Pearl Jam od dwudziestu lat jest
w przekonaniu moim specjalistą od rozczarowań. Żadna od V.S. płytka nie była w
stanie dorównać dwóm pierwszym albumom. I jak od lat to czynie, miałem jeszcze
nadzieję, że tym razem opakowany w prostą, jednako wysmakowaną oprawę graficzną Lightning
Bolt, przełamie tą smutną tendencję. I przyszedł dzień konfrontacji z najnowszym
longiem ekipy pięknogłosego Eddie’go Veddera. Bogatszy we wcześniejszą lekturę aktywnego
już od jakiegoś czasu w sieci singla Mind Your Manners, który nota bene swoją
dynamiką narobił mi sporego apetytu, oczekiwałem krążka przełomowego,
przerywającego nijakość jaką od lat serwują. I niech mi moja zwichrowana dusza
świadkiem będzie, że pragnąłem ja by ten nowy long oczarował mnie – pochłonął bez
reszty. Tyle w kwestii życzeniowej, czas przejść do racjonalnej, rzeczowej
analizy. A ta w krótkich słowach finalnie mogłaby być zawarta. Pearl Jam po raz
kolejny niestety moim oczekiwaniom nie sprostał. Nagrał album co startuje z
poziomu wysokiego bo Gateway, Mind Your Manners i My Father’s Son radę z
pewnością jeszcze dają, jednak balladowy Sirens zbytnio w ckliwą nutę uderzając
przerywa ten energiczny ciąg na bramkę. Proszę bym źle odebrany nie został, to
fachowa kompozycja, jednak zbytnio schematyczna przez co na dłuższą metę wieje
z niej miałkość i nuda. Przyzwoite, a nawet fragmentami intrygujące wrażenie
robią Infallible i Pendulum, jednak po nich zjazd w nijakość następuje. Nie
porywają mnie nawet dwie subtelnie kołyszące kompozycje zamykające album, a
może brak mi odwagi by przyznać, iż ulegam ja ich wrażliwej, pięknej aurze?
Wyraźnie nawiązują one do autorskiej Veddera ścieżki dźwiękowej do doskonałego
dzieła Seana Penna, Into the Wild. I
z pewnością tam odnalazłyby się znakomicie, szczególnie Future Days, kawałek
który w towarzystwie wyśmienitych Hard Sun i Society
wyglądałby kapitalnie i lśnił wraz z nimi niczym diament. Tutaj wszelako
powoduje, że Lightning Bolt przysiada, a ja czego innego się spodziewałem i
pewnie tajemnica takiej, a nie innej oceny najnowszej produkcji znamienitych
synów Seattle w tym zawarta. Liczyłem na rockową werwę wyczuwalną nawet w tych
spokojniejszych balladowych fragmentach, taki żar jak w kultowych Black, Jeremy czy Garden. Otrzymałem natomiast jedynie w równych
proporcjach zbitek kawałków dynamicznych, plus takich mocno tajemniczych z nutą
eksperymentu oraz kilka co żywcem niemal wyjęte z debiutanckiej solowej
Vedder’a produkcji. Niemniej jednak Lightning Bolt to w przekonaniu moim
najlepszy krążek Pearl Jam od bardzo długiego czasu i gdyby może nie świetne
ostatnie albumy Soundgarden i Alice in Chains propozycja ta zrobiłaby na mnie
większe wrażenie, a detaliczna chłodna analiza w odbiorze
płyty znacznie mniejsze znaczenie odgrywała. Konkurencja akurat na tyle wysoko poprzeczkę ustawiła wymagania podnosząc, że
częściej do powyższych krążków powracam. Wiem też mimo wszystko, że tegoroczny
wypiek Pearl Jam od czasu do czasu zagości w mojej duszy, bo zwyczajnie częściowo swoją
zawartością na to zasługuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz