czwartek, 30 lipca 2015

Droids Attack - Must Destroy (2010)




Pięć latek już pękło od chwili gdy trzeci longplay tych Amerykańców szczęśliwym zbiegiem okoliczności wylądował w mym stereo. Za moment napiszę pełny zachwytu pean pochwalny dotyczący Must Destroy, teraz jednak w pierwszej kolejności wyrażę ogromną tęsknotę za kolejnym krążkiem grupy, na który to oczekuję (jasna cholera!) już połowę dekady. Nasłuchuje konsekwentnie wieści z ich obozu, jestem na bieżąco z facebookowym profilem i prócz informacji o koncertowych wyprawach (po rodzimym ich kontynencie) i jajcarskich okolicznościowych wydarzeniach to cisza. Szkoda, muszę się widać uzbroić w dodatkową cierpliwość z nadzieją na w miarę rychłe decyzje w sprawie produkcji świeżej porcji gitarowego gruzu. Fakt że Must Destroy to album co wszelkie oczekiwania względem siarczystego stonera z pasją realizuje i bez krzty znudzenia od kilku lat dobrą zabawę zapewnia. To krążek, który bez cienia przesady z powodzeniem odnalazłby się pośród wytopów największych nazw stonerowej sceny. Dorównuje im z łatwością i dziwi mnie jedynie, że ta kapela jeszcze nie jest tak szeroko znana, by każdy fascynat tego rodzaju gatunkowego mielenia w znajomości ich dokonań się orientował, a spore grono w koszulkach z D.A. logosem z dumą się obnosiło. Widać nie tylko gruz z tripem pochodzący z krajów egzotycznych problem z przebiciem się do ekstraklasy posiada, kiedy materiał świetny z instrumentów z żarem eksploatowanych płynie. Łatwo też nie jest tym co zza oceanu atakują, nie tylko silna konkurencja spora, ale przede wszystkim ilości płyt nagrywanych zatrzęsienie. Trzeba ten zalew obfitości jakąś metodą przefiltrować, każdy pasjonat musi wpierw na swój sposób wstępną selekcję przeprowadzić. W moim przypadku Droids Attack pojawił się w obrębie zainteresowań za sprawą jednego z muzycznych podsumowań za rok 2010 i mocnego teledysku do numeru The Great Wall Of 'Gina. Po "krwawo czerwonym" wizyjnym odsłuchu, byłem żywo zainteresowany, a tuż po premierowym starciu z całością materiału bezwzględnie kupiony. Wszystko się tu zgadzało - wokal w odpowiednim stopniu chrypką zainfekowany, gitary rzężące z charakterem oraz bas z perkusją będący napędu i rytmu bujającego źródłem. Mokry sen urzeczywistniony, odkrycie spełnienie przynoszące i tylko do k**** nędzy ileż to trzeba czekać na sukcesora! Póki co odpalam go po raz kolejny i jaram się konfrontacją z tymi dziewięcioma potężnymi ciosami. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj