Tytuł jak i okładka
zanim jeszcze pierwszych efektów najnowszej studyjnej roboty tych
Irlandczyków dane było mi zakosztować, podpowiadały skręt w progresywne
rejony. Jakoś sobie tych pretensjonalnych wywijasów podobnych Dream
Theater w muzycznej propozycji The Answer wyobrazić nie potrafiłem. I na szczęście ci goście też nie popadli w samouwielbienie i pod wpływem megalomani wynikającej ze wzrastającej popularności do wniosku nie doszli, że teraz do nadętych pseudowizjonerów będą aspirować. Pomimo pozorów niewiele się w ich rześkiej rockowej stylistyce zmieniło. Po bardziej stadionowym (w znaczeniu przebojowości Revival), w pierwszych kontakcie monolityczna bryła nowego krążka poczucie zagubienia w zbitej formule mi przyniosła. Kłopot miałem by kompozycje z osobna czymś wyjątkowych co pozwalałoby je odróżnić, do siebie mnie przekonały. Jednak już po kilku odsłuchach zdecydowanie wrażenie odmienne odniosłem. Każdy kawałek ma w sobie nośny motyw, wyróżniający go spośród całości. Trzeba tylko by New Horizon w głowie się zakorzeniło i odpowiednio systematycznie pielęgnowane efekt spektakularny przyniosło. Bez zbędnej filozofii, napuszonej aury The Answer przynosi kawał kapitalnego rocka, fundamentem którego szlachetna pożywka w postaci ikon gatunku, od nieokiełznanych Led Zeppelin, galopujących Thin Lizzy poprzez funkujących w pewnym okresie swojej kariery Aerosmith - po czystą moc surowego, bezpośredniego hard rockowego riffu. Nie ma się co oszukiwać czego po albumach ekipy wokalnego stróża klasyki w postaci Cormaca Neesona oczekuje. Świetnej zabawy przy porywających zwartych kawałkach, energii sączącej się z głośników, czasem odrobiny tradycyjnej melancholii wylewającej się ze świetnie skrojonych ballad no i może jeszcze drobnych jedynie kosmetycznych udoskonaleń tej formuły. Czego sobie życzyłem to dostałem i szanuje niezmiernie tą moją złota rybkę z wysp. Mam nadzieję, że nie ograniczy ona mnie jedynie do trzech życzeń - czwarty ich album w karierze i mityczny limit już wyczerpałem.
środa, 30 października 2013
poniedziałek, 28 października 2013
Blindead - Absence (2013)
Wolta stylistyczna! To hasło przewija się wokół Absence od momentu gdy premierowe dźwięki internet obiegać zaczęły, odstraszając pewnie jedynie niewielu fanów grupy, którzy może we własnej naiwności zakładali, iż droga jaką Blindead podąża do takiego punktu ich nie zaprowadzi. Faktem bezspornym, że zmieniła się muzyka proponowana przez tą załogę i gdyby jedynie po pozorach sądzić można by tu rewolucji się dopatrzyć. Myślę jednak, iż bardziej spokojna, stonowana warstwa dźwiękowa z której uleciał ciężar, pozbawiona niemal zupełnie agresywnej warstwy wokalnej, nie może świadczyć o radykalnej gatunkowej odmienności Absence w stosunku do Affliction. Pomimo zmiany środków efekt uzyskany niewiele klimatem różni się od poprzedniego kapitalnego dzieła, tu zaduma i melancholia w pulsującej dynamice nadal rządzi. Może powód takiego mojego odczucia zawarty podobnie jak w przypadku albumu sprzed trzech lat w specyficznym korzystaniu z melodii, a precyzując posługiwaniu się przez