prawda o mnie z tej lekcji wypływa - że wrażliwy ze mnie osobnik i jak reżyser kontrastowy schemat proponuje to ja naturalnie po stronie dobra staje i z nim identyfikuje. To o mnie dobrze świadczy. ;)

środa, 15 lipca 2015

Málmhaus / Metalhead (2013) - Ragnar Bragason




Nie mam jednoznacznej pewności czy Metahead bardziej razi banałem, czy może udanie aspiruje do miana kina ambitnego. Bo oto z jednej strony powiela modelowo stereotyp zagubienia dorastającej, niedojrzałej jednostki w „niesprawiedliwej” rzeczywistości, która w poczuciu alienacji w otchłań diabelskich dźwięków wpada - kontestuje zasady, w toporny sposób próbuje obnażać hipokryzje oraz z niemocy wrogość wobec bytu najwyższego manifestuje. Z drugiej strony natomiast ten czarno-biały schemat przełamany zostaje postacią kapłana, który zagorzałym fanem ostrej muzy się okazuje, czy postawami społeczności sąsiedzkiej ponadnormatywnie wyrozumiałymi wobec emocjami nakręcanych kryminalnych występków bohaterki. To właśnie te atuty, które z pułapki oczywistości fabułę wyrywają, każąc jednocześnie zadać pytanie czy to nie nazbyt daleko idąca naiwność lub życzeniowe podejście do wymagań wobec postaw ludzkich. Zakładam iż Islandia to zupełnie inna mentalność, bo u nas zapewne bez spektakularnego linczu by się nie obeszło. Nie wyobrażam sobie by nasza prowincja była w stanie tyle empatii z siebie wydobyć w obliczu bezpośredniego ataku na świątynię, czy rozumieć bez histerii w dorastającym ciele i dojrzewającej duszy obecny ból, frustracje, gniew i niepokój. Nie będę jednak teraz użalał się nad kondycją empatii we współczesnej najjaśniejszej Rzeczpospolitej i nadmiernie prowokował dysputy nad powierzchowną rodzimą moralnością zaangażowaną w przemysł pogardy. Optymistycznie trzeba zerkać w przyszłość szczególnie, gdy od innych nacji szlachetne wzorce płyną, przykład praktycznie rozumianych wartości dając. Ten ksiądz z dziarą maskotki Maiden w tym kontekście szczególnie istotny, a jego słowa o Jezusie, który też był outsiderem bez zbędnej metaforyki wprost w sedno trafiające. Akceptuj ludzi jakimi są - prosta filozofia tak bezpardonowo deptana przez instytucję, której w większości marionetkowi funkcjonariusze z takim zaangażowaniem z ambony o ludzkiej godności mówiąc, pustosłowiem dla partykularnych interesów wojują. Z tej perspektywy nie dziwi bezpośrednia wrogość dla pogardy pod miłosierdziem obłudnie zakamuflowanej, pieprzącej dyrdymały w rodzaju "Bóg tak chciał". Naturalny bunt oczywisty i tylko rozumną akceptacją do opanowania. Szczęśliwie labilna osobowość bohaterki tragedią rodzinną zdruzgotana, nieznosząca rozczarowań i w przypływie negatywnych emocji zwyczajne głupstwa podpowiadająca na ludzi rozsądnych i życzliwych trafiła. Była panna zagubiona, została zrozumiana i finalnie uratowana - nie z łap muzyki tylko z cierpienia, bo to film nie o dźwiękach agresywnych, a o traumie z jaką człowiek żyć zmuszony. Trwanie w nieszczęściu, zatracanie się w cierpieniu nie może być wieczne. Przełom musi w końcu nastąpić by kolejnych ofiar uniknąć. Zrozumieli to jej rodzice, pojęła też i ona. W tym chwilami odrobinę groteskowym obrazie z surowym klimatem miejsca i akcji oraz wartościową puentą sporo do odkrycia i chociaż nie jest to w odczuciu moim dzieło o charakterze wybitnym, to skłoniło mnie do kilku istotnych przemyśleń i pozwoliło odkryć fragmentarycznie mentalność pośród pustkowia zamieszkałych Islandczyków.

sobota, 4 lipca 2015

Million Dollar Baby / Za wszelką cenę (2004) - Clint Eastwood




Maggie z plebsu pochodzi, jej szanse edukacyjne z tego względu mocno były ograniczone, więc zamiast z dyplomem renomowanej uczelni w korporacji po szczeblach kariery się wspinać, ona w podrzędnym barze posiłki donosi. Prosta to dziewucha, prozą ciężkiego życia zahartowana, lecz ducha nie tracąca. Ma ona plan i zrządzeniem losu znajduje człowieka, którego doświadczenie i umiejętności zrealizować go pozwolą. Z nim w tandemie działając osiągają szczyty i kiedy ta bajka wyśniona się ziszcza tragedia nieoczekiwanie nadchodzi. Determinacja, ośla upartość dziewuchy, serducho do walki i jaja ogromne, to jak się okazuje mało w konfrontacji z przewrotnym losem. On pokory uczy i niestety lekcje okrutną daje. Cena jaką Maggie płaci wysoka, a opowieść o amerykańskim marzeniu happy endu tym razem zostaje pozbawiona. Serwuje Eastwood kolejny reżyserski majstersztyk, jak zdążył przez lata przyzwyczaić w pełni dojrzały i z nader wartościowym przesłaniem. Z autentycznymi emocjami, z krwi i kości bohaterami oraz wybornymi kreacjami dwóch emerytowanych hollywoodzkich ikon. Samego mistrza Eastwooda z klasyczną dla niego pozą, taką twarzą twardziela, na zewnątrz mocno zgorzkniałego a pod tą warstwą ochronno-izolacyjną człowieka z wrażliwym wnętrzem. Oraz równie ikoniczną manierą aktorską Morgana Freemana, który gdzieś na marginesie tka postać o sercu na dłoni i pokorze głębokiej jak i jednocześnie w osobie narratora funkcjonuje. Obok nich jednak prawdziwy koncert umiejętności Hilary Swank daje, w kreacji olśniewającej autentycznością gestów i mimiki oraz realizmem emocji. Aktorski to majstersztyk, a dobór w castingu dokonany strzałem w przysłowiową dziesiątkę. I pewnie mógłbym dłużej, szerzej i intensywniej swój zachwyt tym obrazem manifestować, pozbawić ten tekst wszelkiej krytyki gdyby do głosu moja malkontencka natura nie doszła. Ona podpowiada mi, że jedną wadę w całościowo wybornym efekcie trzeba twórcą wytknąć. Nią nie do końca przekonujące sceny walki, takie nieco anemiczne i po oczach brakiem naturalności bijące. Szczęśliwie techniczne niedoskonałości na margines spycha doskonała formuła przekazania filozofii jaka pięściarstwu towarzyszy. Boks to nie toporne mordobicie pod remizą praktykowane - to sport widowiskowy i w założeniach sztuka szlachetną osobowość w trudzie wykuwająca. Bo oto walczysz człowieku w bólu i ryzykujesz wszystko dla marzenia, które liczy się tylko dla ciebie - czasem je wygrywasz by po chwili często życie przegrać. Koszty poniesione vs. zyski wypracowane, finalnie bilans ujemny a może dodatni? Czy w życiu idzie o te chwile uniesienia, emocje i uczucia bezcenne, czy one spełnienie przynosząc warte są swojej ceny? Pytań ważkich multum i wśród nich jeszcze jedno niezwykle istotne, w formie rozbudowanej Eastwood zadaje. Czy prawo do godnej śmierci na własnych zasadach nam się należy i czy możemy wymagać by inni brali na siebie ciężar pomocy w naszym odejściu? Cierpieć pokornie, czy pożegnać się z względnie podniesioną głową, na scenie pozwolić tkwić bliskim w bólu dla zasady, czy złamać prawo i ze świadomością odpowiedzialności dopomóc im z niej zejść. Poruszający film, głęboko w świadomość zapadający - bezwzględnie obowiązkowa lekcja człowieczeństwa!

piątek, 3 lipca 2015

Tribulation - The Children of the Night (2015)




Spory ruch wokół siebie wraz z nowym krążkiem wywołali. On zrozumiały, gdyż po dwóch albumach, które względnie klasycznej formuły death metalowej się trzymały, teraz spora wolta stylistyczna nastąpiła, a dzieci nocy świadomie sięgnęły do bogatej spuścizny melodyjnego heavy lat osiemdziesiątych, gotyckiego mroku, folkowej przaśności, ewentualnie klimatycznego black metalu dziewięćdziesiątych, czy nawet przychodeli przełomu 60/70. Tylko ignorant pozbawiony elementarnej wiedzy odnośnie historii metalu i rocka będzie twierdził, że to takie nowe czy odkrywcze. Oni przecież jedynie na swój sposób stosując klasyczne triki ukręcili kawał niezwykle chwytliwej muzyki o wzorce sprzed lat opartej. Ona oprócz przebojowego potencjału zawiera w sobie sporą dozę ciekawych aranży, czy intrygujących detali. Podana w formule krystalicznie czystego brzmienia, dopieszczonego niemal wymuskanego z wysuniętymi na plan pierwszy szczwanie utkanymi gitarowymi strukturami, będącymi zarówno trzonem jak i porywającym jego dopełnieniem - ach te solóweczki! :) Te sprytne aranżacyjne zabiegi nie pozwalają, by o The Children of the Night napisać, iż przesyt oklepanych rytmicznych patatajek i miałkich melodyjek zdominował całość doprowadzając słuchacza do przekonania, że grając metal tylko banał i festyn rozsiewają na potęgę. Posiadają wychudzeni Skandynawowie niekwestionowany talent i umiejętność odnalezienia się w nowej dla siebie konwencji stylistycznej. Potwierdzają to nastoma kompozycjami i jeśli nawet nie goszczą w moim stereo nader często, bo ta stylistyka obecnie nie stanowi obiektu mojego większego zainteresowania, to z pewnością jest to przyjemna porcja nostalgii we współczesnym wydaniu. Słuchając The Children of the Night powracam w myślach do wielu ikonicznych albumów o bardzo szerokich gatunkowo ramach - wiem też, że to chwilowe sentymentem sterowane zainteresowanie, które już za chwile miejsca ustąpi aktualnym fascynacjom. Dodam jeszcze, że pomimo instrumentalno-kompozycyjnej fachowości jedna rzecz w obecnym obliczu Tribulation mi nie gra. W miejscu w którym za sprawą The Children of the Night się znalazło potrzebuje wokalisty, który pisząc dosłownie śpiewać potrafi. Niestety Johannes Andersson prócz sztucznie przestylizowanych krzyków i okazjonalnych teatralnych szeptów nie pokazał czy stać go na potężne czyste zaśpiewy. Tak się teraz zastanawiam w jakim kierunku wkrótce podążą, czy może do bardziej agresywnego mielenia powrócą, czy też dalej (stosując w opisie uproszczenie) w heavy formułę brnąć będą. Jeśli drugie rozwiązanie ich kierunkiem to dokooptowanie do składu człowieka który ten kompozycyjny potencjał czystym śpiewem dopełni obowiązkowe. Dzisiaj i ewentualnie w przyszłości Tribulation z aktualną fakturą wokalu będzie dla mnie potwierdzeniem przekonania, że nic nie hamuje rozwoju grupy tak skutecznie jak nieodpowiedni głos na pierwszym froncie. Może cholera się czepiam, lecz takie moje odczucie, iż tu wokalu z prawdziwego zdarzenia trzeba, by pełen potencjał z muzyki Tribulation został wydobyty. 

P.S. Poniżej lista, kogo konkretne wpływy ja tutaj słyszę. Od Iron Maiden, Mercyful Fate, Candlemass po Dissection, Opthalamia, Witchery czy po części stary Amorphis i Tiamat oraz nawet The Cult. I to wyłącznie okrojone skojarzenia.

środa, 1 lipca 2015

Mad Max: Fury Road / Mad Max: Na drodze gniewu (2015) - George Miller




Ożesz cholera, jaką petardę dziadziuś Miller wyprodukował! Jestem pod ogromnym wrażeniem! Rzecz jasna moje nastawienie przed seansem było czysto rozrywkowe. Chciałem obejrzeć kawał efektownego kina akcji, nie oczekiwałem głębi intelektualnego spojrzenia, tylko mielone mięcho być miało i zapach wachy. Prawdziwie męska przygoda, żadnych półśrodków. Wiedział Miller czego wyznawcy kultu szalonego Maxa oczekują i spełnił ich życzenia po stokroć. W dwóch godzinach projekcji skumulował potężną dawkę czystej adrenaliny. Pod ogromnym ciśnieniem wtłaczał ją do organizmu widza zapewniając intensywne przeżycia - przynajmniej ja efektywnie odczuwałem to doładowanie. Spektakularne pościgi, potężne eksplozje, dynamiczny montaż, oszałamiające zdjęcia i podkręcająca klimat muzyka. Tempo wręcz niewiarygodne, wyczyny bohaterów również, ale to oczywiste i dla konwencji przecież naturalne. Akcja z ustawicznym zapłonem i za każdym razem potężną eksplozją, tylko incydentalnie z odrobiną refleksji by po chwili znów rozpierduchą wypełniać ekran. Jednak to co zasługuje na największą uwagę to wyobraźnia z jaką to co na ekranie spostrzegałem zostało zaaranżowane. Popuścił Miller z ekipą producencką maksymalnie wodze fantazji, przebijając to wszystko, co w poprzednich częściach kazało myśleć, że dalej i głębiej odjechać to już się nie da. Ten typ z gitarą uwieszony na ścianie głośników pozamiatał nawet  pośród konstrukcji pojazdów czy spektakularnej charakteryzacji. Zupełny odlot, wizja doprawdy imponująca, szczególnie przez pryzmat wieku reżysera. Bezdyskusyjnie kino rozrywkowe na najwyższym poziomie z furtką szeroko otwartą dla potrzeb kolejnej części. Już czekam na piątą odsłonę materializacji fantazji Millera. A bo bym zapomniał. :) Pytanie kto, Gibson czy Hardy pozostawiam bez odpowiedzi przede wszystkim z sentymentu dla Mela i szacunku dla ostatnich osiągnięć Toma. 

P.S. Sezon na odgrzewanie klasycznych pomysłów w pełni. Jest w nowej odsłonie Mad Max i Jurassic Park, będzie Terminator i wreszcie Gwiezdne Wojny. Przypomnijcie mi który aktualnie mamy rok? 

Drukuj