poniedziałek, 30 czerwca 2014

Philadelphia / Filadelfia (1993) - Jonathan Demme




AIDS z angielskiego, Acquired Immune Deficiency Syndrome - zespół nabytego niedoboru odporności, końcowe stadium zakażenia wirusem HIV. Coś dziś cicho się zrobiło w tym temacie, jakby problem został opanowany lub zanikł całkowicie. A jeszcze czas jakiś temu, temat to był co burzę wokół siebie wywoływał, zarówno w wielu krajach globu jak i na naszym rodzimym podwórku, że przypomnę tylko głośne protesty przeciwko inicjatywom Marka Kotańskiego, który w owym czasie jako nieliczny podał pomocną dłoń zakażonym. Współcześnie inne ważkie problemy zaprzątają ćwierć umysły tych co tak ochoczo protestują z krzyżami czy innymi atrybutami władzy niebieskiej. Rozumiecie? ;) Ta współczesna cywilizacja śmierci tak w otchłań nas prowadzi, zabierając nam resztki ludzkiej godności, że przy nich inkwizycja czy inne energiczne ruchy instrumentalnie religię traktujące to takie popierdółki. :( Wszystko dla mojego dobra i dobra twojego! A i oczywiście twojego i nawet twojego zboczeńcu, lewaku, ateisto, satanisto itd. itp. Przecież tych co trzeba nawracać, znaczy hołoty co zamiast przykładnie hipokryzję metodą czynić skłania się ku racjonalnym ideom mrowie. Oni zagrożeniem, oni zepsucie i zgorszenie sieją, a samozwańczy rycerze pana oczywiście biernie temu przyglądać się nie mogą. Miłosierdzie im kierunek wskazuje, praktyczny wymiar w ich działaniach przyjmując. Biorą zatem w swe ręce sprawy i gorącym żelazem zarazę próbują wypalić, infekcję jaką myśl człowieka wolnego od zabobonów, tego co naukę prawdziwym źródłem czyni, usuwają. Nic to nowego jak historia uczy, to działania co wyłącznie do bezsensownej nienawiści prowadzą poklask półgłówków zdobywając, podziałów są powodem i agresji w tfu! szczytnym celu! To wszystko powyżej sarkazmem w większości przeżarte, wyjaśniam by nie być błędnie zrozumianym! Wiem odrobinę przydługawy i banalnie natchniony ten wstęp do refleksji wokół klasyka kinematografii. :) To już ponad dwadzieścia roczków, od chwil gdy Filadelfia sporo zamieszania wywołała. Lata minęły, a obraz ten nadal wyjątkowym przeżyciem, bo z klasą nakręcony, z dobrym warsztatem aktorskim i przede wszystkim treścią. Składniki powyższe sprawnie wymieszane i przyprawione odpowiednio, pewność dają otrzymania potrawy wartościowej, smacznej, estetycznie podanej i treściwej. To kino z czasu perspektywy bliźniacze produkcjom takim jak Erin Brockovich - dramat sądowy typowo po amerykańsku podany, czyli w odpowiednim natężeniu patetyczny, politycznie poprawny ale przede wszystkim szczęśliwie o ważnym problemie traktujący. Przez to ten patos bardziej strawny, a poprawność w obrębie przekonań do zrozumienia. W skrócie, schemat maluczki vs. gigant, człowiek jako instrument do osiągania korzyści materialnych, tryb w machinie korporacyjnej i jego bezużyteczność gdy problem się pojawia. A w jego tle w jaskrawym świetle ukazana, stygmatyzacja, arogancja, hipokryzja, kariera i ryzyko, no i przede wszystkim nagle homoseksualizm jako główne zagrożenie - jakby gejów w starożytności czy średniowieczu nie było! :( Kontrowersyjna bomba bardzo wysoko kaloryczna, taka co wzbudza szeroką gamę odczuć. Ona burzy krew, podnosi emocje, wzrusza i porusza ale i pobudza krytyczne przekonania nie tylko wobec tych antybohaterów. Każe się zastanowić nad złożonością ludzkiego życia, konsekwencjami decyzji i zachowań ryzykownych. Nic nie jest kontrastowo czarno - białe, człowieka przekonania ewoluują lub dewoluują, oceny się zmieniają, a wątpliwości pobudzają do zadawania pytań. Tylko ta droga jest słuszna, niestety jak się wokół siebie rozglądam to ponadczasowość w stwierdzeniu Bertranda Russella dostrzegam, iż smutne to, że głupcy są tak pewni siebie, a ludzie mądrzy tak pełni wątpliwości. 

niedziela, 29 czerwca 2014

High on Fire - Snakes for the Divine (2010)




Zamiaru nie mam kreować się na wieloletniego fana działalności muzycznej Matta Pike’a i pod szyldem High on Fire funkcjonującej jego załogi. Bo zwyczajnie dopiero przy okazji krążka z 2012 roku, intrygującym tytułem opatrzonego, bakcyla na tego rodzaju młóckę złapałem. Szczerze mówiąc gdzieś kiedyś przy okazji Blessed Black Wings ich już próbowałem, jednak na owe czasy zamętu w mojej świadomości nie poczynili skoro kolejne dwa albumy bez echa całkowicie dla mnie przeszły. Jednak co się odwlecze to nie uciecze jak słynne przysłowie prawi i wrzucając bieg wsteczny po kolei dyskografie High on Fire studiuje. Dziś wedle standardów chronologicznych słów kilka o płycie, co bezpośrednią poprzedniczką De Vermis Mysteriis. Może ona jakichś niezwykle przychylnych recenzji wśród twardogłowych zwolenników formacji nie zebrała - bo niby bardziej melodyjna z mniejszą zawartością gruzu w gruzie w stosunku do starych albumów się jawiła. Ja jednak zbytnio tej chłodnej oceny zrozumieć nie potrafię, bo z subiektywnego punktu widzenia to dla uszu moich kawał świetnej muzy, opartej na mocarnej konstrukcji rytmicznej gdzie basowo-perkusyjny szkielet kruszy mury intensywnym doładowaniem. Ale ja stosunkowo świeżym słuchaczem twórczości High on Fire jestem i pewnie brak mi odpowiedniego doświadczenia i perspektywy sentymentem do pierwszych wydawnictw kierowanej. ;) Znaczy z innego pułapu startowałem, bardziej gotowy na zabawę melodią w obrębie firmowego dla grupy łojenia jestem. Stąd przykładowo takie numery jak Frost Hammer, Bastard Samurai, How Dark We Pray czy okraszony niemal maidenowskimi gitarami wałek tytułowy łykam bez popitki, stawiając je na równi z kompozycjami z De Vermis Mysteriis. Nie odczuwam jakiegoś zażenowania z powyższej tezy wynikającego, nie mam poczucia przepaści, jaka dzieli obydwa krążki – żadnej dysproporcji między nimi nie słyszę. Snakes for the Divine kapitalnie broni się świetnymi kawałkami, w odpowiednim stężeni dawkującymi jad z gitarowego zgiełku się sączący, przy odpowiednim jednocześnie natężeniu ciężaru mocarnego wiosłowania. Jest szybko, agresywnie i brutalnie rzecz jasna, ale i riffy równie efektownie do doomowej miazgi kreowania są zaprzęgnięte. I co najważniejsze toporność z gatunkowej przynależności wynikająca tutaj absolutnie do głosu nie dochodzi. Po wielokrotnym z płytą stosunku ;) nadal odczuwam do niej pociąg i zupełnie ona na swej atrakcyjności nie traci. Znaczy się ma w sobie to coś, co ciągle w orbicie swojej mnie, jako słuchacza utrzymuje. Za to szacunek niewątpliwy ekipie amerykańskich łomignatów się należy.

