czwartek, 12 czerwca 2014

Clutch - Blast Tyrant (2004)




Przygoda z Clutch, a precyzyjnie mówiąc moje z tymi typami początki, gdzieś po części wcześniej już opisane zostały. ;) W tym miejscu przypomnę jedynie, że jakoś tak późnawo na nich wpadłem i do tej pory niezbyt ochoczo do albumów sprzed Blast Tyrant sięgam. Trudno to może wytłumaczalne, gdyż żadnego znacznego przeskoku stylistycznego, czy rewolucji pomiędzy nim, a poprzednikiem nie można zarejestrować. Jednakowoż we mnie taki opór tkwi i Pure Rock Fury wraz z kilkoma wcześniejszymi produkcjami wrażenia równego albumowi z tym charakterystycznym malunkiem, nie robi. Takie moje "widzi mi się" lub podświadomości figiel i szansy nadal w perspektywie nie widzę by to przekonanie zostało zreformowane. :) Nie będzie ochów i achów w temacie działalności do 2004 roku, nie będzie też zjadliwej krytyki bo i podstaw do niej naturalnie brak ;) gdy argumenty do "bo tak" ograniczone. ;) Za to w superlatywach o Blast Tyrant i w ogólności postawie grupy nie omieszkam się porozpływać! Zasługują amerykańce na nie, bo zwyczajnie kawał przebojowego riffowania na bluesowo-funkowych korzeniach zbudowanego tutaj zaserwowali. Jakbym ja mniej bamboszową osobowość posiadał, mniej spokojne, takie ułożone maksymalnie życie sobie cenił to bez chwili namysłu w takiej kapeli chciałbym instrumenty okładać. Właśnie takie bezpretensjonalne, pozbawione nadętej retoryki młócenie najbardziej mnie kręci, pełne kapitalnego wyczucia rytmu, z groovem bez napinki i swobody masą. To czuć, że goście wybornie się bawią odgrywając swoje numery, świetnie ze sobą współpracują - są kumplami co browara jammując wychylą. To ich pasja, a przy okazji źródło zarobkowania. Może odrobinę się zagalopowałem, bo obecnie popularność z bycia muzykiem w takiej niszy gatunkowej funkcjonującym profitów na miarę bamberskiego przepychu nie przynosi. I pewnie dobrze bo kasa już zbyt wielu zepsuła, artystyczny poziom z gruntem zrównując. Rozumiecie, pełny brzuch, dostęp do wszelkich uciech za zielone osiągalnych, zabija to co w wartościowym muzykowaniu się liczy. Nie ma motywacji, gdy wszystko na wyciągnięcie ręki lub pod sama gębę podstawione. W przypadku Clutch takiej obawy nie ma, bo ani supergwiazdami, czy sezonowymi bohaterami muzycznych stacji się nie staną. Ich działalność to wycieranie desek scenicznych tylko dla wtajemniczonych, oddanych fanów, wylewanie hektolitrów potu w niewielkich klubach z profitami ograniczonymi za to z energią i szacunkiem szczerym jakie od tych nielicznych szczęśliwców co na ich twórczym potencjale się poznali, płyną. Ja jednym z nich się czuje, wybranym spośród miliardów by czerpać radość w muzyce zawartą. Dziękuje więc za ten rodzaj wrażliwości jakim obdarzony (komu dziękczynienia składam - trudna sprawa, tyle zmiennych na mnie wpływało) ;) ważne jedynie, że w tym miejscu się znajduje i satysfakcje z takiego obrotu spraw posiadam. Odpływam sobie zatem w towarzystwie Blast Tyrant i zawartej w niej magicznej formule, dźwiękowej witalności. Analizuje, bardziej czuje sercem niźli rozmieniam na detale bo muzyka prócz wymiaru czysto intelektualnego tą własność nadrzędną w postaci dobrej zabawy powinna posiadać. Tutaj jej tony z wartością dodaną jaką unikanie miałkości i zwyczajnej popeliny. Jest fajnie i intrygująco, czego sobie życzyć więcej? Może jedynie zachowania tej formy? To życzenie Clutch ostatnio spełnił aż nadto, wyśmienitego Earth Rockera wydając!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj