Tak się składa, że
wieloletni we mnie ignorant skupiony niemal wyłącznie na kinie amerykańskim,
teraz (lepiej późno, niż wcale) nadrabia, może nie zaciekle lecz jak tylko
jest okazja, te pozycje z kina europejskiego, a szczególnie seryjnie filmy tych
twórców uznanych za mistrzów w swojej profesji o których istnieniu miałem rzecz jasna wiedzę, lecz brak było dotychczas chęci aby z ich dorobkiem się
konfrontować. Haneke to oczywiście jedno z głównych nazwisk do rozpoznania w
mym planie i po trzech wglądach w jego autorski świat (patrz archiwum bloga) przychodzą
systematycznie kolejne. I tutaj od razu piszę, że zanim Pianistka zagościła u
mnie na ekranie, w tym miejscu rozprawiać wpierw powinienem o dużo
głośniejszych, intensywniej nagradzanych Funny Games, czy Białej wstążce. Mam po "szkodzie" to przekonanie, gdyż kapitalna rola Isabelle Hupert to w moim przekonaniu za
mało bym popadł w zachwyt, ale i wystarczająco dużo, abym tym razem zniesmaczony
dosadnością przekazu Haneke’go nie odszedł zbyt szybko sprzed telewizora i
bardzo nieprzychylnie film zrecenzował. Staram się zrozumieć intencje reżysera,
przeczytałem w tym celu kilka jego wyjaśnień tuż po premierze Pianistki wypowiedzianych
i rozumiem, iż forma obsceniczna to narzędzie tym razem uzasadnione, aby
odpowiednio treść kontrowersyjnej prozy Elfriede Jelinek zobrazować i tymiż bezpośrednimi środkami zinterpretować. Z właściwą estetyczną intensywnością ukazać
życie autodestrukcyjne, będące następstwem głębokiej samotności. Życie
zaburzone, zawodowo maksymalnie sfokusowane na pracy, prywatnie zaś zaniedbane
emocjonalnie przez nieprzystosowanie do funkcjonowania w związku. Życie zwyczajnie marne,
w którym zaburzenia psychiczne sięgające poziomu obłędu wyznaczają zakres chorych potrzeb. Niemniej jednak film jako przekaz intelektualnie wymagający i wizualnie dobitny odpycha, budzi poczucie uzasadnionego zdegustowania i wymaga naprawdę silnego psychicznego zaparcia, aby przed jego totalnym charakterem nie uciec. Ja przetrwałem, nie zdezerterowałem, lecz nie ma mowy bym kiedykolwiek do niego jeszcze powrócił.
czwartek, 28 czerwca 2018
środa, 27 czerwca 2018
Black Label Society - 1919 Eternal (2002)
Programowo surowy,
oparty o wyraziste brzmienie wioseł i sekcji - piski, zgrzyty, masę gitarowych smaczków. Poniekąd toporny, używając
określenia mniej dosadnego oszczędny, bo to zaledwie kilka dość prostych riffów
na kawałek. Tyle, że ta bezpośrednia formuła chwyta za jaja, gdyż jej brzmienie
jest nośne i wraz z wokalem Zakka tworzy monolit hołdujący tradycji grania
prawdziwie testosteronowego. Grania z łapy, bez zbędnych kombinacji, pustych
fajerwerków, a jak nawet fragmentami bardziej balladowo, to i tak bez
pościelowych zapędów. Masywnego, ciężkiego, z wściekłości naładowanego energetycznie,
osadzonego w sensie konstrukcji w heavy/hard rockowej tradycji, ale bez pardonu odartego z gatunkowego szołmeństwa na
rzecz brutalnej dosadności. Pamiętam, że kiedy 1919 Eternal pojawił się we
wszystkich "dobrych sklepach muzycznych", nim to właśnie rozpoczynałem znajomość
z dyskografią BLS i przyznaję, że przez jego pozorną toporność szybko nie
przebiłem się do rzeczywistego sedna. Album cierpliwie odczekał swoje, do czasu aż doceniłem
jego wartość, gdy sam ponad chwilowo atrakcyjne eksperymentatorskie
poszukiwania właściwą istotę rocka postawiłem. :)
poniedziałek, 25 czerwca 2018
Electric Wizard - Witchcult Today (2007)
Jestem nadal dość
świeży w kwestii znajomości dyskografii posępnych Brytoli. Mam znaczące braki,
szczególnie odnoszące się do tego, co i jak w riffach rzeźbili jeszcze przed
Witchcult Today, który w mojej ograniczonej percepcji na dzień dzisiejszy nadal
jest ich startowym krążkiem. Świadomy mimo tego jestem, iż zanim ją nagrali spore
perturbacje w składzie zaliczyli, swoją wyboistą drogę z głębokiego muzycznego
podziemia przebyli. Traktowani od lat przez maniaków i brać dziennikarską z namaszczeniem własne miejsce odnaleźli
w post, czy neo-sabbathowej stylistyce, dodając z premedytacją archetypicznemu
brzmieniu Sabbs sporej dawki lepkiego, zgrzytliwego ciężaru i ezoterycznej rytualności,
wyhodowanych z pietyzmem na psychodelicznych środkach wyrazu. Ten sound wzorowany
na ojcach założycielach, analogowy, organiczny - osiągnięty przy użyciu sprzętu
z epoki (czyli wtedy w 2007 roku wiekowo grubo 30+) ma w sobie rodzaj nieprawdopodobnie pociagającego magnetyzmu i niesie ze sobą frajdę w kwestii skojarzenia z estetyką gotyckiego horroru sprzed półwiecza. I wszystko byłoby ok, bo chwytam te retro okultystyczne
przeloty w mig, lecz to trochę jednak zbyt obfita dawka zaklęć jak dla mnie. Za
dużo materiału wtłoczone na krążek - tak bez potrzeby do oporu, chwilami zbyt
rozwleczone, aż po naście minut. Mimo że pod względem melodyki, formuły i
wykonawstwa cholernie intrygujące, to przez pryzmat rozmiarów cenię sobie
bardziej treściwy ostatni ich krążek, na którym nie doświadczam zbędnej
nuty, najmniejszego przesytu, tym bardziej niedosytu (o czym w opozycji, mnie wciąż laikowi z uporem
donoszą ci, co się od ponad dwóch dekad na tych "doom-ach" znają. :)).
niedziela, 24 czerwca 2018
Audioslave - Revelations (2006)
Nadszedł czas, aby
uzupełnić strony bloga o archiwizacyjny tekst dotyczący trzeciego długograja
Audioslave, czyli (jak ci, co powinni wiedzieć to wiedzą, a ci co nie wiedzą,
to mogą nadal nie wiedzieć i nawet nie czytać tego wszystkiego co poniżej :))
formacji złożonej swego przeszłego czasu z instrumentalistów Rage Against the
Machine i wokalnej podpory Soundgarden. Revelations to album mniej wyrazisty od
swoich dwóch poprzedników, lecz jest to właściwie odczucie nieco mylące i w
zasadzie tylko doświadczane podczas startowych kontaktów, bo z każdym następnym
odsłuchem (szczególnie z perspektywy lat) kompozycje nabierają coraz
intensywniejszych barw, a ich chwytliwość wznosi się ponad pozorny deficyt efektowności.
Trójka opiera się w znaczącym stopniu o funkujący żywy puls, nieprzeszkadzający tym bujającym pochodom plastyczny “morellowy” riff oraz nieprzeforsowywany wokal Chrisa Cornella. W
numerach znacznie więcej jest słonecznej Californii, a mniej surowej pustyni -
to tym razem, w dużym uproszczeniu bliżej do Red Hot Chilli Peppers niż Kyuss. Album nagrany z polotem, dojrzałością i wyczuciem - wtedy w roku 2006-tym
odbierany przeze mnie jako zbytnie zmiękczenie formuły, ukierunkowanie na
zdobycie większego poklasku pośród szerszej publiczności - odpiaszczenie
brzmienia, odrzucenie stonera, a przez ten manewr zmniejszenie jego atrakcyjności w moich uszach. Dzisiaj bardziej ochoczo do niego podbijam,
doceniam jego wartość intensywniej, chociaż nadal uważam, iż szczególnie jedynka
gryzła zdecydowanie mocniej.
P. S. Zawsze budzi moje
zdziwienie fakt, że myślę o Audioslave jako o zespole z osobną tożsamością – że
niby grali to do czego w RATM przyzwyczaili, a Cornell przecież zupełnie inna barwą nie operował, a jednak brzmieli dostatecznie inaczej.
czwartek, 21 czerwca 2018
Kongens Nei / Wybór króla (2016) - Erik Poppe
Tytułowy Wybór króla,
to kronika wydarzeń z zaledwie kilku dni. Wgląd w kulisy decyzji podjętej przez
króla Norwegii Haakona VII, pod wpływem nazistowskiego ultimatum stawiającego monarchę
przed wyborem bez w zasadzie wyboru. Poddaj kraj bez walki, pozwól przejąć
władzę przez marionetkowy kolaboracyjny rząd, bądź wyślij rodaków na pewną
śmierć w obliczu druzgocącej przewagi militarnej agresora i sam w poczuciu
upokorzenia uciekaj z kraju. Sporo się na ekranie dzieje, skomplikowana
sytuacja polityczna jest sprawnie przedstawiona, zabiegi dyplomatyczne i
równolegle siłowe rozwiązania absorbują uwagę, a strach i chaos wyraźnie jest odczuwalny. To łyk
historii, tej dla politycznych losów XX-wiecznej Europy tragicznymi konsekwencjami skutkujący.
Tutaj akurat sięgającej wydarzeń, o których przerabiając w szkole okres II
wojny światowej nie tylko ja, ale z pewnością większość wszystkich
współczesnych, zatopionych w literaturze faktu po kostki, a w doraźnej polityce
po szyję, pseudo patriotycznych chuliganów nie słyszało. Przyznaję się do niewiedzy,
nie mam z tym problemów, wartości swojej i samooceny nie buduję na lansowaniu
się na tym co akurat krzykliwe i interesowne, czego bez wiary w cuda wszystkim dzisiejszym dumnym, znaczy durnym orłom życzę. Nie podejmę się próby oceny moralnej, nie ma też
możliwości bym od strony historycznej zdarzenia weryfikował, napiszę tylko, że
poprzez wzgląd na czystą wartość poznawczą doświadczeń to obraz ze wszech miar
godny polecenia jako zarówno poruszające świadectwo i przeżycie czegoś więcej
niż tylko seansu kinowego. Od strony fabularnej i warsztatowej przygotowane z
odpowiednim zadbaniem o napięcie i natężenie emocji, oraz z troską o pokazanie
ludzkiej emocjonalnej wagi podjętych działań.
środa, 20 czerwca 2018
Clutch - Robot Hive/Exodus (2005)
Sięgam pamięcią do wydarzeń nie tak odległych, bowiem z perspektywy chyba już ponad ćwierćwiecza rzetelnego osłuchiwania się gitarowym graniem, ta niemal dekada którą mam na myśli od kiedy zbiegiem okoliczności trafiłem na Clutch i zażarło od startu, to niemal jak dłuższa tylko, ale jednak chwila. Na wysokości z grubsza Starnge Cousins from the West, ale bez bezpośredniego od tego krążka impulsu rozpocząłem zażyłość z dyskografią Amerykanów. Piszę to wszystko, gdyż zaraz po zapoznaniu się z albumem z 2009-ego roku sięgnąłem jeszcze rzecz jasna bez większej orientacji akurat po Robot Hive/Exodus i z tej perspektywy pierwotnej konfrontacji z "kuzynami" był on w moim przekonaniu zbiorem nieco lepszych numerów, gdzie "nieco" należy odbierać jako określenie odzwierciedlające w rzeczywistości nikłą praktycznie różnicę. Mam takie osobiste (maksymalnie subiektywne przekonanie), iż obydwa albumy, wtedy bez znajomości innych pozycji z dyskografii Clutch porwały mnie i pozwoliły na dobre wkręcić się w dźwiękową propozycje obywateli stanu Maryland. Jednak im więcej materiału Clutch przerabiałem, tym mocniejszego przekonania nabierałem, że w konfrontacji ze znakomitymi Blast Tyrant i From Beale Street to Oblivion, a z czasem też ze szczytowym osiągnięciem grupy w postaci Earth Blues i niewiele mu ustępującym Psychic Warfare, to jednak Robot Hive/Exodus zalicza z pewnością nie nokaut, ale po twardej walce minimalną, bo opartą o drobne niuanse porażkę na punkty. Niby nie ma czego właściwie się czepiać, bo każdy z trzynastu autorskich (zaindeksowanych całościowo pod w sumie czternastoma pozycjami) numerów, to rzeczy doskonale skomponowane, z rewelacyjnym groovem, świetnym jak zawsze wokalem Neila Fallona i nie takimi prostymi jakby się zdawało bluesująco-swingującymi southern-rockowymi riffami, lecz gdzieś bez tego pazura, który na produkcjach faworytach dosadnie w kręgosłup kawałków był wtłoczony. Na Robot Hive/Exodus jest w każdym bądź razie luz, dystans, mega bujający flow i co fundamentalne sporo więcej klawiszy dodających przestrzeni, kosztem właśnie typowo rock'n'rollowej dynamiki. Czego nie uważam za wadę i też doceniam jako walor, bo uatrakcyjnia muzyczną charakterystykę ekipy brodacza, więc jak tylko zaczynam (tak jak teraz) zdziebko kręcić nosem oceniając go w układzie odniesienia z powyżej wymienionymi siostrami i braćmi, to z miejsca sam przywołuję się do porządku dokonując uzasadnionej samokrytyki w akcie samodyscyplinarnej moralnej chłosty. Szczególnie tuż po wybrzmieniu ostatnich akordów pod numerem czternastym umieszczonego fantastycznego coveru Howlin" Wolfa. Toż to majstersztyk niewątpliwie, wałek jak się patrzy, zaśpiewany tak, że czapki, kapelusze, berety, peruki, treski i inne nakrycia z głów! Who's Been Talkin' gdyby w tej interpretacji usłyszał sam Chester Arthur Burnett, mam pewność niezachwianą, że pokiwałby głową z uznaniem i może nawet wycharczał jakiś dowcipny komplement.
wtorek, 19 czerwca 2018
Queens of the Stone Age - Rated R (2000)
Jeszcze kilka lat temu nie było mowy aby kolejne
uparte próby zrozumienia fenomenu i docenienia wartości stylistyki QOTSA, w
moim przypadku przyniosły wreszcie wystarany przełom. Nastąpił on dopiero nieco znienacka za sprawą ...Like Clockwork i pociągnął za sobą z miejsca
reakcję łańcuchową, która to doprowadziła do stanu dzisiejszego, czyli z
kilkumiesięcznym wyprzedzeniem zaopatrzenia się w nietanie wejściówki na
warszawski gig ekipy Josha Homme'a i gorączkowe końcowe przed nim odliczanie. Nie ma zatem konieczności wyjaśniać jak bardzo otworzyłem się w
międzyczasie na te dźwięki i jak eksponowane miejsce pośród największych grup
szeroko pojmowanego niekonwencjonalnego lub bardziej autorsko profilowanego
rocka Queens of the Stone Age w mej świadomości zajmuje. Nikt tak nie gra i nie
widzę nawet jakiejkolwiek formacji, która by aspirowała do podjęcia prób
uchwycenia tego co w praktyce nieuchwytne, a co stanowi o wyjątkowości
Queens(ów). Spisałem zwięźle przez ostatnie lata "natchnione" refleksje wokół większej
części płyt grupy, a zabrakło jedynie chwili dla Era Vulgaris (powracam i nadal
nie potrafię jeszcze zgłębić, tak by dostrzec - jak po grudzie idzie :)),
debiutu (przyjdzie na niego w końcu czas) i Rated R (przyszedł właśnie na
niego czas). Mam już jasną, klarowną, choć niekoniecznie erudycyjnie
analityczna opinię. Postrzegam Rated R jako album wymagający i po wielokrotnym
odsłuchu spójny, bo w moim mniemaniu komplementarny - czując jak zakładam jego
specyficzne wibracje i wychwytując konsekwentnie te miejsca, te fragmenty,
które pozwalają mi postawić go bez obaw obok tego wszystkiego, co w bogatej
dyskografii Amerykanów najznakomitsze. Przekopując się przez rozliczne niuanse,
dopracowane detale zawarte w konstrukcji każdej bez wyjątku kompozycji, począwszy
od hiper żywego i gorrrącego Feel Good Hit of the Summer, po zamykający
program płyty - mozolny, rozedrgany, hipnotyzujący I Think I Lost My Headache, z finałową dęta
improwizacją. Poprzez bezpretensjonalnie bujające, najskuteczniej w ucho
wpadające The Lost Art of
Keeping a Secret, Auto Pilot, In the Fade i instrumentalny Lightning Song,
po oniryczno-magnetyczny, wręcz halucynogenny Better Living Through Chemistry.
Wreszcie te bardziej ekscentryczne, wymykające się jakimkolwiek szufladkom
ciosy jak Leg of Lambs, Monsters in the Parasol, Tension Head i
przede wszystkim wystrzałowy Quick and to the Pointless. Koniec i kropka,
mimo, iż to co napisałem, to tylko kropla w morzu możliwie obfitych deskrypcji.
niedziela, 17 czerwca 2018
Gotowi na wszystko. Exterminator (2017) - Michał Rogalski
Festynowa beka z tycim, tyciusim podwójnym dnem. :) Z chałtur i marzeń o wielkiej karierze podrzędnych metalowych muzyków z
przerostem ambicji, ale autentyczną pasją. Najtisowych nerdów z prowincjonalnej
Polski, żyjących głęboko w psychice skrytą nostalgiczną tęsknotą za czasami,
kiedy nie trzeba było mierzyć się ze schematyczną codziennością i przede
wszystkim sztywną dorosłością. Takie pełną gębą nasze polskie konwencjonalne kino rozrywkowe,
z Panią burmistrz i jej przydupasem pobudzającym jednoznaczne skojarzenia z wójtem
i Czerepachem. Dla uczciwości w założeniu z całkiem fajnym i akurat sentymentalnie
trafionym przesłaniem, ale też niestety z po macoszemu potraktowanym researchem,
lub świadomie uproszczonym wglądem w temat. Mocno przerysowane, przez co
chwilami wręcz żenujące, ale mimo tych typowych dla formy wad całkiem strawne. Mnie się przynajmniej nie zwróciło, ale prawdopodobnie tylko dlatego, że założyłem od
startu, że idę świadomie w rejony pierdół i nastawiam się na pajacowanie z
alkoholowym napędem. Wtedy to i nawet aktorskie szarże Domagały, Czeczota, Żurawskiego,
Hamkało (jednak w tym przypadku o Jezu!), Kluźniak (o Jezuuuu też!), Lubosa (na
rany Chrystusa!) i wreszcie Roguckiego mi nie tak straszne. Gwarancji jednak
nie daje, że ty, ty i ty błądzący w necie, trafiający przypadkowo na moje
wypociny biedaku, to co zaproponowali powyżsi z równym dystansem, podobną gracją i wyrozumiałością udźwigniecie. :)
sobota, 16 czerwca 2018
Sługi boże (2016) - Mariusz Gawryś
Jak się okazuje nie
zawsze sprawdzony przepis daje wysokie prawdopodobieństwo świetnego rezultatu.
Kontrowersyjne tło tematyczne plus masowo wykorzystywane utarte schematy, nie za
każdym razem prowadzą do sukcesu komercyjnego, nie mówiąc o jakimkolwiek
artystycznym potrzeb zaspokojeniu. Chociaż w naszej świętojebliwej Polsce (ze
wskazaniem paluchem na kler, oczywiście krystalicznie czysty moralnie) taka wręcz
bluźniercza retoryka robi hałas, to jak brakuje reżyserowi indywidualnej
warsztatowej charyzmy i sprowadza on finalnie formę do standardowej kliszy
rodzimych kryminalnych telewizyjnych seriali, to trudno o coś więcej niż tylko nijaką
tożsamościowo tanią rozrywkę. Niby Mariusz Gawryś pracuje konsekwentnie nad
mrocznym klimatem, posiłkuje się tuningowaną psychologią, sięga po fabularne urozmaicenia, tajemnicy od początku nie
zdradza i wreszcie napięcie na tyle na ile scenariusz pozwala kreuje, ale czyni
to strasznie anemicznie, finalnie próbując nader "ambitnie" ratować się rozebraną
do rosołu Foremniakową. Obsadę zebrał przecież w teorii porządną, ale to co
w praktyce od Topy, Kijowskiej, Stelmaszczyka, Konopki, Woronowicza i Talara
uzyskał to tylko mechaniczna poprawność. Bo to jest tak, jak wielokrotnie już
pisałem, że gdy reżyser nie ma daru wyciągania z aktora tego co najlepsze - inspirowania, czasem nawet konstruktywnego na planie wkurwiania, to nawet warsztatowo świetni
aktorzy stają się w jego rękach tylko zwykłymi wyrobnikami. Stąd nie polecam,
bo to słabe i czasu szkoda. Nie ma sensu ani się nad tym pastwić, ani też nawet ze
względu na obnażane kościelne skurwysyństwa promować - nad czym najbardziej ubolewam.
piątek, 15 czerwca 2018
Graveyard - Peace (2018)
Wrócili, silniejsi i bardziej zwarci, a ja zacierając rączki z radości że zmienili zdanie w kwestii zawieszenia/zakończenia działalności (zanim jeszcze album odpaliłem) już miałem jak się okazało uzasadnione przekonanie, że nie cieszyłem się na wyrost, bo jakości Q na Peace jest dobite pod korek. Otwierają i zamykają Peace z takim impetem, że jakby w nich przez ten okres pauzy dosłownie wrzało i buchnęło enregią, kiedy już uwolnili twórczy potencjał. It Ain't Over Yet i Low (I Wouldn't Mind) wyrywają się, eksplodują, kapitalnymi riffami chłoszczą, perkusyjną kanonadą się napędzają, a głęboko ukrytym w tle klawiszem finezji tym kaskadom dźwięków dodają. To co do zrozumienia numer startowy i finałowy daje, to w stu procentach inne kompozycje udowadniają. Znaczy, że niczego wymuszonego w tym powrocie do żywych nie ma, że ci retro rockowcy mają jeszcze masę dobrego do pokazania, a ogień pasji jednak nie wypalił się jakoby ostatnie niepokojące wydarzenia w ich obozie sugerowały. Każdy kawałek kipi od doskonałych pomysłów, aranżerskiego mistrzostwa - posiada wielowymiarową strukturę, puls intensywny i dzikość przyrodzoną, jednak umiejętnie dla atrakcyjności i różnorodności kontrolowaną. Peace jest gęsty, soczysty lecz nie zawiesisty, a wokalizy są najbardziej drapieżne w dotychczasowej grupy karierze. Jednak kiedy jest potrzeba aby nieco ten pęd wyhamować, a emocje wystudzić, tudzież przenieść w inny wymiar, to serwują takie bluesujące majstersztyki jak Del Manic, imponujący Bird of Paradise, czy subtelną perełkę w rodzaju See the Day, a brzmienie głosu Joakima Nilssona przybiera zdecydowanie bardziej aksamitną, głęboką barwę. Jednak w moim przekonaniu punktem kulminacyjnym krążka jest Walk On, nieco psychodeliczny łamaniec z nieprawdopodobnie ofensywnym charakterem i mnóstwem skrytych detali w urozmaiconej i chwytliwej konstrukcji. Z każdym kolejnym rozwiązaniem, porywającym genialnym pomysłem, rosnący w siłę i podkręcający napięcie w rytmicznym galopie. Stąd nie będę się krygował przed stwierdzeniem, że nadal spostrzegam Graveyard jako lokomotywę gatunku, obok Rival Sons, Orchid i Lonely Kamel chyba najbardziej inspirującą współcześnie załogę retro fali, bez której scena byłaby znacznie uboższa. Tej płyty w zasadzie miało nie być i to stwierdzenie w konfrontacji z jej zawartością brzmi teraz niczym zły sen rockowego fana. Koszmar jakiś, przygnębiająca halucynacja z której na szczęście się otrząsnąłem i oby szybko on nie powróciła.
czwartek, 14 czerwca 2018
Zimna wojna (2018) - Paweł Pawlikowski
Nie jest z założenia prosto, gdy umownie po raz tysięczny i pierwszy osobiste refleksje w przedmiocie sztuki filmowej i muzycznej spisać przychodzi. Coraz mniej w nich z czasem świeżości, oczywista rutyna się wkrada i powtarzalność fraz się pojawia. Lecz z czasem nabierając doświadczenia większa spójność, płynność i wyrazistość myśli, wreszcie dojrzałość spojrzenia swoją istotną rolę w jakby nie patrzeć wciąż amatorskiej recenzenckiej robocie poczyna odgrywać. To atuty zasadnicze gdy o arcydziele pisać przychodzi i kiedy obawa o oddanie sztuce odpowiedniego szacunku pokorę wobec własnych warsztatowych umiejętności wzbudza. W przypadku najnowszej produkcji Pawła Pawlikowskiego (który zasłużenie w przeciągu zaledwie kilku lat awansował do absolutnej reżyserskiej elity) nazwanie jej górnolotnie sztuką przez duże S, uznaję nie tylko za w przypływie narodowej dumy uzasadnione, ale i nawet przez wzgląd na obiektywną uczciwość wręcz konieczne. Cały rwącym nurtem płynący potok komplementów po absolutnie przepięknym seansie się nasuwa i nie ma w tych rozważnych osiemdziesięciu czterech minutach projekcji jednego co więcej drobiazgu, który by na superlatywy nie zasługiwał. Ogrom pracy jaka w przygotowanie i w obróbkę obrazu została włożona sprowadza na kolana i każe czapkę z głowy kilkukrotnie zdejmować. Zdjęcia, ujęcia (te z lustrami), stylizacja (stroje, charakteryzacja, casting, scenografia, pejzaże, śpiew, choreografia) wszystko to koronkowa robota, by autentyzm zbudować i idealnie oddać charakter miejsc i czasu. Kompozycje kadrów, w których ludzie i przestrzeń tworzą jakby osobne obrazy, będące gotowe do prezentacji w galeriach, jako same w sobie dzieła sztuki. W minimalizmie zatopione, w tonach czerni i bieli, a jednak nieprawdopodobnie wyraziste, choć przecież ograniczone przez skromną barw paletę. Wysublimowane, kunsztowne i poprzez przemyślaną formę wręcz hipnotyzujące. Z muzyką niekoniecznie z tła - wynikającą wprost z treści, będącą w równym stopniu jak same postacie bohaterem historii. Bowiem poprzez jej gatunkową różnorodność i ewolucyjną formułę, podkreślającą inteligentnie przemiany osobowości postaci dramatu, w kontekście uczucia i przede wszystkim społeczno-politycznego oblicza skrajnych rzeczywistości zachodu i bloku radzieckiego. Dzięki niej między innymi opowieść o miłość dwojga ludzi zaplątanych w złożone historyczne okoliczności powojennej Polski i może nawet jeszcze mocniej wpływające na jej tragiczne oblicze charakterologiczne niuanse, nie potrzebuje zawiłych metafor, aby jasno i celnie puentować wszelkie korelacje. I nawet jeśli polityka odgrywa w fabule newralgiczną rolę, to jest ona li tylko ważnym, ale jednak tłem dla poruszającej historii trudnej miłości, w jeszcze trudniejszej epoce - miłości, która dręczy i buduje, miłości sens życiu nadającej, lecz w istocie przez swą bezlitosną namiętność fatalnej. Unikając jednocześnie zmęczenia nadmierną ckliwością i sztucznego forsowania dramaturgii Pawlikowski uciekł przed irytującą emfazą i pretensjonalnością, dając szansę by wrażliwość objawiła się w swojej archetypicznej, niezdeformowanej pod publiczkę formule. Po raz wtóry zaimponował mi umiejętnością przeniesienia własnych retro inspiracji na ekran - takim wrażliwym technicznym wyczuciem materii, by finalnie efekt zawierał wszelkie cechy sztuki najwyższej, z szacunkiem dla intelektu i emocjonalności widza oraz legendarnej polskiej szkoły filmowej. Sztuki, która współcześnie niemal całkowicie została wyparta przez cyniczną popkulturę chwytającą się kurczowo każdej sensacji, dla pobudzenia fermentu z jedynie merkantylnych pobudek. W tym względzie spostrzegam Pawlikowskiego jako prawdziwego artystę sięgającego gatunkowego uniwersum, stawiającego osobiste ambitne wizje ponad masową oglądalność, który dzięki wierności własnym przekonaniom i własnej wrażliwości estetycznej, idąc poniekąd pod prąd trendów zdobywa uznanie wartościowym artyzmem, a nie tanimi chwytami. To właśnie dzięki takim twórcom nadal mam wiarę, że szczera, bogata w szlachetne środki wyrazu sztuka wizualna przetrwa w czasach wulgarnej retoryki, a sam Pawlikowski z każdym kolejnym filmem będzie w praktyce tą wiarę podtrzymywał.
P.S. Słowa jak na pewno zostało dostrzeżone o aktorskich atutach Joanny Kulig, Tomasza Kota i kreujących postaci z dalszego planu nie napisałem, bo gdybym tutaj to zrobił, to tekst pod ciężarem zachwytów stałby się nieznośnie obszerny i odstraszał rozmiarami przed z nim zapoznaniem, a tego bym nie zniósł, gdyż w praktyce pisze by czytano, a nie ignorowano. :) Z obowiązku jednako doniosę, że ja tym postaciom po prostu wierzę, zwyczajnie bezgranicznie wierzę, a to chyba czytelna rekomendacja jakości. Ponadto jak się okazało Ida nie była jednorazową emanacją wizualnej wrażliwości reżysera, bo Zimna wojna pod względem obrazu wprost do niej nawiązuje, a ja tylko tak na koniec zadaje sobie pytanie, czy autor tych dwóch ogromnych sukcesów, podobnej stylistyce pozostanie wierny i w niej już na stałe odnajdzie "autorski charakter pisma", czy może jednak nagle radykalnym zwrotem w przyszłości zaskoczy? Oklaski! Kurtyna! Nie milknące oklaski!
środa, 13 czerwca 2018
Monster Magnet - Dopes To Infinity (1995)
Z Monster Magnet mam
tak, że zarówno ta ich zawadiacka rock'n'rollowa twarz z "panucrskim"
bruzadami leży mi znakomicie, jak i psychodeliczne tripy w wykonaniu ekipy
niezniszczalnego Dave'a Wyndorfa łykam jak to się barwnie określa "jak pelikan". :) Tak się też w ostatnich tygodniach złożyło, że z podwójnej inspiracji tzn.
nowym ich krążkiem oraz kapitalnym dokumentem Jarmuscha o The Stooges
zasłuchuję się tym pierwszym obliczem Monster Magnet, sięgając też źródeł tego
rodzaju rockowego grania. Lecą zatem takie często już zapominane tuzy jak
MC5, Steppenwolf, Blue Cheer czy wreszcie The Stooges - z którym poprzez
zbieżność oblicz Wyndorfa i Iggy Popa skojarzenia ich postaci miałem od zawsze.
Jeden motherfucker wart drugiego, a oni sami w samym czubie listy największych
rockowych zakapiorów. Gości, którzy na szacunek przez lata konsekwentnej
pracy u podstaw zasługują i jak nikt inny obok Lemmy'ego stanowią elitę ikon
sceny. Tym sposobem, poprzez osobę Kilmistera sprytnie przejdę do
Dopes to Infinity, bo to akurat album, który jednoznaczne skojarzenia
budzi z macierzystą formacją żywej reklamy złocistego trunku. Hawkwind się
kłania, gdy korzeni krążka z 1995 roku poszukiwać - w odpowiednich proporcjach
zmieszany z doskonałym upalonym hard rockiem spod znaku Black Sabbath. Tak
sobie ówczesny skład Monster Magnet wykombinował, że w tej niszy się
zainstalują i dzięki klasycznym riffom i odjechanej kosmicznej aurze
zaszczepią latom dziewięćdziesiątym jeszcze więcej finezji. Nie był to
jednak żaden ryzykowny eksperyment, tylko naturalny rozwój, a czas i okres
akurat sprzyjał sięganiu po inspiracje z lat siedemdziesiątych. Tyle tylko, że
zamysł to jedno, a możliwości to drugie - nierzadko się przecież zdarzało, że
zespoły miały pomysł, ale brakowało tego zasadniczego argumentu, którym
umiejętności aranżerskie. Zamiast spójnego, płynnego grania powstawały
niejednokrotnie toporne potworki bez ładu i składu i wreszcie własnej
tożsamości. Bo jakby nie doszukiwać się w muzyce Monster Magnet wyraźnych
wpływów sprzed lat, to jednak na przestrzeni niemal już trzech dekad,
konsekwentnie wypracowali charakterystyczny i tylko im właściwy styl. Na
fundamencie zbudowanym przez legendy sami stali się legendą, która nigdy nie
zawodzi i zawsze gwarantuje najwyższą jakość, bez muzycznych mielizn i
wizerunkowego pajacowania. Nie znajduję ich na żadnej z płyt Amerykanów, a już
na pewno nie ma obaw, że ukrywają się na Dope to Infinity - albumie, który
współcześnie mam nadzieję, że nie ślepo spostrzegam jako rzecz bez wad. Krążku
monolicie, gdzie tuzin numerów, zamkniętych w ponad godzinie, bez najmniejszego
problemu utrzymuje moją uwagę już od lat i nie mam obaw, że nagle straci tą
magiczną moc w moich oczach. Wstęp w tym powyższym nieodkrywczym laniu
wody był, rozwinięcie się pojawiło, klamra spinająca wątki także w tekście
swoje uzasadnione miejsce odnalazła i teraz na zakończenie brakuje tylko
puenty, której akurat nie będzie, bo jak się przy nocnym pisaniu o rock'n'rollu
browarami napędza, to przychodzi ten moment, kiedy miast on zmysły wyostrzać,
to on je znacząco stępia. :) The End! Chociaż muszę jeszcze z obowiązku
zachowania logiki wypowiedzi dodać, że o Dopes to Infinity refleksja powstała,
bo się obecnie na tej płycie znacząco zawiesiłem, gdyż nieco tym siarczyście
rockowym obliczem z Mindfucker chwilowo przejadłem i dla równowagi trzeba było
tłustą dietę jakimiś witaminkami urozmaicić.
poniedziałek, 11 czerwca 2018
Corrosion of Conformity - Deliverance (1994)
Uważam, iż Corrosion of Conformity najbardziej do twarzy w składzie z Pepperem i wyraz swego zadowolenia z ostatnich wydarzeń w obozie grupy dałem już przy okazji No Cross No Crown. Pokłosiem faktu, iż pełnymi garściami inspiracje znów czerpać zaczęli ze swych dotychczasowych najlepszych krążków było moje ponowne okazałe zainteresowanie Deliverance i Wiseblood. Tak się złożyło, że gdy Deliverance na świat Anno Domini 1994 przyszło (bo to dobry rok był) to akurat do mnie swym pomysłem na stoner/southern/grunge od razu nie trafiło. Znaczy nie mam tutaj na myśli, iż muzyka nie przypadła mi do gustu, tylko że ja o tej płycie wówczas w ogóle nic nie słyszałem. Dwa klipy z pewnością dość często w stacjach pokroju MTV śmigały i dziwi mnie, że Albatross i Clean My Wounds nie zapamiętałem. Te bezdyskusyjne hiciory z całego longa się wyróżniają, bo na tle reszty przyklejają się do ucha nieprawdopodobnie skutecznie. Jednak nie samymi chwytliwymi wałkami Deliverance stoi, choć jego siła promocyjna na nich w decydującym stopniu była oparta. Deliverance z mojej, bardziej współczesnej, pozbawionej intensywnego sentymentu perspektywy, to mocny i zwarty, bo prócz waloru przebojowego także konkretnie warczący krążek, gdzie twarde riffy idealnie współbrzmią z nieprzekombinowanymi solówkami i surowym wokalem Peppera. Poza tym album nie nudzi, gdyż pomiędzy właściwe kompozycje wklejono z wyczuciem kilka czysto instrumentalnych miniatur, które urozmaicają konkretną rockową młóckę. Tak sobie teraz poszukuje odpowiedzi na pytanie, dlaczego wówczas, te prawie ćwierć wieku temu Deliverance nie zyskało popularności podobnej do tej która stała się nie szukając daleko udziałem przykładowo największych płyt Alice in Chains, Soundgarden i nawet Kyuss? Czyżby to była jednak inna wrażliwość muzyczna i inna nieco publiczność słuchała krążków CoC? W tej muzyce niewątpliwie jest więcej surowości, a mniej napędzającej fejm nośnej chwytliwości, czego paradoksalnie dowodem są wyróżniające się na tle pozostałych kompozycji, zarówno Albatross jak i Clean My Wounds. Gdyby cały long wypełnili numerami z podobnym ofensywnym zacięciem, wtedy na ówczesnej grunge'owej fali by wypłynęli, a ich nazwa obok największych tuzów byłaby wymieniana. Wtedy jednak Corrosion of Conformity nie posiadałby swej odrębnej tożsamości, tej charakterystycznej mocno krętej historii i być może dla własnej zguby nie uniósłby ciężaru jaki z mega rozpoznawalnością jest związany. Może chcieli być wielcy, ale takich rozmiarów przybrać nie "umieli", albo "umieli" ale na przekór oczekiwaniom nie chcieli? :)
wtorek, 5 czerwca 2018
The 15:17 to Paris / 15:17 do Paryża (2018) - Clint Eastwood
Sprawa wygląda tak - mianowicie gdy pierwszy raz usłyszałem o pomyśle Eastwooda na fabularyzowanie tych
autentycznych wydarzeń, to złapałem się za głowę czując, iż nic dobrego z tej dziadkowej
szarży nie wyniknie. Dodatkowo kiedy pojawiła się informacja o zaprzęgnięciu do głównych ról
prawdziwych uczestników, by w zamyśle naturszczycy dodali realistyki odtworzonym
dramatycznym wydarzeniom, to przekonanie z miejsca zamieniło się w pewność.
Trzymam się tej tezy także teraz, tuż po seansie, chociaż amatorzy jakby na
nich krytycznie nie spojrzeć zaskakująco dobrze na tle zawodowców wypadli. Forma całości najoględniej stwierdzając nie porywa, mimo iż Eastwood całkiem zmyślnie fabułę z kilku ciekawych wątków
zbudował, to jednak przez korzystanie ze słabych niestety retrospekcji i
łopatologicznych tez (że coś tutaj wprost z czegoś wynika i basta) w toporności
zatonął. Poza tym, w tym morzu oczywistości i skrótów myślowych tkwi problem
zasadniczy, bo nic nie zaskakuje, intelektualnie jest całkowicie bez wymagań,
napięcia tutaj jak na lekarstwo, a porównania z dotychczasowym dorobkiem reżyserskim
mistrza sprowadzają tą wymęczoną poprawność do poziomu szablonowej amatorszczyzny. Przykro mi okropnie, raz przez wzgląd na fakt, że niewinni ludzie stają się
ofiarami radykalizmu, dwa że ktoś z takim dokonaniami jak Eastwood idzie
najprostszą z dróg i wybiera tabloidową tanią sensację, zamiast pogłębionej analizy. Uznanie duże zaś za zimną krew i odwagę dla trójki
Amerykanów, sporo mniejsze ale jednak, za ich całkiem sprawne odegranie samych
siebie. Tyle i tylko tyle.
niedziela, 3 czerwca 2018
Ghost - Prequelle (2018)
Nic świeżego zapewne w
tym miejscu o muzycznym wizerunku Ghost nie napiszę, będzie asekurancko, bo po co ryzykować, podobnie jak i poniekąd sam zespół przestał zaskakiwać i osiadł w
najbardziej bezpiecznej zatoce. W miejscu, w którym połączył eurowizyjną przebojowość i metalowe korzenie z
podniosłymi aranżacjami, które szczęśliwie nie kłują w uszy aż nazbyt nieznośnie napuszonym
patosem. Jakbym słów precyzyjnie nie dobierał i nie szukał tych, które miałyby
zapobiec użyciu wyświechtanej ostatnio formuły o strefie komfortu, tak ni
cholery nie potrafię znaleźć zamiennika, który by bardziej trafnie oddał miejsce,
w jakim się obecnie za sprawą Prequelle znajdują. Okopali się czwartym albumem na wcześniej upatrzonej i przez szczególnie dwa ostatnie krążki
zdobytej pozycji i teraz w wyrachowanym tonie zdają się spieniężać osiągnięty fejm. Prequelle to zaiste koniunkturalna powtórka, następny dobry album, natomiast dla szalikowców kolejnego wcielenia Papy Emeritusa i ekipy ghouli zapewne doskonały, bo zwyczajnie kompozycyjnie
już na poziomie szczytowym. To są kapitalni zawodowcy, którzy wiedzą co i jak
grać mają, by utrzymać względnie wysoki hajp na własne stylowe produkcje. Komponenty
niezmienne do pracy na rzecz Księcia Ciemności zaprzęgają – kontrowersji odrobinę,
mroku sakralnego na anty modłę co nieco, teatralności i chwytliwości od groma. Aranżacyjnym reżimem one potraktowane w celu uzyskania produktu nadal
wysokiej jakości, niestety o coraz mniejszej wyrazistości, kosztem spokoju względem
wysokich notowań na listach przebojów. Nawet jeśli powyższej tezie
zaprzecza nieco numer Miasma, czyli instrumentalna kompozycja z saksofonem tak
sprytnie zaaranżowanym, że w żadnym wypadku pośród całej bogatej instrumentalizacji zaskakującym, to on idealnie w strukturę wtopiony daje tylko paradoksalnie do zrozumienia, że Ghost
nie boi się urozmaicania ale i poza dobrze znany schemat z rozmachem nie zamierza się wychylać. Takie pytanie podczas nierzadkiego odsłuchu sobie zadaje, czy jest to płyta wyczerpująca
temat? Gdzie ewentualnie w przyszłości zawędrują, czy autorska formuła pozwoli im nieco
bardziej odważnie złotodajny model przekształcić, czy może według filozofii więcej
ostrożności, mniej rewolucji, z każdym albumem będą powszechnieć takimi małymi, jednak uwsteczniającymi kroczkami? Udowodnili jednakże, że dla Szatana nie trzeba śpiewać wyłącznie ciemna nocą,
można to z powodzeniem robić kiedy słońce wstaje z rana. Stąd może tych hiciorów ze spokojem duszy podczas przygotowywania porannego posiłku posłuchać każda ceniąca dobrą melodykę niemetalowa mama.
P.S. Słucham od kilku
dni bardzo często, bo oto to ohydnie kuszące dzieło wprost z Eurowizji w uszy
skutecznie się wlało i za cholerę ze łba wyleźć nie zamierza. Podśpiewuję
sobie refreny ochoczo, coraz rzadziej zwracając uwagę na ten wciąż niezrozumiale tandety
image.
Subskrybuj:
Posty (Atom)