cały album pewnym kluczowym motywem - takim co spaja melodycznie koncepcję krążka. Efekt tym zabiegiem nadany wiąże intrygujący, bogaty koncept liryczny specyficzną aurą - nadaje całości szlif zwięzłej, monolitycznej konstrukcji. Kompozycje zmierzają precyzyjnie obranym stałym kursem do celu, jakim w odczuciu moim finał a7bsence - emocjonujący z napięciem przeszywającym na wskroś. Po drodze nurt jakim nuty prowadzone pełen zaułków w labiryncie subtelnie skrywanym pod powierzchnią fasady. Tu obfitość smaczków zawarta, czy to w formie tajemniczych odgłosów, frapującej elektroniki, jazgotliwych dętych dysonansów, a nawet smyczkowych detali oczarowuje słuchacza (mnie z pewnością). Żaden z powyższych chwytów urozmaicających wybornie fakturę utworów nie jest zastosowany przypadkowo, każde takie działanie usprawiedliwione, a dzięki doskonałemu wyczuciu materii idealnie płynnie aranżacyjnie wpisujące się w charakter utworu. Pisałem ongiś przy okazji Affliction, że w kategorii albumów co za serducho skutecznie chwycić potrafią, równać się on jedynie może ostatnim dziełom Anathemy. Miałem ja intuicję, która wyraźnie ścieżkę jaką Blindead obrało podświadomie mi podpowiadała. Wtedy to jeszcze ramy konwencji bardzo odległe pomiędzy tymi wybitnymi formacjami były. W przypadku wszelako Absence, ta przestrzeń ich oddzielająca zdecydowanie uległa skurczeniu, zbliżając ich ku mojej radości do siebie. I tak próbując wyczytać z tego co między wierszami na tym pięknym albumie zawarte wrażenie odnoszę, że trakt jakim obecnie się poruszają bezsprzecznie ku rozwiązaniom jakie obecnie wyspiarze kultywują ich zaprowadzi. A może się mylę i rację przyznać będę musiał tym co wpływów Katatonii bardziej się w tych dźwiękach dopatrują. Kpem totalnym byłbym gdybym sznytu ekipy Andersa Nyströma także w nieobecności nie wychwycił, zakładam jednak, a więcej nawet pewny jestem, że to rewelacyjne dziecko Havocka dużo większe ambicje niż naśladowanie powyższych formacji ma w planach. Dotychczasowy rozwój i studyjne efekty ich pracy dobitnie o tym świadczą. Wspaniała robota i prawdziwy powód do narodowej dumy to dla mnie!
niedziela, 27 października 2013
The Call / Połączenie (2013) - Brad Anderson
Zmuszę się i druknę słów kilka, mimo że nie ma zbytnio czym się tu jarać! Niczym szczególnym nie porywa ta najnowsza produkcja Brada Andersona,
człowieka co tak kapitalnego Mechanika z Christianem Bale'm w 2004 roku zaproponował. I tu
poczucie rozczarowania akurat większe natężenie przybiera, bo od tego reżysera sporo zdecydowanie oczekuje. Fakt, trzyma ten amerykański szablon nawet w napięciu, pobudza, a w
kilku fragmentach wręcz wyrywa z fotela. Dobra, dobra, pewnie by jego twórcy tego chcieli. ;) Prawda jednak okrutna taka, że oprócz wykorzystania
typowego schematu nie proponuje nic odkrywczego. Solidny on, a może nadużyciem w stosunku do niego to określenie – taki thriller niestety
jakich za oceanem setki przynajmniej powstają. Trudno żebym się podniecał czymś
co na wiele sposobów, w różnych wariacjach już widziałem. Nie muszę i nie mam ochoty więcej w tej
sytuacji już dodawać.
P.S. Tekst powyższy napisany bezpośrednio po seansie o wymowie mimo wszystko neutralnej. Po kilku dniach od konsumpcji jednak odbija mi się tym czymś nieprzyjemnie. Może lepiej gdyby był nijaki, zamiast w konfrontacji z pozostawionym na pulpicie plikiem z jego okładką mdłości mnie dopadały. To niezwykłe, że spoglądająca z niej atrakcyjna Halle Berry zamiast wzbudzać miłe wrażenia, jedynie skojarzenia budzi z niesmaczną hybrydą brutalności i naiwności. Nie wierzę z jaką łatwością do tej pory szanowany przeze mnie twórca podciął gałąź na której siedział. Trach, jeb i pytanie czy będzie mi się chciało jeszcze jakąś kolejną jego odsłonę po tym, nie boje się jednak użyć twardego słowa gniocie oglądać. To chyba pierwszy raz kiedy produkcja jak się w mojej głowie uleżała, to na jakości w ogólnym rozrachunku traci. Oklaski dla Pana Andersona za przetarcie nowego szlaku. Brawa dla pioniera.
P.S. Tekst powyższy napisany bezpośrednio po seansie o wymowie mimo wszystko neutralnej. Po kilku dniach od konsumpcji jednak odbija mi się tym czymś nieprzyjemnie. Może lepiej gdyby był nijaki, zamiast w konfrontacji z pozostawionym na pulpicie plikiem z jego okładką mdłości mnie dopadały. To niezwykłe, że spoglądająca z niej atrakcyjna Halle Berry zamiast wzbudzać miłe wrażenia, jedynie skojarzenia budzi z niesmaczną hybrydą brutalności i naiwności. Nie wierzę z jaką łatwością do tej pory szanowany przeze mnie twórca podciął gałąź na której siedział. Trach, jeb i pytanie czy będzie mi się chciało jeszcze jakąś kolejną jego odsłonę po tym, nie boje się jednak użyć twardego słowa gniocie oglądać. To chyba pierwszy raz kiedy produkcja jak się w mojej głowie uleżała, to na jakości w ogólnym rozrachunku traci. Oklaski dla Pana Andersona za przetarcie nowego szlaku. Brawa dla pioniera.
piątek, 25 października 2013
Jesteś Bogiem (2012) - Leszek Dawid
Kiedy piszę te słowa w tle leci Rage Against the Machine i wiem, że gatunkowe lata świetlne dzielą ekipę z Górnego Śląska od tych Amerykanów, ale chciałem by choć po części poczuć ten rytmiczny feeling, a bez wątpienia twórczości podobnej Paktofonice nie łapie, stąd ten wybieg. Dodatkowo z pełną premedytacją zapoznałem się z obrazem Leszka Dawida dopiero po jakimś czasie od głośnej premiery, kiedy już ciśnienie promocyjne spadło, a hajp wśród latorośli mniejszy. Do rzeczy zatem! Kwestia pierwsza, czyli techniczne i artystyczne walory filmu, a tu pomimo ogólnie pozytywnego bez wątpienia wrażenia uczucie niewielkiego niedosytu się budzi. Fakt od strony montażu i zdjęć jest poprawnie - akcja płynie leniwie, monotonnie przesuwają się obrazy, łącząc zwyczajne realistyczne kadry blokowiska końca lat dziewięćdziesiątych z intrygującymi próbami undergroundowej artystycznej wizji twórczej bohemy. Jednak jak na obraz gdzie pasja muzyczna bohaterów priorytetowa, więcej oczekiwałem kreatywnych nieszablonowych odjazdów. Plusem zdecydowanym gra aktorska, naturalna bez drażniącej sztucznej maniery czy na siłę pozowania na luzaków - brawa dla Marcina Kowalczyka, Tomka Schuchardta i będącego obecnie w blasku fleszy za sprawą Chce się żyć Dawida Ogrodnika, jak i fachowej ekipy z drugiego planu. Teraz do sedna jak sobie myślę czyli treści i przesłania jakie z Jesteś Bogiem ma zapewne wypływać. I jak tu nie zgadzać się z przekonaniem, że to życie pisze najbardziej fascynujące, dramatyczne scenariusze? Może w nich mało spektakularnym zwrotów akcji, które specjaliści jak trzeba sprytnie w konspekt wkleją, jakkolwiek dla większości zjadaczy tłustego, bezwartościowego kinowego fast foodu, to bez znaczenia, liczy się show, efekt finalny. Tutaj akurat jak w szlachetnym kinie, wartość z codzienności, szarej zwykłej rzeczywistości, z którą bohaterowie się zmagają wynika. Zamiaru nie mam bawić się w krytyka hip hopowej sceny, bo wibracji jaka z tej sceny płynie odczuć nie potrafię, klimatu jakim się te typy nakręcały nie trybie. Rozumiem i widzę jednak wyraźnie, że była w tym ogromna pasja i zaangażowanie, a takie cechy szanuje bezgranicznie bez względu z jaką formą sztuki są związane. Dodatkowo historia Magika ma wymiar uniwersalny - młodość, dojrzewanie, zagubienie, brak pokory, pewność siebie kamuflująca potrzebę akceptacji i pasja, która może równie skutecznie utrzymać z dala od autodestrukcji jak i do niej przybliżać. Nieistotne czy będzie to Magik lub inna postać ze świata przykładowo muzycznego, historia ta symptomatyczne kwestie poruszająca. Wrażliwy człowiek w dzisiejszym świecie często równa się byt stracony - wystarczy zbieg okoliczności i pozamiatane! Niedojrzały osobnik, nieprzygotowany do dorosłego życia, o wątłej konstrukcji psychicznej pada pod natłokiem zwykłych spraw, takich z którymi miliony innych walczą skutecznie, radząc sobie różnymi technikami i sposobami. Śmierć jak by to banalnie nie zabrzmiało nie jest wyjściem, żyjemy i życie czujemy w pełnej krasie dopiero gdy walkę z przeciwnościami zwycięską stoczymy. Szczęście to uczucie, które najintensywniejsze w kontraście do trudności, wtedy to w powszednich rzeczach widzimy paliwo nas napędzające, dające energie i przynoszące uczucie satysfakcji - to kwestia oczywista, kwestia perspektywy. Nie będę jednako podejmował się próby jakiejkolwiek analizy przyczynowej przedstawionych w obrazie Leszka Dawida działań. Targnięcie się na własne życie jak sobie wyobrażam skomplikowaną etiologią spowodowane być powinno. Sięgające głęboko wstecz, a wiedza ta bezpośrednio tutaj nie ukazana, a czytanie między wierszami obarczone ryzykiem subiektywnego spostrzegania. Nie mam prawa się tu wymądrzać, a pokora wobec takich zjawisk każe mi wpierw zamilczeć niż morały prawić. Czuje jedynie, że niestety zbyt drobne obiektywnie problemy ludzi do ostatecznych rozwiązań pchają. Depresje i inne zaburzenia może dla mnie nie do końca zrozumiałe, a refleksja moja kontrowersyjna, mam niemniej silne przekonanie, że ich rolę w perspektywie kilkudziesięciu ostatnich lat się przecenia, a samą istotę demonizuje. Pomoc zawsze ważna, jednak często zamiast motywacji, człowieka słabego jeszcze mocniej w użalanie się nad sobą na książkowych terapiach wbija. Zamiast popchnąć do działania, uzależnionego od głasków bidoka się kształtuje - Rabbit Hole z Nicole Kidman jakiś czas temu tu na łamach opisany kapitalnym przykładem. Wyczucia i intuicji tu potrzeba, a nie wyłącznie przemądrzałej, często jedynie lanserskiej lektury! Ale to tak na marginesie, bo pewnie bezpośrednio niewiele to ma wspólnego z obejrzaną historią. Problem wszak był, tragedia się zdarzyła. Stop! Bo zaczynam w zbytnie filozofowanie odjeżdżać.
P.S. Jeszcze jedna refleksja spokoju mi nie daje. Obawiam się, że przytłaczająca większość wyrostków nakręconych z powodów oczywistych na tą produkcję zupełnie jej przesłania nie ogarnie lub co gorsza zrozumie je zbyt pochopnie. Z całym szacunkiem dla nich, to nie pozycja dla smarkaczy. I nie mam tu na myśli jedynie granicy wieku!
wtorek, 22 października 2013
Sepultura - Arise (1991)
Poszli Brazylijczycy za ciosem, kontrakt z molochem w branży metalowej jakim Roadrunner Records się stawał, stopniowo wypełniając. Drugi krążek dla wytwórni Monte Connera bezsprzecznie udowadnia, że w miejscu stać nie zamierzali, odcinając kupony od względnie już sporej popularności. Łącząc charakterystyczne dominujące riffy i gwałtowną galopadę napędzaną siłą uderzeń Iggora Cavalery z masywnym groovem miażdżącego ciężaru efekt żywiołu skutecznie uzyskali. Arise to z perspektywy czasu jednocześnie idealne rozwinięcie pomysłów z Beneath the Remains i trwały fundament dla kolejnego etapu ewolucji jaki na Chaos A.D. zaliczyli. Nie ma co jednak „rżnąć głupa”, że po Arise, a precyzyjnie ujmując po Chaos A.D. nadal jedynie z brawurowym thrash deathem mogli być identyfikowani. To już zupełnie inne gatunkowe ramy ich wkręciły, a jedynym prócz doskonałego firmowego wokalu Maxa wspólnym mianownikiem był klimat tak różny od tego co ówcześnie im podobne formacje z Europy czy Stanów Zjednoczonych robiły. Choć dzisiaj thrash nie porywa mnie tak intensywnie jak to drzewiej bywało, trójka i czwórka z dyskografii grobowca obok kilku klasycznych albumów Slayera, Testamentu, Pantery czy z rzadka intrygujących współczesnych nowalijek, stanowi wyjątek od tej reguły. Pełna wzlotów i upadków kariera ekscentrycznego Maxa wciąż funkcjonuje w centrum mojego zainteresowania. Nie istotne czy to w formie Cavalera Conspiracy czy Soulfly – zawsze, a szczególnie w ostatnich latach znajduje w tym co gość ten komponuje cechy silnie z riffową zawieruchą z tych legendarnych krążków kojarzone. Ale o tym to w detalach już kiedyś przy okazji współczesnych prac ekscentrycznego Maxa pisałem i pewnie jeszcze kilkukrotnie mi się to zrobić zdarzy. Wszak równie płodnego typa w kwestii studyjnej jak on ze świecą szukać! Szkoda jedynie, iż wraz z ilością, czasem jakość w parze iść nie chce o czym tegoroczny Savages dobitnie mi przypomniał.
P.S. Tak wiem z ostatnich dwóch postów jasno wynika, że dla mnie Sepa
skończyła się na Roots. Nic tego już w stanie nie jest zmienić póki za
mikrofonem kolos z tym drażniącym niestrawnym dla mnie rykiem nadal tkwił będzie!
poniedziałek, 21 października 2013
Sepultura - Beneath the Remains (1989)
Będzie o ikonie, bo w sidła autobiografii Massimiliano
Cavalery wpadłem, co echem ostatnio w statystyce odsłuchów klasycznych pozycji z
katalogu Sepy się odbiło. Co tu dużo filozofować Schizophrenia wyważyła im drzwi
do światowej metalowej pierwszej ligi, natomiast Beneath the Remains dał kopa,
napęd na kolejne siedem owocnych lat w ich karierze. Był początkiem
profesjonalnego progresu zakończonego z hukiem legendarnym Roots. Od pierwszych
dźwięków wkręcany jestem w rodzaj furii, której składnikami wyborna intensywna perkusyjna nawałnica wraz z gitarowym
jazgotem, w kapitalnej motorycznej oprawie. Na pełnych obrotach do przodu, przez
cały album, bez łapania drugiego oddechu, chwili na nabranie powietrza - tylko
szalona galopada na rozjuszonym byku. Odniosę się w tym miejscu do mitu jaki
wokół wczesnych lat Sepultury został wykreowany. Często z łatwością były one z
kopiowaniem przede wszystkim jaśnie nam panującego Slayera utożsamiane. Moim
skromnym zdaniem stawianie takiej tezy krzywdzące dla Brazylijczyków jest ze
względu na zupełnie inną aurę kawałków jakie spod ich łap wychodziły. Tam
temperament południowoamerykański dominuje, taki co energetyczny potencjał
zdecydowanie zwiększa. A że riffów struktura podobna - może odrobinę, bo to nie
tajemnica czego wtedy ci panowie słuchali, więcej jednako melodii w ich
autorskim łomocie. Zatem stawianie tez powyższych w moim przekonaniu bezzasadne szczególnie z perspektywy dalszych losów czy albumów jakie Sepa wydała.
Dziś chyba szybki rozwój jaki notowali budując jednoznacznie nie tylko własną
oryginalną tożsamość ale i zręby dla nowego gatunku w mocnym graniu nie pozwala
na nazywanie ich epigonami. Szacunek jest im zatem należny za tworzenie ówcześnie autorskiego sznytu, a precyzyjniej ujmując fundamentu dla
dalszego progresu, który już za dwa lata miał kolejną płytą jeszcze dosadniej
podziw i entuzjazm wśród metalowej hordy wzbudzić. O tym jednak przy okazji
kolejnego wpisu w temacie Sepultury.
sobota, 19 października 2013
Pearl Jam - Lightning Bolt (2013)
Pearl Jam od dwudziestu lat jest
w przekonaniu moim specjalistą od rozczarowań. Żadna od V.S. płytka nie była w
stanie dorównać dwóm pierwszym albumom. I jak od lat to czynie, miałem jeszcze
nadzieję, że tym razem opakowany w prostą, jednako wysmakowaną oprawę graficzną Lightning
Bolt, przełamie tą smutną tendencję. I przyszedł dzień konfrontacji z najnowszym
longiem ekipy pięknogłosego Eddie’go Veddera. Bogatszy we wcześniejszą lekturę aktywnego
już od jakiegoś czasu w sieci singla Mind Your Manners, który nota bene swoją
dynamiką narobił mi sporego apetytu, oczekiwałem krążka przełomowego,
przerywającego nijakość jaką od lat serwują. I niech mi moja zwichrowana dusza
świadkiem będzie, że pragnąłem ja by ten nowy long oczarował mnie – pochłonął bez
reszty. Tyle w kwestii życzeniowej, czas przejść do racjonalnej, rzeczowej
analizy. A ta w krótkich słowach finalnie mogłaby być zawarta. Pearl Jam po raz
kolejny niestety moim oczekiwaniom nie sprostał. Nagrał album co startuje z
poziomu wysokiego bo Gateway, Mind Your Manners i My Father’s Son radę z
pewnością jeszcze dają, jednak balladowy Sirens zbytnio w ckliwą nutę uderzając
przerywa ten energiczny ciąg na bramkę. Proszę bym źle odebrany nie został, to
fachowa kompozycja, jednak zbytnio schematyczna przez co na dłuższą metę wieje
z niej miałkość i nuda. Przyzwoite, a nawet fragmentami intrygujące wrażenie
robią Infallible i Pendulum, jednak po nich zjazd w nijakość następuje. Nie
porywają mnie nawet dwie subtelnie kołyszące kompozycje zamykające album, a
może brak mi odwagi by przyznać, iż ulegam ja ich wrażliwej, pięknej aurze?
Wyraźnie nawiązują one do autorskiej Veddera ścieżki dźwiękowej do doskonałego
dzieła Seana Penna, Into the Wild. I
z pewnością tam odnalazłyby się znakomicie, szczególnie Future Days, kawałek
który w towarzystwie wyśmienitych Hard Sun i Society
wyglądałby kapitalnie i lśnił wraz z nimi niczym diament. Tutaj wszelako
powoduje, że Lightning Bolt przysiada, a ja czego innego się spodziewałem i
pewnie tajemnica takiej, a nie innej oceny najnowszej produkcji znamienitych
synów Seattle w tym zawarta. Liczyłem na rockową werwę wyczuwalną nawet w tych
spokojniejszych balladowych fragmentach, taki żar jak w kultowych Black, Jeremy czy Garden. Otrzymałem natomiast jedynie w równych
proporcjach zbitek kawałków dynamicznych, plus takich mocno tajemniczych z nutą
eksperymentu oraz kilka co żywcem niemal wyjęte z debiutanckiej solowej
Vedder’a produkcji. Niemniej jednak Lightning Bolt to w przekonaniu moim
najlepszy krążek Pearl Jam od bardzo długiego czasu i gdyby może nie świetne
ostatnie albumy Soundgarden i Alice in Chains propozycja ta zrobiłaby na mnie
większe wrażenie, a detaliczna chłodna analiza w odbiorze
płyty znacznie mniejsze znaczenie odgrywała. Konkurencja akurat na tyle wysoko poprzeczkę ustawiła wymagania podnosząc, że
częściej do powyższych krążków powracam. Wiem też mimo wszystko, że tegoroczny
wypiek Pearl Jam od czasu do czasu zagości w mojej duszy, bo zwyczajnie częściowo swoją
zawartością na to zasługuje.
piątek, 18 października 2013
Soulfly - Savages (2013)
Wystarczy mi już na siłę przekonywać
się do tego odgrzewanego kotleta, serwowanego przez Soulfly. Starałem
się, jednak poległem na dzień dzisiejszy w konfrontacji z Savages. Już zupełnie
bez smaku obwoluta krążka dawała do myślenia z czym mogę się tym razem zetknąć.
Intuicja podpowiadała, że mizernie być może, ale ja jej nie do końca ufałem. Jak się okazało, tak jak layout sztuczny i prymitywny w odbiorze, tak i muzycznie szału
niestety nie ma. Pomimo pozornej różnorodności razi ona sztampą, jednowymiarowym
tempem. Rytmicznie poniżej oczekiwań jest wyraźnie, szczególnie w stosunku do Enslaved, bo i
to pojedynek perkusistów z różnych poziomów, gdzie smarkacza umiejętności
dalekie od fachowego ogrania Davida Kinkade'a. Może ja i przygłuchy odrobinę
już jestem, ale partie Zyona zwyczajnie bez ikry i głębszej wizji, bogactwa
detali – takie topornie odwalone, jedynie dostosowane zapewne do możliwości
obecnego pałkera, przez co album traci ogromnie. I błagam, proszę aby nie wkręcać
mi naciąganych teorii, że to trochę powrót do tradycji w plemienia wykonaniu,
chyba, że kierując się najprostszym rozumieniem tego terminu, ona wyłącznie
ślepym odtwarzaniem minionych prymitywnych rytuałów, bo brak umiejętności, czy biegłości technicznej na nic więcej nie pozwala. Oczu nawet nie zamydlił mi Cavalera udziałem kilku zacnych
nazwisk z branży, nie łapie w tym przypadku tego wybiegu, gdyż zwyczajnie w
niewielkim stopniu uatrakcyjnił on odbiór krążka. Szczerze z szacunkiem dla
twórczości Maxa, przykro mi ale do
wniosku dochodzę, że od muzyki więcej oczekuje niż w tym przypadku otrzymałem
lub to coraz mniej interesująca dla mnie nisza. Myślę jednak, iż problemem
tutaj nie konwencja w jakiej tworzone dźwięki tylko przeciętna ich
jakość i klasyczny syndrom zjadania własnego ogona. Rzeka płynie dalej i zamiast dać porwać się
jej nurtowi który jeszcze z taką świeżością Enslaved niósł przed siebie, tym razem
Soulfly w zatoczkę wpłynęło i zakotwiczyło gdzieś na mieliźnie braku pomysłów,
zapętliło się i z węzła uwolnić nie potrafi. Oddać jednak starszemu z braci
Cavalera muszę, że pomimo ogólnego spadku formy smykałki do kapitalnej rzeźby
gitarowej nie utracił. Potwierdza to ten ekscentryk nawet na tym
rzemieślniczym wyrobie. Kończąc rozczarowaniem nasiąknięte refleksje niewielki
margines błędu sobie zostawię, bo mylić się to rzecz ludzka. Może w przyszłości
zdanie o całokształcie Savages zmienię, jednako używając retoryki wprost z
telewizyjnych spektakli piosenkowych dla mas, ja na ten moment jestem na NIE!
Wróć wodzu za czas jakiś dopiero, przemyśl drogę, strategię, daj sobie trochę
luzu, oczyść umysł, pozwól okrzepnąć nowym pomysłom i dobierz do realizacji
takich ludzi którzy na większą swobodę ci pozwolą i wtedy dopiero jebnij petardą na
którą bez najmniejszych wątpliwości cię stać. Tego ci dzisiaj władco
motorycznego riffu życzę.
czwartek, 17 października 2013
Anathema - Judgement (1999)
Sentyment ogromny utrudnia mi choć po części spojrzenie na ten album w obiektywny sposób. Zatem z takiej perspektywy jakiekolwiek jego mankamenty ciężko mi dostrzec, a zapewne takie istnieją. Szczególnie wzgląd biorąc na wciąż progres notującą historię Anathemy. Trudno tu na jednej płaszczyźnie stawiać Judgement i Were Here Because Were Here, czy ostatni dotąd Weather Systems. To zupełnie w przekonaniu moim różne krążki, jednako wyraźny specyficzny wspólny charakter formacji posiadające. Album z 1999 roku bardziej w stronę klasycznej rockowej maniery skierowany, surowy z prostszą, niemniej jednak szlachetną riffu strukturą. Jego magia zaklęta w subtelnie płynącej melodyce, rozpostartej w szerokiej płaszczyźnie, od gwałtownych pisków i sprzężeń po akustyczne, pięknem w postaci najczystszej przesiąknięte struktury. Niebagatelna tu w kompozycjach rola klawiszy - może z perspektywy lat odrobinę to brzmienie straciło na atrakcyjności, wszelako dobitnie klimat produkcji z lat 90-tych podkreśla. Wśród wielu płyt z tamtej epoki, które z perspektywy lat infantylną stylistyką trącają, w utworach Anathemy z tamtego okresu odnajdują się wyśmienicie - finalnie test czasu zdając celująco. Klimat na Judgement wykreowany, niemal niepodrabialny, a takie perły jak floydowski Emotional Winter, prosty lecz głęboko poruszający One Last Goodbye, ckliwy z wokalem Lee Douglas Parisienne Moonlight, dynamiczny Deep czy eksplodujący stopniowo numer tytułowy, to wyższy poziom wrażliwości. One na wieczność w mojej świadomości zakotwiczone, miejsce wyłącznie wśród ikon dźwiękowych posiadające. Analizując dyskografię tej brytyjskiej legendy, nigdy dosłownie się nie powtórzyli, jednakże w przekonaniu moim Judgement zrywając z kursem obranym na Alternative 4 (jedynie Anyone, Anywhere z powodzeniem do niego nawiązuje), zdryfował w kierunku brzmień mniej eksperymenty uskuteczniających - taki on zdecydowanie piosenkowy w swej manierze. Dziś Anathema dużo bogatsza aranżacyjnie, dopieszczona detalami, mniej spętana wymogami gatunkowymi, zwyczajnie wolna. Jakkolwiek to obecne oblicze bardziej obfite, to nie dyskredytuje ono starszych dzieł. Siła tej wybornej formacji w jakości, której nigdy na ich albumach nie zabrakło.
Subskrybuj:
Posty (Atom)