P.S. Teraz czekam na ataki radykałów, że ch się znam na HoF twórczości! ;)

sobota, 28 czerwca 2014

Jack White - Lazaretto (2014)




To dziwne nieco, że będąc sfiksowanym miłośnikiem okładania instrumentów na klasycznie retro rockową modłę nigdy tak naprawdę nie zagłębiłem się w twórczość The White Stripes czy innych White'a projektów. Jakoś tak nie pod drodze mi było z mainstreamowymi gwiazdami - tymi co przez dziennikarskich mądrali (fachowcami często na wyrost zwanymi) przed szereg wystawiani i jako zjawiska na scenie opisywani. Rzecz jasna dziennikarski proceder promocyjny odbywał się w atmosferze "wzajemnego zrozumienia" :) znaczy rączka rączkę myje, coś za coś itp. itd. Teorią spiskową tutaj zaśmierdziało, jakbym poddał się wszechogarniającemu mitowi o sitwie maluczkimi sterującej. :)  Z pewnością jak w każdej tezie ziarnko prawdy ukryte, jednako w obłęd nie popadając nieco zdystansuje się od powyższych spiskowych sugestii. :) Pozostanę tylko przy przekonaniu co dotychczasową twórczością ekip White'a tak w pełni nie pozwala mi się zachwycać - znaczy, że oni nie tak zjawiskowi i zasługujący na laury jak się próbuje wmówić. Jest sporo grup, które zdecydowanie więcej w tej niszy mają do zaoferowania, a których albumy ze względów różnych od czysto muzycznych, na poziom popularności równy The White Stripes nie są w stanie się wznieść. Nie narzekam, nie lamentuje bo jak wielokrotnie dawałem do zrozumienia zbytnia rozpoznawalność psuje artystę w konsekwencji negatywnie na jakość twórczości oddziałując. Nie zaleje również teraz tego tekstu nazwami tych tajemniczych perełek, bo zwyczajnie jak ktoś ciekaw to przejrzy łamy NTOTR77 i odnajdzie ich bogactwo w szerszej perspektywie przeanalizowane. Przydługiego wstępu kres tu następuje i do sedna ochoczo bezzwłocznie przechodzę. :) Nim druga solowa odsłona Jacka, czyli Lazaretto na tapecie. Poprzedniczka mi akurat umknęła, zatem optyka moja czysta niczym łezka - świeżo na ten krążek sobie zerkam. Pochlebne opinie środowiska na swój sposób szanuje ;) ale najbardziej własnym przekonaniom ufam, mój gust, moje doświadczenie Lazaretto przefiltruje. :) Co słyszę? Jest tu wszystko co w fundamentalnym ujęciu rockowej spuścizny przez lata było eksponowane. Stonesowa niechlujność i przede wszystkim nonszalancja, beatlesowska chwytliwość i poetyka, surowa zeppelinowska drapieżność, blues spod znaku Free i southern rock Lynyrd Skynyrd, że tylko z największymi sceny porównam. Jest pop, country, folk, psychodelia i nawet odrobina glamowego muśnięcia. Odczuwam na Lazaretto kameralną, intymną wrażliwość jak i pompe z rozmachem podaną. Bujają banalne po części melodie, burzą krew przesterowane gitary, łomoce na różne sposoby sekcja rytmiczna, a dla pikanterii intryguje pianino, wycinają skrzypce pasaże, plumka banjo czy głos dają inne ciekawe klawiszowe brzmienia. Wszystko wzbogaca fakturę kompozycji czyniąc album zajmującym dźwiękowym doświadczeniem. Dzięki właśnie temu otrzymałem naprawdę FAJNY krążek, co może nie rzuca gwałtownie na kolana ale z pewnością cieszy szczególnie, gdy w aucie sobie pogrywa, a człowiek na chwilę oddaje się szczególnej kontemplacji i odizolowanej (bo w kabinie :) ) z otoczeniem relacji. Będę wracał z pewnością do niego, odkrywał liczne detale, zachwycał się by też jednocześnie torturować miałkością i nazbyt wyeksponowaną we fragmentach prostotą. Wiem jednak jedno! Po Lazaretto nadal fanatycznym zwolennikiem tego co robi White nie zostanę. Powtórzę - zbyt wielu takich co robią to lepiej. 

piątek, 27 czerwca 2014

Soundgarden - Superunknown (1994)




Dwadzieścia lat minęło i nic się nie zmieniło w sensie oczywiście sprowadzonym do atrakcyjności dźwięków na Superunknown zawartych. Czy to rok 1994 czy 2014 dla mnie bez różnicy, bo uniwersalność kompozycji Soundgarden ponadczasowa. Skruszył ten album ząb czasu, jednocześnie unikając sam utraty swojego pazura. :) Nie ma na czwartym albumie ogrodu dźwięku, jednego słabego numeru, fragmentu, który w jakikolwiek sposób obniżałby jego całościową najwyższą ocenę. Każdy z nich to potencjalny hit z tymi najczęściej goszczącymi w TV na czele. Black Hole Sun, Feel on Black Days czy Spoonman swego czasu zdominowały w owym prehistorycznym okresie jeszcze muzyczną w formulę MTV. Czas antenowy przejęły na wyłączność i cieszyły uszy jak i wzrok doskonałą muzyką oraz równie wybornymi do niej klipami. Ale nie czas wyłącznie na sentymenty, bo się rozkleję szczeniackie czasy wspominając. ;) Dziś z przerzedzoną czupryną i kilkunastoma kilogramami więcej (to i tak przy części sporej rówieśników dobry wynik) szansę dostanę by legendę na żywca ujrzeć spełniając marzenia gówniarza. Jednak o tym szerzej gdzieś tam skrobnę, gdy za sobą to ekscytujące przeżycie mięć będę. Teraz jeszcze w kilku słowach na fenomenie super niewiadomej się skupię. To klasa sama w sobie, połączenie wszystkiego co w rocku najciekawsze. Świetnej aranżerskiej roboty, chwytliwej i intrygującej jednocześnie formy, instrumentalnej biegłości, wokalnej ekwilibrystyki i przede wszystkim wyjątkowego kompozytorskiego nosa. Proste instrumentarium, żadnych szczególnie wizjonerskich czy eksperymentatorskich zapędów – tylko talent i szacunek do tradycji, którą na nowo zdefiniowali sukces ówcześnie odnosząc. One im przetrwać trendy, mody przejściowe pozwoliły i dziś status legendarny osiągając ogromną estymą wśród rockowych maniaków pozwalają się cieszyć. Nagrywają na nowo, koncertują stadiony zapełniając. I niech mi ktoś powie, że rock umarł, a jego zwolennicy w bamboszach przed telewizorami przysypiają! Nawet jak słabsi, mniej mobilni czy oczywiście bardziej stateczni to młodzież przez nich wychowana na koncert pomoże im dotrzeć. :) Ta młodzież, która dobrą muzykę nauczona przez nich doceniać! 

czwartek, 26 czerwca 2014

The Family / Porachunki (2013) - Luc Besson




Jak to skonsumować by niestrawności nie złapać, czyli lepiej posiłku tego nie skończyć niżby po pełnym spożyciu z odczuciami nieprzyjemnymi się zmagać. Zgodnie z tą filozofią naprędce skleconą zamiast pełny seans zaliczyć od któregoś momentu z przewijaniem najnowszy obraz Luca Bessona obejrzałem. I nie mam najmniejszych wątpliwości, że coś ciekawego straciłem, bo to kawał pierdoły z trudnym do zdefiniowania celem reżyserskim. Taka mafijna rodzinka Adamsów bohaterem, po części uwikłana w poważne rozgrywki kryminalne by jednocześnie próbować widza trudną do wytłumaczenia błazenadą zabawić - hybryda niestrawna, która ani nie bawi, ani do refleksji nie skłania. Kino familijne z całą masą bezsensownej przemocy i kreskówkowymi konsekwencjami ;) Takie zupełnie do mnie nieprzemawiające nawiązanie do żenująco prostackiego kina, jakim w przypadku Taxi przed laty Besson próbował czarować. Oczywiście zdając sobie sprawę, iż z przymrużeniem oka powinienem taką gatunkową groteskę potraktować, ja tego zwyczajnie nie kupuje! Pytanie jeszcze tylko na koniec czy legendy pokroju Roberta De Niro i  Tommy Lee Jonesa na brak atrakcyjnych ofert narzekają, że w takie projekty się angażują? Brak szacunku dla oddanych fanów ich talentu przez pryzmat kasy – tylko takie wyjaśnienie jest tu trafione.

P.S. I to rodzime tłumaczenie tak skomplikowanego tytułu – LITOŚCI, dystrybutor poszedł po całości! :(

środa, 25 czerwca 2014

Grand Budapest Hotel (2014) - Wes Anderson




Będzie w kilku zdaniach o Grand Budapest Hotel, tyle że nie tak wprost – pozwolę sobie na nieco szerszą perspektywę. Nie jestem oddanym fanem takiej odjechanej wizualnie konwencji, ona cieszy wzrok, jednak pod atrakcyjnym anturażem ciężko jakiś wybitnie wartościowy czy ciekawy przekaz odnaleźć. On pewnie w zamyśle istnieje, jednak przesłonięty mimo wszystko skutecznie obrazem zostaje. Taki problem mam z filmami Wesa Andersona, Tima Burtona jak i częścią dorobku braci Coen – tego na kształt Hudsuckera Proxy przykładowo. Idealnie oszlifowane to klejnoty pod wizualnym względem, estetyczne majstersztyki z fantazyjnie plastyczną scenografią, charakteryzacją fikuśną i postaciami wyjątkowymi. Tyle że w tym detalicznym podejściu do aspektu wzrok angażującego zasłona zawarta, co treść do roli drugoplanowej zdaje się sprowadzać. Tak głęboko pod płaszczem alegorii, symboliki rozmaitej czy metafor ukryte w nich przesłanie, że bez instrukcji obsługi ja najczęściej w interpretacji zagubiony jestem. Tak też Grand Budapest Hotel spostrzegam, w którym festiwal osobliwości dominuje, ta ekscentryczna galeria aktorskich znakomitości, wśród których pierwsze skrzypce odgrywa wyborny Ralph Fiennes wcielający się w rolę konsjerża idealnego. Przebogaty plastycznie, barokowo, a może bardziej wiktoriańsko na swój sposób malowniczy ;) nawiązujący do początków kinematografii z fantastycznym muzycznym tłem. Równie pasjonujący audiowizualnie, co nieoczywisty merytorycznie. Sięgnąłem zatem po koło ratunkowe i z jego pomocą sens nieco szerzej zgłębiłem. Analizy rzecz jasna odrobinę różne, bo wyobraźnia Wesa Andersona przewrotna, a poczucie humoru nietuzinkowe na tyle by jednokierunkowe ograniczone zgłębianie treści uniemożliwić. Pozostanę więc przy zachwytach formą, treść na marginesie pozostawiając. Jestem w tym momencie szczery aż do bólu, ryzyko jednocześnie ponosząc, iż określony prostakiem zostanę skoro błyskawicznie przesłania niezdolnym zgłębić. „A pies to jebał” :) jak Monsieur Gustave pozwolił sobie stwierdzić, porzucając konieczność użycia egzaltowanych komentarzy i  starannej formy językowej! :)

wtorek, 24 czerwca 2014

Rival Sons - Great Western Valkyrie (2014)




Kolejne szczeble kariery przez Rival Sons osiągane. Coraz więcej w branżowym mainstreamie o nich się mówi, a kolejny album znów kapitalnie retro granie promuje. Cieszy kiedy wraz ze wzrostem popularności żadnych oznak twórczej zadyszki się nie notuje. To zaleta tylko tym największym immanentna, a ci Amerykanie z pewnością do legend najznakomitszych z powodzeniem nawiązują. Tyle wstępu, czas do szczegółów przejść i w samych superlatywach czwarty ich długograj opisać. Jest tu wszystko, czego od bezkompromisowego, szlachetnego niczym wytrawny trunek rocka mógłbym oczekiwać. Szacunek dla tych wielkich, co w latach sześdziesiątych i na początku siedemdziesiątych podwaliny pod gitarowy jazgot układali. Z równie głębokim ukłonem w stronę surowej, trzeszczącej maniery jaki soulowej wrażliwości i przebojowego groovu grup z kultowej wytwórni Motown. Great Western Valkyrie kapitalnymi prostymi, dynamicznymi, od energii wrzącymi krótkimi formami jak i rozbudowanymi, otwartymi na improwizację kompozycjami, od początku do końca wypełniona. To wszystko można by rzec już było znane z albumów Rival Sons od początku ich działalności, tyle że z każdą kolejną odsłoną ta wyśmienita dźwiękowa strawa staje się bardziej dojrzała - z jeszcze większą wprawą wykorzystująca bogactwo możliwych wpływów czy inspiracji. Trudno tu jakiekolwiek utwory wyróżniać, stawiać przed szereg, czy ustawiać w roli reprezentatywnej dla albumu, gdyż każdy z nich na swój sposób równie odmienny jak i charakterystyczną manierę, szlif firmowy zachowujący. Muszę jednak oddać sprawiedliwość i słówko więcej odnośnie jednego numeru skrobnąć. Mam tu na myśli Good Things, który tak wybornie klawisze wykorzystuje, że ja podczas odsłuchu tylko w jedną stronę własne skojarzenia kieruje. The Animals i po części Procol Harum tu rządzą z niewiarygodną estymą potraktowane. Wspaniałe wrażenie i radość w sercu ogromna, wyborna duchowa strawa, piękne w najczystszej postaci wrażenia. Na koniec pytanie, czego w przyszłości po Rival Sons się spodziewać, gdzie ich ta droga doprowadzi. Czy w którymś momencie medialną popularność równą współcześnie przez media wypromowanym ikonom retro rocka uzyskają i wraz z nimi w mainstreamie w pełni zaistnieją, czy może to szczyt już osiągnięty, a więcej jedynie w postaci kultowego statusu w sercach maniaków takiego niezależnego od stacji muzycznych młócenia zdobędą. Śmiem twierdzić, że dla wartości ich muzycznych produkcji ten drugi scenariusz bardziej korzystny, z punktu widzenia grubości portfelów oczywista oczywistość ;) znacznie mniej niestety atrakcyjny. Myślę jednak, że nie po to taką estetyką się parają by miliarderami zostać. Mają inne priorytety, pieniądze nie są celem samym w sobie, one wyłącznie środkiem do osiągania czegoś więcej. Życzę im wszystkiego najlepszego, stąd rozsądek mi podpowiada by zbytnio poza w miarę umiarkowany mainstream się nie wychylali. Tam zbyt wiele pokus czeka, zbyt mało wtedy o samej muzyce się myśli, a to już prosta droga do jakościowej zapaści.

P.S.  Ani słowa o wokalnych możliwościach Jay’a Buchanana nie napisałem, bo ta refleksja dwa razy dłuższa by była. Krótko pisząc :) – one oszałamiające!

poniedziałek, 23 czerwca 2014

The Butler / Kamerdyner (2013) - Lee Daniels




„Ciemność nie wykorzeni ciemności – to zadanie dla światła”. Ten mądry cytat otwiera najnowszy obraz Lee Danielsa i pomimo moich cierpkich z jego filmami doświadczeń po raz kolejny szansę daje by przekonanie odnośnie twórczości tego reżysera zweryfikować. Niestety okazja zaprzepaszczona i już spieszę donieść, co jest nie tak i dlaczego poniższa ocena znów niska. Kluczowa kwestia to strwonienie tematu, który bez wątpienia jako baza dla wartościowej opowieści bardzo mocny. Efekt jaki uzyskany jednako mało przekonujący, tu zwyczajnie brakło charyzmy by wrażenie równe potencjałowi zrobić. Szkoda, bo była szansa by zdecydowanie ciekawsze kino wykreować, zamiast sztampowego, nudnego zakalca. Tym bardziej, że aktorskie persony zarówno te kluczowe jak i epizodyczne zacne niewątpliwie, a ich kreacje przyzwoite - nie mam tu na myśli akurat królowej talk show, bo jej wybór strzałem wyjątkowo niecelnym. Ta produkcja to taki typowy przykład, że sam temat dobrego filmu nie zrobi, trzeba prócz historii pewnej iskry, co ogień emocjonalny wykrzesa. Tutaj go brakowało i zamiast dzieła, jedynie coś na kształt rzemieślniczej telewizyjnej produkcji otrzymałem. Nie porwał, gdyż jałowo temat przedstawił, nie pobudził emocji, nie wciągnął - przeleciał i echa jakiegokolwiek nie pozostawił. Nie zamierzam go już głębiej analizować, brak mi motywacji! Wspomnę tylko na koniec, odnośnie samej historycznej perspektywy, że zmiany przełomami znaczone – przełomy cierpliwością i konsekwencją osiągane. Para w gwizdek znów poszła, pieniądze przez producentów wyłożone zmarnowane, a winą jednoznacznie Lee Danielsa obarczam. 

sobota, 21 czerwca 2014

Anathema - Distant Satellites (2014)




Rozkręciła nam się ostatnimi laty ta brytyjska perełka - znaczy świeżego wiatru w żagle nabrała i wypłynęła na szerokie wody kreatywności. Trzeci z rzędu album nagrała, z zegarmistrzowską precyzją na dwuletnie pauzy pomiędzy nimi czas rozdzielając. Cieszę się ja bardzo i z nieukrywanym zachwytem, tą współcześnie promieniejącą twarz grupy ponownie witam. To bezwzględnie wielki jest wyczyn, by z takim ekscytującym otwarciem na sceny powrócić i wysoki poziom utrzymać. Nie porzucając całkowicie klasycznej formuły wciąż ciekawe pierwiastki do własnej twórczości wtłaczać, robić to z klasą, wyczuciem i pasją niepodważalną. We're Here Because We're Here zaskoczył i porwał swą magiczną zawartością, Weather Systems utrzymał w zaciekawieniu, zaintrygował i intensywnie uwrażliwił, a Distant Satellites? On udowadnia, że pomysłów i smykałki do dźwięków z duszy prosto płynącej tym wyspiarzom nie braknie. To niby naturalne rozwinięcie ścieżki na poprzednich albumach eksplorowanej, jednak z przewagą kameralnego skupienia na detalach i klimacie piękno w postaci najczystszej definiującym. To taka mym zdaniem hybryda A Natural Disaster z lekkim muśnięciem Alternative 4 i oczywiście dominującym intensywnym ekstraktem wydobytym z dwóch ostatnich albumów. Idealna symbioza tętniącej rockowej furii, nowoczesnego pulsu, żarliwej duchowości z intymnym wewnętrznym skupieniem. Bez słabych punktów z kapitalnie utrzymywanym napięciem, punkty kulminacyjne odpowiednio eksponującym. Z cudownymi nostalgicznymi numerami w postaci The Lost Song Pt.2, Ariel czy Anathem'ą, gdzie solowe gitar partie porywają, a wokalne linie czarują. Przeplatanymi równie wybornymi pozostałymi kompozycjami, bez słabych punktów czy bezwartościowych wypełniaczy. Słucham i wciąż z podziwu wyjść nie potrafię jak oni to robią, że tą twardą skorupę jaką rzeczywistość na mnie wymusza w pył rozbijają by dotrzeć do najgłębszych pokładów mojej wrażliwości. A nie czynią tego przy użyciu najprostszych środków - nie manipulują banalnymi sugestywnymi oczywistościami, nie eksponują nieszczęścia, nie ukazują zabiedzonych dzieci czy cierpiących zwierzaków. Skupiają się na pozytywnej stronie życia i z tej perspektywy udowadniają, że na tym łez padole można być szczęśliwym, jeśli tylko potrafi się widzieć piękno. To taki hedonizm w wydaniu emocjonalnym nie konsumpcyjno-fizycznym, odczuwaj przyjemność duszą nie wyłącznie ciałem, czerp energię z pozytywnego nastawienia. Wiem, że to strasznie egzaltowane co wypisuje ale wierzyć mi proszę, że obcując z tymi dźwiękami takie odczucie bezwzględnie w mojej świadomości trwa. Ono w żadnym stopniu wyrachowane, na efekt emocjonalnej tandety nastawione, bo zwyczajnie tej sztucznej wrażliwości na pokaz niczym politycznego bagna sie brzydzę. Za to Anathemie dziękuję, że wśród tysięcy produktów na efekt teatralnej szopki nastawionych, ona jako nieliczna w przekonaniu utrzymuje, iż autentyczna wrażliwość, namiętność w sztuce zamknięta i kreatywność błyskotliwa zwykłemu konsumpcjonizmowi się nie podda. Nie zawiedli mnie i tym razem! Kropka.

wtorek, 17 czerwca 2014

Ozzy Osbourne - Ozzmosis (1995)




Książę ciemności, taki typ co swego czasu nie oszczędzał nietoperzy i jedna z jego najlepszych płyt! Nie będę tu się rozpisywał o jego karierze, w wikipedię się bawił, bo jak ktoś w temacie chociaż odrobinę ogarnięty to zdecydowanie wie z czym i jak się jego dotychczasową karierę konsumuje. Oczywiście w znaczeniu kulturalnego obcowania ze sztuką, nie trawienia fragmentów latających myszy. :) Rok 1995 i po szczytowaniu na No More Tears, Ozzy idzie za ciosem nagrywając Ozzmosis - album pełen przebojowej nuty, taki na poły niemal "zpopowiały", bo trudno tu tego feelingu chwytliwego nie wyczuć, a po części klasycznie hard rockowy z dużym udziałem klawiszowej maniery. Jedno przesłuchanie pewnie starczy by już nucić sobie pod nosem, bądź wąsem (bo zarost nad wargowy do łask dzisiaj powraca) te proste, może nawet zbyt banalne melodyjki. A że ja typ silnie sentymentalny to nawet po latach jakiegoś dyskomfortu w konfrontacji z Ozzmosis nie odczuwam. Przełączam się zwyczajnie na tryb co takie niewyszukane pitolenie akceptuje i cieszę się bez zbędnego filozofowania między innymi zbytnio patosem napompowanym I Just Want You, ciężkim, mozolnym Thunder Underground, a w kontrze do niego zwiewnym See You on the Other Side. Nie jest to może sztuka co swym artyzmem porywa - to taka sprawnie i z wyczuciem skręcona hybryda tego wszystkiego co w latach osiemdziesiątych książę proponował, z brzmieniem charakterystycznym dla dziesiątej dekady dwudziestego wieku. Wyraziłem się na początku wyraźnie, że to świetna płyta i nadal w tą tezę wierzę, jednako tak sobie pytanie zadaje czy aby całość trącać przysłowiową myszką mi tu nie zaczyna, bo te numery równie fajne co mało intrygujące. Kończę bo zaprzeczać sobie zaczynam. Podeprę się jeszcze tylko klasyka stwierdzeniem - przecież najbardziej podobają nam się te melodie które już słyszeliśmy. Niech tak będzie w przypadku Ozzmosis. :)

niedziela, 15 czerwca 2014

Joe (2013) - David Gordon Green




Nie ukrywam, nie darzę jakąś sympatią Nicolasa Cage’a. W sensie szacunku dla jego warsztatu aktorskiego mógłbym na palcach jednej ręki wyliczyć te jego role, co jakieś tam wrażenie na mnie zrobiły, a i tak są one w dużym stopniu efektem trafnego castingu czy reżyserskiego nosa. Zwyczajnie ten topornie kwadratowo ciosany rzemieślniczy warsztat Cage’a został w nich należycie zagospodarowany. Zatem mając w świadomości taki jego obraz z oczywistym brakiem przekonania do seansu z Joe zasiadłem i zdania w kwestii aktorskiego rzemiosła Pana gwiazdora nie zmieniłem. Fakt wśród całej ekipy naturszczyków, którzy mu tutaj partnerami wyróżnia się profesjonalizmem, jednak fundament tego efektu w słabości tła ukryty, poprzeczka dosyć nisko zawieszona, a sama produkcja raczej bez szans na większy sukces - bo to kino zbyt surowe, brutalne i dołujące. Z całą galerią buraków, wykolejeńców, prostaków, głupców, cwaniaków i innych typów po przejściach. Postaci pozbawionych perspektyw, bez szans – takich co na własne życzenie na dnie się znaleźli i tych, co tam nie z własnej woli się znajdują. Ci drudzy zwyczajnie na tyle farta pozbawieni, że już w takim gównie się urodzili. Mocna to historia, z wartościowym przesłaniem, jednak zdecydowanie tylko dla tego widza, co kina surowego wielbicielem. Nie każdy przecież lubi babrać się w syfie, by pośród śmieci ludzką twarz dostrzec.

sobota, 14 czerwca 2014

The Railway Man / Droga do zapomnienia (2013) - Jonathan Teplitzky




Co to, tanie romansidło? Taka myśl przez głowę mi przebiegła, gdy początkowe sceny ujrzałem. Chwilę jednak później rozumieć zacząłem, że inny wątek kluczową rolę w tej opowieści będzie odgrywał. Człowiek po druzgocących przeżyciach tu bohaterem i droga jaką przechodzi by koszmar wydarzeń z odległej przeszłości z pamięci wymazać. Poznałem powód tego emocjonalnego rozchwiania, tej psychicznej udręki jaka istotą istnienia bohatera i pytania jakie twórcy filmu starają się stawiać. One oczywiste, do jasnych, wprost retorycznie formułowanych stwierdzeń sprowadzone. Jak się uwolnić od niszczącej traumy, jaką drogę wybrać? Przez zapomnienie czy zemstę? Co możliwe, realne, bardziej skuteczne - ukojenie i spokój do życia wtłaczające. To nie są żarty, to żadne nader naciągane ludzkie nieszczęście, to przejmująca i wstrząsająca brutalna prawda o oddziaływaniu na ludzką psychikę koszmarnych wydarzeń. Ma to swój dramatyczny wydźwięk, robi wrażenie i do refleksji skłania nieodparcie. Może dla niektórych ta egzaltacja, męcząca, ja jednak ją w tym ujęciu akceptuje – w takim ludzkim przekonaniu, prawdzie o roli przebaczenia. Tortury, bezwzględne okrucieństwo kontra zasady i honor. Człowieczeństwo finalnie triumfuje nie pozwalając okrucieństwa, okrucieństwem zwalczać. To taka uniwersalna prawda, bez względu na ideologiczne przekonania, światopoglądu niuanse, system wartości jaki dla nas przewodnikiem czy religijna żarliwość, której niewolnikami tak często się stajemy. Bez zbędnych, komplikowanych bezpodstawnie wątków, z bezpośrednim przesłaniem i realizacją klasyczną. Z kapitalną, przejmująca autentyzmem rolą Colina Firtha, w milczeniu przeżywającego swój dramat, wraz z jak zwykle warsztatowo nienaganną w takich obrazach płaczliwą :) kreacją Nicole Kidman u jego boku. Dominującą misją poświęcenia, prawdziwym oddaniem i głębokim uczuciem w opiekuńczych instynktach zawartym. To obraz ciszą werbalną, muzyką dojmującą zamiast potoku słów malowany. Żadne tam tanie romansidło, to konkretny wstrząsający dramat. I chociaż nie nazwę go dziełem wybitnym to pozostanie on w mojej pamięci, jako kawał dobrego kina. Nie żałuje chwil mu poświęconych.

czwartek, 12 czerwca 2014

Clutch - Blast Tyrant (2004)




Przygoda z Clutch, a precyzyjnie mówiąc moje z tymi typami początki, gdzieś po części wcześniej już opisane zostały. ;) W tym miejscu przypomnę jedynie, że jakoś tak późnawo na nich wpadłem i do tej pory niezbyt ochoczo do albumów sprzed Blast Tyrant sięgam. Trudno to może wytłumaczalne, gdyż żadnego znacznego przeskoku stylistycznego, czy rewolucji pomiędzy nim, a poprzednikiem nie można zarejestrować. Jednakowoż we mnie taki opór tkwi i Pure Rock Fury wraz z kilkoma wcześniejszymi produkcjami wrażenia równego albumowi z tym charakterystycznym malunkiem, nie robi. Takie moje "widzi mi się" lub podświadomości figiel i szansy nadal w perspektywie nie widzę by to przekonanie zostało zreformowane. :) Nie będzie ochów i achów w temacie działalności do 2004 roku, nie będzie też zjadliwej krytyki bo i podstaw do niej naturalnie brak ;) gdy argumenty do "bo tak" ograniczone. ;) Za to w superlatywach o Blast Tyrant i w ogólności postawie grupy nie omieszkam się porozpływać! Zasługują amerykańce na nie, bo zwyczajnie kawał przebojowego riffowania na bluesowo-funkowych korzeniach zbudowanego tutaj zaserwowali. Jakbym ja mniej bamboszową osobowość posiadał, mniej spokojne, takie ułożone maksymalnie życie sobie cenił to bez chwili namysłu w takiej kapeli chciałbym instrumenty okładać. Właśnie takie bezpretensjonalne, pozbawione nadętej retoryki młócenie najbardziej mnie kręci, pełne kapitalnego wyczucia rytmu, z groovem bez napinki i swobody masą. To czuć, że goście wybornie się bawią odgrywając swoje numery, świetnie ze sobą współpracują - są kumplami co browara jammując wychylą. To ich pasja, a przy okazji źródło zarobkowania. Może odrobinę się zagalopowałem, bo obecnie popularność z bycia muzykiem w takiej niszy gatunkowej funkcjonującym profitów na miarę bamberskiego przepychu nie przynosi. I pewnie dobrze bo kasa już zbyt wielu zepsuła, artystyczny poziom z gruntem zrównując. Rozumiecie, pełny brzuch, dostęp do wszelkich uciech za zielone osiągalnych, zabija to co w wartościowym muzykowaniu się liczy. Nie ma motywacji, gdy wszystko na wyciągnięcie ręki lub pod sama gębę podstawione. W przypadku Clutch takiej obawy nie ma, bo ani supergwiazdami, czy sezonowymi bohaterami muzycznych stacji się nie staną. Ich działalność to wycieranie desek scenicznych tylko dla wtajemniczonych, oddanych fanów, wylewanie hektolitrów potu w niewielkich klubach z profitami ograniczonymi za to z energią i szacunkiem szczerym jakie od tych nielicznych szczęśliwców co na ich twórczym potencjale się poznali, płyną. Ja jednym z nich się czuje, wybranym spośród miliardów by czerpać radość w muzyce zawartą. Dziękuje więc za ten rodzaj wrażliwości jakim obdarzony (komu dziękczynienia składam - trudna sprawa, tyle zmiennych na mnie wpływało) ;) ważne jedynie, że w tym miejscu się znajduje i satysfakcje z takiego obrotu spraw posiadam. Odpływam sobie zatem w towarzystwie Blast Tyrant i zawartej w niej magicznej formule, dźwiękowej witalności. Analizuje, bardziej czuje sercem niźli rozmieniam na detale bo muzyka prócz wymiaru czysto intelektualnego tą własność nadrzędną w postaci dobrej zabawy powinna posiadać. Tutaj jej tony z wartością dodaną jaką unikanie miałkości i zwyczajnej popeliny. Jest fajnie i intrygująco, czego sobie życzyć więcej? Może jedynie zachowania tej formy? To życzenie Clutch ostatnio spełnił aż nadto, wyśmienitego Earth Rockera wydając!

niedziela, 8 czerwca 2014

Opeth - Ghost Reveries (2005)




Ryk Akerfeldta album z przytupem otwiera, a dalej, już po chwili aksamitna barwa swoją rolę odgrywać zaczyna. To patent charakterystyczny dla Opeth - immanentny dla stylu wypracowanego, który to aż do Heritage taką formułą mimo osłuchania imponował. Rwane riffy, tempa intensywnie zmieniane, klimat kontrastowo budowany, klawiszowe ornamenty i solówki niczym z progresywnych kolosów czerpane, dominują. Znaczy się, nudy spodziewać się nie można, kiedy z takim aranżacyjnymi wygibasami przychodzi się skonfrontować. To chyba największa zaleta tej szwedzkiej, dla wtajemniczonych z pewnością już legendy, że w wielowymiarowych, rozległych kompozycjach tyle wątków intrygujących zawrzeć potrafi, by słuchacz nawet przez moment monotonii nie odczuł. Klasa to sama w sobie by jednocześnie z gracją scalić brutalną i sentymentalnie-nostalgiczną stronę natury - by uniknąć miałkości i infantylnej pozy. Opeth wyjątkiem wśród tych licznych z lat dziewięćdziesiątych zespołów, które z prób ożenienia dnia z nocą, metodę na sukces uczynić próbowały, by dziś stać się karykaturą, kiczu synonimem. Niestety liczne grono z tej stylistyki się wywodzące z perspektywy czasu śmieszy naiwnością czy aranżacyjną toporną manierą. Szczęśliwie Opeth swoją autorską drogę wybrał, skutecznie od żenującej formy już pod koniec ubiegłego wieku się uwalniając. Przełomem dla mnie Still Life pozostaje i od niej pasmo nieprzerwanych majstersztyków z pasji Akerfeldta pochodzących rejestruje. Po drodze większe lub mniejsze modyfikacje stylu zarejestrowałem, jednakowoż jakby nie w sensie ich natężenia one zróżnicowane, to jakościowo jak zawsze najwyższy poziom zachowujące - wyprzedzające większość konkurencji już w przedbiegach. Taka też jest Ghost Reveries, po części rewolucyjna by zarazem tradycyjnym szablonem przyzwyczajonych do formy fanów uspokajać. Raz gwałtowna, innym razem zwiewna - przebojowa i skomplikowana w odpowiednich proporcjach. Bez słabego punktu z kulminacją w postaci Reverie/Harlequin Forest, numeru tak idealnie oddającego istotę Opeth. Słucham już od lat z równie wyraźną przyjemnością i myślę, że Ghost Reveries już na zawsze wyjątkową rolę w mym życiu będzie odgrywał. Dla wszystkich czujących fenomen twórczości Akerfeldta to pewnie jasne, są na tym świecie rzeczy których nie można kupić - cytując pewnego uznanego barda. :)

sobota, 7 czerwca 2014

Black Swan / Czarny łabędź (2010) - Darren Aronofsky




Aronofsky jeszcze w doskonałej formie, a dlaczego tak twierdzić mi przychodzi, choć sam z autopsji wartości będącego aktualnie na językach Noe’go nie poznałem? Bo trudno przyjąć, że krytyczna opinia tak wielu (szczególnie tak znaczących) odnośnie najświeższej produkcji, tego przecież wybitnego reżysera chybiona. Tyle tytułem wstępu i żalu do Aronofsky’ego, że mu się takowe potknięcie przydarzyło. Wybaczam i z pewnością jeszcze autorsko ekranizacje biblijnej przypowieści ocenie, a teraz do tego, co najlepsze zdarzyło mu się wysmażyć powrócę. Oscarowe i inne laury zebrane i bez przesadnej podniety napiszę, że całkowicie one uzasadnione. Jaram się taką surową manierą, jaka w Czarnym łabędziu bezwzględnie dominuje – bez nadęcia i egzaltacji sztucznie nakręcanej. To wrażenie jakoby z bohaterami z krwi i kości się spotykało, w prawdziwym życiu postaci uczestniczyło. W tym wypadku z wartością dodaną jaką intrygujący wgląd w ludzką psychikę. Poświęcenie, cel dla którego się żyje, który jednocześnie katem jest. Spełnienie marzeniem, a po drodze pustka i psychoza następstwem obsesji będące. Rola sceniczna do świata realnego się wkradła i władze nad aktorem przejęła, kruchą, delikatną istotę w bezwzględną paranoiczną postać zmieniła. Co ona jest w stanie zrobić, jak daleko w działaniach się posunąć by spełnić własne lub otoczenia ambicje? Porywające role Natalie Portman, Vincenta Cassela, Mili Kunis czy epizodyczna Winony Ryder w pełnej krasie uwydatniły wszelkie niuanse charakterów i dyspozycji psychicznych, plus scenariusz niebanalny oraz tło muzyczne spójne z obrazem i realizacja precyzyjna dzieła dopełniły. Obraz chłodny, srogi i oszczędny w sensie środków, a przebogaty w znaczeniu emocjonalno-intelektualnym, tak intensywnie ekscytującym finałem zamknięty. To jest kino, to jest przeżycie, to uczta prawdziwa! Proszę zatem Pana Aronofsky’ego w przyszłości o więcej takiej ekranowej ambrozji. :) Chcę się zachwycać, w superlatywach rozpływać zamiast prób spieniężenia dotychczasowych artystycznych sukcesów doświadczać - żądam dzieł równych Czarnemu łabędziowi, Requiem dla snu czy Zapaśnika! 

czwartek, 5 czerwca 2014

Pod mocnym aniołem (2014) - Wojciech Smarzowski




Smarzowski swoim rytmem wciąż podążą z zegarmistrzowską dokładnością czas pomiędzy własnymi produkcjami odmierzając. W autorskiej stylistyce od lat udoskonalanej się obracając, precyzyjnie opisując zjawiska, co nieprzyjemny odór w naszej rzeczywistości pozostawiają. Wszystko co zdarzyło mu się nakręcić rzecz oczywista wyraziste, wulgarne i brutalne było, zatem i tym razem żadnej wolty spodziewać się nie było można. Szczególnie, że dyżurny motyw jego obrazów, czyli alkohol tutaj dominuje. Uzależnienie od niego zawsze rolę istotną w obrazach Smarzowskiego odgrywało – wpływało decydująco na losy i postawy bohaterów. Tym razem on przyczyną jak i skutkiem, osią i tematem głównym, a jego ofiarami szeroki przekrój życiowych nieudaczników. Bez względu na poziom intelektualny, zasoby finansowe czy mentalne predyspozycje. Każdy ofiarą tego precyzyjnie ukierunkowanego masowego mordercy stać się może, a indywidualne historie ukazane równie wstrząsające, co zabawne. Rechotałem zatem pod nosem widząc twardziela, co dzięki mocy z trunku pochodzącej złamanych kulosów nie poczuł, odpowiedzialnego inaczej kierowce co efektownego pawia na szefa puszcza by kilka scen dalej ubić go w szale i artystę co zmoczył się na bankiecie. Uśmiech politowania i autentyczną przykrość na swym obliczu rejestrowałem, gdy opiekuńcze instynkty bezmyślnej w moim przekonaniu kobietki, kazały jej ratować upadłego partnera, gdy inna zaś, zastraszona i zdominowana przez ojca panna, jego woli uległa i znieczulając się nalewką, akceptowała kawalera przez tatusia wybranego. Nie mówiąc już o kale w łóżkach i innych ekskrementach szczodrze wydalanych przez organizmy jednostek w uzależnieniu zatraconych. Można by rzec, że nic nowego, znaczy Smarzowski nadal szokuje. Jednak mam ja już takie przekonanie, że to, co porażało w Weselu, Domie złym czy jeszcze w Drogówce, która notabene z czasem w mojej świadomości swą ocenę podniosła – tutaj już mnie przynajmniej do konsternacji nie doprowadza. Uodporniłem się po części na ten rodzaj nader bezpośredniej narracji, obrazem prowadzonej i gdyby nie pewien detaliczny szkopuł zarówno w formie jak i fabule zawarty o kolejnym zwykłym powieleniu schematu był napisał. W przypadku „anioła” jednak poczułem zdecydowanie bardziej poetycką tonacje przez ekran przemawiającą, metaforyczną próbę ukazania problemu, bardziej duchową niż topornie realną. Ujęć sporą liczbę, co w sposób znaczący na wyrazistą aurę i tajemniczą, mrocznie niepokojącą koncepcje wpłynęły. Szczerze mówiąc cholera wie, co prawdą, co zwidem alkoholika tu było, szaloną psychotyczną wizją czy surową rzeczywistością. Te typy tak widocznie mają, że świat realny z figlami umysłu im się miesza. Poplątane to wszystko z pewnością sporo do myślenia daje, ostrzega przed zjazdem w tą otchłań piekielną z której powrót tak trudny, że niemal niemożliwy. Pochwalę więc reżysera za takie potraktowanie tematu i z pewnością jeszcze raz seans z tym okrutnie odjechanym kinem przeżyje. Przetrawię go ponownie, bo pytań wciąż więcej niźli odpowiedzi. Tak po prawdzie ważny sprawdzian to dla Smarzowskiego był – szczęśliwie pozostając nadal sobą odrobinę świeżości do własnej twórczej maniery wniósł. To nadzieje realną na przyszłość daje, że kurczowo składników, co sławę mu przyniosły nie będzie się trzymał. Tak bym jeszcze postulował o zmianę twarzy z którymi współpracuje, one warsztatowo nienaganne, ale czy w tym kraju tak trudno więcej utalentowanych person odnaleźć. Taki Cypryański czy bracia Mroczkowie się marnują! Wiem to żart był na poziomie bąka puszczonego w towarzystwie. Przepraszam za takie moje poczucie humoru! :)

P.S. Wiem, że o kapitalnej charakteryzacji powyżej powinienem wspomnieć, lecz nijak nie mogłem wpleść tej istotnej kwestii w tekst by formy nie zburzyć. Zatem będąc niewolnikiem stylu ponad merytoryczną zawartość na marginesie formalnie, a w centrum dosłownie o miażdżącym efekcie ogorzałych ryjów informuje. Oni wszyscy wyglądali jakby rzeczywiście przez lata intensywnie procenty w siebie wlewali. Szacunek dla odpowiedzialnych za ten efekt!

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Sepultura - Chaos A.D. (1993)




Śmignęły ponad dwie dekady, od kiedy Sepa taką voltę w swej twórczości wykonała. I chociaż z perspektywy czasu i późniejszego etnicznego miażdżenia groovy riffem na Roots, ten przeskok stylistyczny pomiędzy Arise, a Chaos A.D. nie jest już tak wstrząsający ;) to ówcześnie niezły to szok dla fanów Brazylijczyków był. Nie ma szybkich, ostrych niczym brzytwa i gwałtownych ataków furii tylko miarowe uderzenia precyzyjnie kierowane na efekt masywnej miazgi nastawione. Łupią sobie Panowie odrobinę na corową modłę zmuszając zamiast trzepania obłędnie piórami do częstszych podskoków rytmicznych. Wtedy to był pretekst do wylewania pomyj na Sepulturę i niewielu pewnie spodziewało się dalszego eksplorowania tego kierunku. Max i spółka jednako nie zamierzali poprzestać na tej kosmetycznej ;) zmianie. Ruszyli z przekonaniem dalej, a jakie efekty tej drogi to już zdania podzielone. Czy rozpad klasycznego składu już wkrótce mający nastąpić to efekt tej eksperymentatorskiej tendencji, a może zjedzony własny ogon jedynie tradycyjnym thrash-deathem jeszcze większe spustoszenie w szeregach legendy by zrobił. Nigdy się dowiedzieć szans nie będziemy mieli, przy gdybaniu pozostaniemy, w podzielonych przekonaniach. Jeżeli mogę wyłącznie własne zdanie wygłoszę. Dla mnie bezwzględnie koniec z podziałami personalnymi związany niejednorodne odczucia budzi. Satysfakcję przynoszą nieliczne jakościowo kapitalne albumy Soulfly nagrane, spięte na nowo relacje braterskie świetnym Inflikted skonsumowane. Smuci wybór następcy Maxa na wokalny wakat – on to nigdy nie pozwolił mi tak do końca cieszyć się nawet tymi przyzwoitymi dokonaniami z nowej ery formacji. Czy jednak radowałbym się z zejścia na nowo klasycznego składu? Myślę, że pomysł byłby to chybiony. Nie zabijajmy legendy – jakkolwiek ją spostrzegamy! Bez wątpienia Chaos A.D. broni się po latach i nadal z przyjemnością do niej powracam, wkręcając się w toporne aczkolwiek zaangażowane naiwnie po trosze teksty, wycinane charakterystycznie riffy i tą rytmiczną, siłową kanonadę. Sentymentalnie, nostalgicznie w pamięci przywołując czasy szczeniackie kiedy to cały mój świat niemal tylko do muzycznej pasji był ograniczony. Piękne to były chwile!

niedziela, 1 czerwca 2014

The Mosquito Coast / Wybrzeże Moskitów (1986) - Peter Weir




Telewizyjna propozycja kinowa – oczywiście późną wieczorową porą, bo w atrakcyjnym czasie antenowym miejsca brak dla produkcji wartościowych! :( Takie czasy, takie realia ale mniejsza o to, bo jak jednostka świadomie i samodzielnie wybiera zamiast poddawać się dominacji wszechogarniającej „papki” to do ciekawych obrazów dotrze. Do meritum jednak, po tym skomlącym wstępie przechodzę! Peter Weir – ikona kina i Wybrzeże moskitów pod lupą. Obraz już niemal trzydziestoletni, może odrobinę realizacyjnie zbyt sztampowy, bez większych fajerwerków warsztatowych, ale z nadal aktualnym tematem i puentą ogólnie pesymistyczną niestety. To co nas otacza, precyzyjniej jakie mechanizmy naszą egzystencją rządzą bezdyskusyjnie (używając eufemizmu), choć na usta wulgaryzm się ciśnie – irytujące. Zapewne czasem ochotę pieprznąć wszystko w pizdu mamy (ciśnienie zbyt wysokie :) ) i wyrwać się z tego zepsutego możliwościami, a ograniczającego wygodami świata chcemy. Uwolnić od z każdej dziury wypełzających gadów, co z gębami pełnymi frazesów i dobrych rad w nasze życie się wpieprzają. To dla ciebie dobre, my ci damy lepszą przyszłość, wybierz mnie, nie mnie – ja jestem bardziej porządny i uczciwość jest moim nadrzędnym nakazem. Kup to, potrzebujesz tego, to ci życie ułatwi – tak ustawicznie, bez cienia żenady czy jakiegokolwiek poczucia fundamentalnego wstydu i odpowiedzialności za ten bełkot. Co powstrzymuje nas przed stanowczym krokiem by wynieść się do głuszy i tam w odosobnieniu prosty żywot prowadzić. Strach, poczucie odpowiedzialności, co ryzyko potrafi oszacować, a może świadomie chcemy być niewolnikami, bo lęk przed zrzuceniem kajdan nas pętający, a komfort za cenę posłuszeństwa wielkiemu bratu mimo wszystko uzależniający. Czy akt zerwania więzów odwagą, a może lekkomyślnością? Nic nie jest proste, zmiana to przygoda i wyzwanie, niepewność i ryzyko oczywiste – jak się cieszę, że jestem tchórzem. :) Uniknę zatem rozczarowań lub katastrofy, nie będę tworzył swojej przyszłości od podstaw, aby któregoś dnia dotrzeć do miejsca z którego się wyrwałem. Nie ma szans na ucieczkę, nigdzie nie pozostanę wolny od manipulacyjnej machiny – będę jej ofiarą bezpośrednio lub pośrednio. Ona w swoje tryby wkręci mnie osobiście lub też pochłonie osoby mi bliskie, a ja będę bezradny wobec jej niszczycielskiej siły. Obsesją zaśmierdziało, teorią spisku, co równie skutecznie pranie mózgu robi! Tym skażony umysł Allie Foxa ku tragedii niemal jego rodzinę poprowadził! Bez dystansu z chorobliwym przekonaniem o własnym słusznym przekonaniu, bez cienia pokory i samokrytyki. Dał Weir do myślenia i zamiast jasnych odpowiedzi  pytania namnożył, dobre kino zafundował i za to uznanie mu się należy.

Drukuj