poniedziałek, 31 maja 2021

Da 5 Bloods / Pięciu braci (2020) - Spike Lee

 

Od początku zdziwienie budzi specyficzna konwencja filmu, dość swobodnie łącząca realistyczne archiwalna z fabularnym wątkiem, dodatkowo dość brawurowo z retrospekcjami połączona. Do przetrawienia dostajemy w zasadzie rodzaj filmu wojennego, ale też manifestu polityczno-społecznego z publicystycznym komentarzem, historycznym rysem i do tego jeszcze mimo poważnego charakteru z mainstreamową kinową rozrywką powiązanego. Spike Lee odważnie balansuje na krawędzi próbując złapać równowagę pomiędzy nie klejącymi się naturalnie skrajnościami i niestety koncertową porażkę zalicza. Ja przynajmniej tego niestety w takiej formule nie kupuje, mimo że z podniesionym wątkami ideowymi trudno  dyskutować, a całość w miarę bezkolizyjnie, nawet biorąc pod uwagę spore rozmiary udało mi się na klatę przyjąć. Nigdy hura-entuzjastycznym fanem kina spod łapy Spike’a Lee nie byłem, a to co w jego filmografii uważam za naprawdę dobre należy do zdecydowanej mniejszości. Pięciu braci tego skąpego grona nie powiększy, ale nie znaczy to, iż nie będą tacy którzy z ekscytacją będą o nim rozprawiać. Ja daje jasno do zrozumienia że nie zamierzam.

sobota, 29 maja 2021

Årabrot - Norwegian Gothic (2021)

 


Ten krążek to w kategorii "robią swoje i po swojemu", pomimo dość piosenkowego oblicza całkiem spore wyzwanie. Bowiem raz, to materiał wcale nie ograniczony stylistycznie (wychodzi od noise rocka/post punka i poniekąd zimnej fali, ale barier nie poważa), dwa wokalna estetyka męskiej części duetu, to materia w którą należy odsłuchami licznymi zwyczajnie wsiąknąć - tak jak wgryźć się jak nadmieniłem w jego eklektyczną dźwiękową istotę. Kiedy jednak czas i tym samym szansę Norwegian Gothic otrzyma, potrafi się swoją jakością odwdzięczyć. Nuta jest tak szorstka, by z miejsca nie wciskać się w świadomość słuchacza, ale też tak całościowo intrygująca, że w podświadomości może odkładać systematycznie i konsekwentnie swój wpływ i oddziaływać uzależniająco. Niepozbawiona przy tym waloru przebojowości (choć to powtarzam chwytliwość specyficzna), skomponowana z pomysłem i z elegancją wykonana, jest tak samo przy pierwszym odsłuchu (wokal Kjetila) odrobinę odpychająca, jak skutecznie uciekając od banału zuchwale atrakcyjna. Nuta to awangardowo rozedrgana, w której intrygujące zawijasy, ale też bezpośrednie uderzenia współegzystują z plamami dźwięków i wyraźną rytmiką, pretendując do bycia wymagającym dziełem sztuki, które pod fasadą elitarności kryje programową formułę zwrotka-refren. Innymi słowy chcę powiedzieć, że małżeński duet Karin i Kjetila tworzy dźwięki, a nie tylko je wydobywa. 

P.S. Årabrot ma już bogata historię - ja tej historii nie znam, to pierwszy mój kontakt z tworem Kjetila Nernesa, obecnie współtworzonego z Karin Park. Lider i nazwa z dokonaniami, lecz dopiero teraz scena bardziej przychylnym okiem spogląda na jego dokonania, a tym samym ją promuje. Stąd do mnie trafiła, inaczej nie miałbym szansy na poznanie Norwegian Gothic i może w przyszłości chociaż części tego co przed nim było. 

piątek, 28 maja 2021

Les choristes / Pan od muzyki (2004) - Christophe Barratier

 

Na pewno nie jest to taki film jak ten w którym Michelle Pfeiffer robi porządek z trudną młodzieżą w pewnej wymagającej klasie amerykańskiej szkoły elementarnej (nie jestem fanem). Ani nie jest to taki film, w którym Robin Williams fenomenalnie dogaduje się z grupą młodych mężczyzn z collegu (jestem fanem). :) To jest kino różne od wyżej wymienionych - chyba inaczej sprofilowane i zastosowaną formułą intensywniej atakujące widza o szerokim zakresie wieku. Kino zarówno dla wchodzącego w okres dorastania, wciąż jeszcze smarkacza, jak i dla seniora o naturalnie bardzo już refleksyjnej naturze. Kino myślę że po prostu familijne, tyle że o zwiększonych artystycznie aspiracjach i nie do końca te ambicje przekładające na efekt praktyczny. Jeśli miałbym szukać podobieństw w odczuciach jakie niegdyś inny film na mnie zrobił, to poszedłbym we wspomnieniach do równie wysokie oczekiwania wzbudzającego (tak wszyscy zachwalali), lecz ostatecznie rozczarowującego swoją naiwnie ckliwą naturą Chłopca w pasiastej piżamie. Nie odczuwam jednak potrzeby zbytniego krytykowania, bo temat ważny i okoliczności interesujące, ale zamiast wstrząsająco-poruszającego dramatu, to tylko ciepła i z nieszkodliwą dawką bezpiecznego poczucia humoru opowieść o wartościowym przesłaniu. Nic ponad to więcej. A więcej by się chciało. Więcej z tej historii wyciągnąć można było.

środa, 26 maja 2021

Una pura formalità / Czysta formalność (1994) - Giuseppe Tornatore

 

Gdyby ktoś przed seansem ukrył przede mną tożsamość reżysera Czystej formalności, to za sprawą obecności w obsadzie Polańskiego oraz co ważniejsze przez wzgląd na charakter opowieści i specyfikę narracji nie byłoby wykluczone, a wręcz pewne iż uznałbym film Giuseppe Tornatore za jakiś mi nieznany dotąd obraz autorstwa naszego mistrza tajemniczych historii. Myślę że to dość osobliwa w moim przekonaniu sytuacja, że włoski reżyser zatrudniając znane nazwiska obcego pochodzenia i z francuskim aktorem oraz polskim reżyserem/aktorem w rolach głównych, tworzy filmowy spektakl w którym z powodzeniem mogliby zagrać włoscy aktorzy. Nie rozumiem po co, dlaczego? Może po prostu pechowo wpadła mi w ręce wersja włoska, a istnieje też francuska? W tym układzie wajcha w postaci dubbingowania postaci z pierwszego planu odbiera znaczną cześć z naturalności gry i w sporym stopniu w sensie intonacji pozbawia ją tego ważnego przecież waloru. Jest jednak jak jest, może mam niefart albo tak sobie Tornatore wymyślił i trzeba brać jego dzieło takim jakim jest. A jest pod względem atmosfery klaustrofobiczo-schizofrenicznym dramatem o cechach mrocznego thrillera zamkniętego w ramy inteligentnej igraszki z intelektem widza. Ten rozegrany na dwie postaci, teatralny niemal dramat psychologiczny może zarówno kupić widza szczegółami wpływającymi znakomicie na klimat obrazu, jak i tak samo tymi samymi cechami lecz dość archaicznie zastosowanymi, odpędzić od ekranu każdego kto w kinie technicznie leciwym nie odnajduje ani rozrywkowego ani artystycznego spełnienia. Historia to jak się okazało złudna i zdobna w mnóstwo szczegółów, ale w swej istocie (szczególnie z perspektywy tego co w kinie się od tamtego czasu pojawiło) sprana i chyba dość banalna. Gierka z widzem mocnym wówczas twistem zaskakująca, ale bez większych emocji już po czasie przez niżej podpisanego autora powyżej skleconych zdań przyjęta. Tak to widzę, tak też piszę. 

niedziela, 23 maja 2021

The Quill - Voodoo Caravan (2002)

 


Na The Quill wpadłem wczesną wiosną roku 2002-ego, za sprawą recki zamieszczonej w owym czasie poczytnym wśród metalowej braci kolorowym, woniącym intensywnie farbą drukarską i na kredowym papierze drukowanym periodyku. Mystic Art (o nim w poprzednim urwanym zdaniu mowa) już wtedy od wielu lat uparcie drogą kupna nabywałem i chociaż nie był już to magazyn dla mego, w miarę ukształtowanego gustu w stu procentach inspirujący (inaczej niż dla smarkacza u zarania jego istnienia), to zawsze coś nowego, atrakcyjnego dla uszu można z niego było wyłuskać - nie mówiąc już o świetnych tekstach o starych, dobrych i zasłużonych o których ekipa pasjonatów tam pisała. Ale nie o tym, nie o tym tu i teraz. Tutaj wstęp był potrzebny i taki sobie z braku laku wymyśliłem, a sam The Quill mógłby być uznany za zespół który nie bardzo przez wzgląd na profil Mystica do niego pasował, więc kropka. Rzecz to dla kumatych oczywista, dla pozbawionych tej elementarnej wiedzy może pozostać wiedzą tajemną, lub jeśli pogrzebią, rozgrzebią tu i ówdzie, to błyskawicznie rozkminią do czego piję. Tak czy siak, gdyby nie ta recka, to raz, nie usłyszałbym Voodoo Caravan, dwa nie dotarłoby do mnie, że metaluchowe wyjce potrafią me serducho skraść, ale chyba jeszcze łatwiej jest zabiegać o moją sympatię grupom, które w swojej twórczości odwołują się do spuścizny hard rocka i sprawnie żenią ją z hipnotyzującym stoner rock/metalem. Teraz z perspektywy doświadczenia i wieku wiem, że był to jeden z pierwszych dla mnie sygnałów, iż retro rock wielbić będę, a przyszła inwazja formacji kultywujących taką stylistyczną formułę będzie przeze mnie przyjęta wpierw entuzjastycznie, a za moment wręcz euforycznie. Pech The Quill tkwi jednak w nieco zbyt przedwczesnym wbiciu się w nadchodzący trend, a rola jednej z kapel będących jego forpocztą zabrała mu szansę na większą rozpoznawalność. Voodoo Caravan wydany dekadę później, kiedy na nowo triumfy święcić zaczęła hard rockowa estetyka zyskałby wtedy znacznie większy poklask. Bowiem jak mogłoby być inaczej, kiedy zawartość jego to znakomita porcja retro grania, z wyraźnymi echami zamiłowania do zarówno największych ekstraligi z Black Sabbath, czy Led Zeppelin na czele, ale także innych mniej znanych legend z epoki i doprawiona kapitalnym charczącym brzmieniem a'la Kyuss, Corrossion of Conformity czy nieodżałowanego dla mnie gwiazdorskiego Down. Wszystkie najlepsze cechy powyższych w genialnie dobranych proporcjach, muśniętych własną, nie tylko naśladowczą tożsamością i spowite w pełnej rozciągłości znakomitą, rasową barwą wokalu Magnusa Ekwalla. U mnie wtedy The Quill miał równie wysokie notowania jak wielbiony przeze mnie do dzisiaj Spiritual Beggars, lecz jednym pisana była przyszłość lepsza, drugim gorsza. Nie wiem czy muzycy przyczynili się do takiego obrotu spraw bardziej niż w jednym przypadku zwykły łut szczęścia, w drugim zwykły niefart. Może przy okazji kolejnych refleksji w temacie The Quill znajdę na to pytanie odpowiedź. :)

sobota, 22 maja 2021

Pro-Pain - The Truth Hurts (1994)

 


Przy okazji recki krążka z dalekiej młodości, sentymentalne pierdzenie wjeżdża! Powrót do roku 1994-ego i The Truth Hurts na tapecie. Groovy thrash core, inaczej zmetalizowany hard core w odsłuchu. Inspiracje zarówno mega wówczas popularną Panterą, ale i równie ówcześnie propsowanym NYHC-em. Niby już wtedy granie do bólu wtórne, bo z trendami trzymające sztamę, to jednak Pro-Pain był tak potwornie chwytliwy i jednocześnie wściekle agresywny i na swój charakterystyczny sposób groovy (plus poszedł na grubo i saksofon wcisnął w jeden z numerów), że się zwyczajnie wyróżniał i pośród zalewu stylistycznie podobnych załóg, zapewne nie tylko w moim przekonaniu stał się wyjątkowy. To myślę podobna historia jak z ekipą Mike'a Muira. Suicidal Tendencies natychmiast mi do głowy przychodzi, kiedy mam styl Pro-Pain z inną kapela z gatunku zestawić. Może aż takim zwolennikiem wówczas ST jak fanem PP nie byłem, ale podobne emocje wiązały mnie z ich krążkami. Niby było to monotonne, tego samego w kółko rytmiczne łupanie, w którym pomimo wymienionej słabości odnalazłem idealny balans między chwytliwością, brutalnością i energią gigantycznie szczerej pasji. Dla mnie przez dwie/trzy płyty Pro-Pain byli niekwestionowanym liderem metalu "łatwego i przyjemnego", lecz też z odpowiednio szorstką zadziornością stawiającego na pobudzającą adrenalinę, zamiast melancholijnego smucenia. Kręciła mnie ta ich muzyczna formuła i zawarty w niej prosty vibe oraz buńczuczny charakter - chociaż na społeczno-polityczny charakter liryków większej uwagi nie zwracałem. Teraz w szerszym kontekście dostrzegam naturalnie więcej i nawet bardziej przez pryzmat postawy Pro-Pain szanuję. Innymi słowy słuchając tego starego stuffu myślę, iż hmmm... jebać chciwych politycznych skurwieli, którzy dilują nienawiścią. Niech sczezną ścierwa! 

piątek, 21 maja 2021

Masterplan - Masterplan (2003)

 


Jest rok 2003, po rozpadzie legendarnego Helloween na dwa obozy, Panowie Uli Kusch i Roland Grapow łączą siły z wchodzącym wówczas na heavy salony objawieniem wokalnym w osobie Norwega Jorna Lande. Taki rozwój okoliczności prowadzi w moim mikro muzycznym świecie do zainteresowania projektem nazwanym z pompą Masterplan. Dźwięki w jakich wspomniana trójka rzeźbić się decyduje, to ogólnie według wszelkich prawideł skonstruowany teutoński heavy/power metal. Innymi słowy zapowiedziana z rozgłosem gonitwa riffów, galopada perkusji i lawa klawiszy. :) Jednak Masterplan jak się już w chwilę po pierwszym odsłuchu przekonałem, robi wrażenie znacznie większe niż nie będąc wielkim fanem tejże estetyki zakładałem. Gdyż nie pozwala sobie na utknięcie w często bezlitośnie spranej ejtisowej formule, dodając do hymnicznego zadęcia bardzo dużo dobrego z rocka progresywnego i mając poza tym ogromny atut dodatkowy w osobie właśnie wokalisty. Jorn Lande bowiem przede wszystkim sprowokował moją ciekawość, a synergia jego głosu i kompozytorskich umiejętności niemieckich powermetalowych ikon sprawiły, iż te dźwięki z wielką wówczas mocą do mnie przemówiły. Epickie leady, rozbudowane solówki, uzależniające melodie i właśnie fantastyczne linie melodyczne partii "nowego" Coverdale'a. Mimo iż Masterplan to nie jeden do jednego Whitesnake z okresu swojej największej popularności, to jest tej chwytliwej konwencji naprawdę blisko. Toteż wzbudzając we mnie sympatię do siebie, powoduje jednocześnie wtedy dopiero znaczący przyrost zainteresowania klasycznym obliczem wspomnianej (kolejnej) legendy w postaci brytyjskiego Whitesnake. Tak to się odbyło - z ręką na sercu przyrzekam że to najprawdziwsza prawda jest. :)

czwartek, 20 maja 2021

The Haunted - One Kill Wonder (2003)

 


Był to wówczas okres wzmożonego zainteresowania mocarnym thrashmetalowym riffem - tak w wersji klasycznej (powroty, wzloty legend), jak i tej miksem z death metalem unowocześnionej. Do rozkręcenia tego hajpu w dużym stopniu przyczynili się bracia Björler i tym samym jak obwieszczono wykreowali już drugi w swojej karierze trend zalewający scenę raz lepszymi, częściej jednak słabszymi formacjami. Innymi słowy pozwolili by melodyjny death ożeniony z rytmicznym thrashem powołał do życia modern (uwaga, zaskoczenie) thrash-death. :) Do głosu doszła więc wściekła interpretacja wokalna, mocarne riffy, dynamiczne solówki, a wszystko podbite dobrze ukręconym soczysto-selektywnym brzmieniem. Materiał z One Kill Wonder (trzeci w dyskografii TH) okazał się naturalnym kontynuatorem stylu z doskonałego Made Me Do It - nie przynosząc żadnych zaskoczeń, ogłoszony został przez dziennikarzy w pizdu oczywistym i z większym dystansem od poprzednika potraktowany przez fanów. Tak samo też dzisiaj ja traktuje te kompozycje, w bezpośrednim starciu z albumem w swoim czasie dającym wyraźny sygnał do odrodzenia thrashowej estetyki. Rozpoznaje go oczywiście jako emblematyczny dla czasu w którym powstał, słucham (nawet w tym momencie) z niewiele mniejszą ekscytacją, ale też mam przekonanie iż był nazbyt powściągliwy i bezpieczny przez co (uwaga, paradoks) nie twierdzę iż pójście tak przewidywalnie za ciosem nie było prawidłową decyzją. Na większe eksperymenty już zaledwie za półtorej roku wraz z wydaniem rEVOLEr czas przyszedł, co finalnie (ja pierdzielę jaki chichot losu) w perspektywie następnych produkcji studyjnych wpędziło grupę w mdławe brodzenie w coraz bardziej miękkich rozwiązaniach. Co by cholera było, gdyby mniej wtedy kombinowali, a więcej napierdalali? Pewnie to co po kolejnych perypetiach personalnych i po obecnym powrocie na stanowisko wokalisty Marco Aro sobą The Haunted reprezentują. Mianowicie poziom kompozytorski i wykonawczy wysoki, ale czasy niezbyt przyjazne dla modern thrashu. Tak już bowiem jest, że he he trendziarze wymagają, a trendy mijają. 

środa, 19 maja 2021

Godsmack - IV (2006)

 


Najlepsze lata, czyli tą największą popularność z pewnością mają już Jankesi za sobą. Ale jeśliby patrzeć na ich formę artystyczną i tą po prostu ludzką, to śmiem twierdzić że nigdy dotychczas nie nagrywali tak znakomitych numerów (patrz When Legends Rise) i nigdy nie budzili we mnie tak sympatycznych odczuć. Raz ostatni krążek, dwa właśnie styl w jakim go wypromowali, czyli fantastyczny luz i otwartość zjednująca im z pewnością sporo nowych fanów, mimo że czas bezpretensjonalnego hard rocka z końca lat dziewięćdziesiątych (tego bazującego zarówno na inspiracjach klasyką rocka, jak i równie mocno grunge'm czy nawet poniekąd nu metalem) już dawno przeminął. Na listach przebojów nie zagoszczą i (co niczym nowym) świeżego spojrzenia na rocka nie zaprezentują. Jednak liczę że grać fenomenalnie żywiołowe koncerty wciąż będą, a ich studyjne próby nie zejdą poniżej bardzo dobrego poziomu, a może i trzymać będą tak wysoki jak na ostatniej dotychczas When Legends Rise. Z tej perspektywy sentymentalny odsłuch IV może nie robi jakiegoś piorunującego wrażenia, ale jak wielokrotnie dawałem do zrozumienia charakter tej nuty idealnie nadaje się do towarzystwa podczas dłuższych wypraw samochodowych. Bowiem jest w tym rockerskim stylu wszystko to za co Amerykę przeciętny fan gitarowego grania kocha. Muzycznie luz, luz i jeszcze raz luz oraz świetne chwytliwe riffy, a do tego w przypadku Godsmack znakomity wokal Sully'ego. Numery z miejsca wpadają w ucho i z miejsca pozwalają sobie pod nosem wraz z muzykami ponucić. Z punktu zaś historycznego "czwórka" była wówczas bardzo mocno wyczekiwanym krążkiem, gdyż sukces całej poprzedzającej ją trójki wyniósł Godsmack do miana rockowej gwiazdy. Oczekiwania były ogromne, a finalny efekt pomimo całkiem znaczącej zmiany brzmieniowej oraz ryzykownego odwołania się do odświeżenia pierwszego swojego hitu (Voodoo) potwierdził tylko wysoki status grupy. Nie nagrali w zasadzie nic świeżego, nie zaskoczyli (no prócz mniej sterylnego, bardziej ciepłego brzmienia) odkryciem nowej formuły. Skomponowali płytę bezpieczną (jakby jakaś inna w ich dorobku taka nie byłą :)), płytę zagraną z ogromną energią i z typowym dla Amerykańców spontanicznym polotem, co chyba wówczas wystarczało. Choć też po prawdzie nie obyło się bez kręcenia nosem części z potężnej bazy fanów. Ale ja nie rozumiem tego utyskiwania teraz, ani nie rozumiałem i wtedy, do czego oni się właściwie dopieprzali.  

wtorek, 18 maja 2021

Cidade de Deus / Miasto Boga (2002) - Fernando Meirelles

 


Zanim ostateczny tekst w temacie Miasta Boga sam sobie zaakceptowałem, intensywnie przemyślałem wszystkie zawarte w nim wątki (zaniechałem jednak finalnie ich rozgrzebywania) oraz jak podejrzliwość podpowiedziała poddałem dokładnej analizie konteksty czasowe związane z powstaniem tej dla wielu kinomaniaków ikonicznej już produkcji. Biorąc zatem pod uwagę wszystkie zmienne które byłem zdolny dostrzec i dzięki nim uświadomić sobie ich znaczenie stwierdzam, że po prostu sorry ale 
Fernando Meirelles tutaj warsztatowo żadnych nowych lądów filmowych nie odkrył. Spieszę donieść, że zanim Miasto Boga serca koneserów podbiło, to w kinach już znacznie wcześniej furorę zrobić musiały brytyjski Trainspotting i meksykański Amores perros. W ich formule wizualnej i montażowym szaleństwie widzę inspirację, stąd nie nazwę brazylijskiego reżysera wizjonerem, tylko bardzo spostrzegawczym i sprawnym naśladowcą. Niemniej jednak jest to tylko taka marginalna w sumie uwaga – techniczny drobiazg, który nie odbiera przecież Miastu Boga nawet odrobiny należnego uznania, a samemu reżyserowi dało pewnie to zapatrzenie w dzieła Boyle'a i Iñárritu znacznie więcej niż on sam zapewne mógł się spodziewać. Miasto Boga stało się bowiem dla niego przepustką do wielkiego Hoolywood, w którym to dalsza kariera rozwija się wciąż obiecująco, chociaż niekoniecznie z takim impetem i takim równym jakościowo efektem jak można było się spodziewać. Wracając jednak do sedna! Jako miłośnik kina, nie aspirujący absolutnie do tytułu znawcy w skórze konesera uważam, iż ponad wszelkie rzemieślnicze nawiązania, to Miasto Boga jest przede wszystkim efektowną sambą - jeśli mam prawo zastosować takie oczywiste taneczne porównanie. Sama w sobie, oparta na autentycznych wydarzeniach historia jest diabelnie ciekawa i potwornie wciągająca oraz pomimo zatrzęsienia aktów przemocy i trudnych do zrozumienia dla cywilizowanego europejczyka ukazanych wydarzeń ze świata totalnej anomii, po prostu ekscytująco jeżącą włos na głowie porcją wstrząsającej, ale jednak pełną gębą fabularnej rozrywki. Szczeniacki półświatek, świadoma policyjna nieporadność - nędza, brud, beznadzieja życia w slumsach i jedyna w niej atrakcja dla gówniarzy, jaką bandycka kariera z gnatem w łapie lub dla odmiany zaćpanie się na ulicy. Zaiste może przez pryzmat nagromadzenia egzystencjonalnego gówna z europejskiego punktu widzenia mało to wiarygodne, jednak dlaczego niby niemożliwe? I dlaczego niby nie atrakcyjne filmowo? Ale to szerszy, całkiem kontrowersyjny temat do dyskusji. Podsumowując, jak zdążyłem już zauważyć, to akurat forma wizualna, w tym przede wszystkim zdjęcia, doskonała żywa praca operatorska i głównie montaż dynamiczny powodują ze Miasto Boga zdobyło status kultowy. Nie przeszkadzało w tym absolutnie, ani doskonałe naturszczykowate aktorstwo, ani też historia wprost z piekła  rodem.

P.S. Tak, tak, zanim przyszli Danny Boyle i Alejandro González Iñárritu musiał, po prostu obowiązkowo musiał objawić się światu talent Quentina Tarantino!

poniedziałek, 17 maja 2021

Alabama Shakes - Sound & Color (2015)

 


Drugi long Alabama Shakes dociera do mnie z sześcioletnim opóźnieniem, za pośrednictwem niezwykle przyjemnego estetycznie spotkania filmowego. Zapoznania z twórczością Amerykanów zapewne by było gdyby producenci najnowszego obrazu Sama Levinsona nie umieścili na ścieżce dźwiękowej do tego doskonałego filmu numeru Gimme All Your Love. Tak oto sprężyna spowodowała iż sięgnąłem po album Sound & Color (po debiut też sięgnę na stówę) i teraz w klawiaturze wystukuję własne, autorskie refleksje w jego temacie. Mnie to kręci, mnie taka nuta w świadomość się fantastycznie wwierca, bowiem to fuzja starej szkoły dudniącego rocka, surowego bluesa, zmysłowego soulu, ze śladowym udziałem wszędobylskiego folku. Do tego głos Brittany Howard (zadziorny i subtelny zarazem) jest kluczową przyczyną dla której po dwójkę Alabama Shakes sięgnąłem, gdyż przyjemność w obcowaniu z nim wyjątkowa. Brzmienie uzyskane w studiu analogowo ciepłe, a szerokie instrumentarium użyte, imponujące. Fuzja wielu stylów i harmonia doskonale skomponowanych dźwięków. Niby aranżacyjny minimalizm, ale oddziaływanie o maksymalnej zawartości emocji - to mi się podoba! Kapitalne gitarowe tła i czarujące plumkające plamy, także odpowiednio powściągliwe rozimprowizowanie i fantastyczne posługiwanie się chwilami (The Greatest) wręcz potwornie jak na konwencję wysokim natężeniem dźwięku. W to mi graj, w przerwach pomiędzy ostrzejszą młócą. Po prostu!

niedziela, 16 maja 2021

Dirty Loops - Phoenix (2020)

 


Tercet składający się z  prawdziwych zawodowców - bardzo młodych muzyków z dyplomami sztokhlomskiej Royal College of Music. Grupa (he he) amerykańsko brzmiąca, a ze Skandynawii jak się okazuje pochodząca. :) Każdy z muzyków Dirty Loops to mistrz detali - wokalista/pianista ekwilibrysta, dalej basista groove'u władca i jeszcze perfekcjonista perkusista. Każdy w swoim fachu wbijający nuty idealnie w punkt, z cudownym feelingiem, a przy tym obrazowo równie czarująco przyozdabiający je mimicznie (jakie to fajne :)). Prezencja sceniczna muzyków, to ogromny luz i zgrywne poczucie humoru. Bez najmniejszej spiny, naturalność, czucie dźwięku całym sobą, a przecież grają motywy złożone, połamane i aranżacyjnie po prostu gigantycznej koncentracji wymagające. Produkcyjnie wybornie, po prostu genialnie, co pozwala wybrzmieć wszelkim pomysłom w pełnej krasie - wyraźnie, plastycznie, ekspresyjnie i swobodnie. Mini album, bo zaledwie pięć utworów. Numerów barwnych, przebogatych - takich które popową przebojowość zapraszają na wirtuozerskie salony. Eklektyczna popisówa, pełna instrumentalnej dramaturgii o znamionach wręcz geniuszu, a przecież korzystająca z wielokrotnie już przemielonych motywów pochodzących z właśnie amerykańskiego funky soulu spod znaku Stevie'go Wondera czy Michaela Jacksona. Stąd można powiedzieć, iż to granie zarazem typowe, bo rozbierając kompozycje do fundamentu nic tutaj znawcę stylistyki nie zaskoczy, a jednocześnie dalekie od jakiejkolwiek sztampy, bowiem odwołujące się tak samo do jazzujących fraz czy też progresywno-rockowych rozwiązań. Wszystko w spójnych i pełnych wyobraźni aranżacjach i podkreślam wykonawczo wręcz z bezczelną (he he) pewnością siebie i lekkością zagrane. Myślę że takiej nowoczesnej fuzji mi trzeba. Wtedy mi trzeba, kiedy schodzę do Piekła, a marzę o tym by wznieść się do Nieba. :)

sobota, 15 maja 2021

Black Pumas - Black Pumas (2019)

 



Lubię sobie, od kilku lat szczególnie, popływać w rozległym oceanie soulowych dźwięków i oczywiście w miarę znajomości tematu wyłowić jakąś wyjątkowo dla mnie atrakcyjną i w miarę dobrze wypromowaną współczesną perłę gatunku. Nie jest to jakieś bardzo dokładne przeszukiwanie stylistyki, tylko raczej przypadkowe spotkanie z dźwiękami, które akurat moje zainteresowanie i całkiem pogłębioną ciekawość wzbudzą. W przypadku Black Pumas trudno mówić o wielkim farcie, iż te kompozycje do mnie dotarły, bowiem grupa to (duet dokładnie) już z konkretnymi osiągnięciami na amerykańskim rynku. Sroce spod ogona nominowani do nagród Grammy nie wypadają, nawet jeśli w kategorii nowy artysta jest to wyróżnienie. Stąd słuch o Black Pumas dotarł również do Europy, która czasem jeszcze z większym uczuciem przytula tego rodzaju nostalgicznie mrugające okiem formacje. Cieszę się zatem iż Black Pumas poznałem, bowiem ceniąc ogromnie artystów którzy w poszukiwaniu inspiracji cofają się nawet pięć czy sześć dekad i potrafiąc przy tym wszystkie najlepsze cechy ówczesnej nutu przenieść do własnej twórczości bez uszczerbku dla legend - korzystać z gigantycznej spuścizny, ale obowiązkowo w uwspółcześnionym aranżacyjnym stylu, to dla mnie satysfakcja wielka. Posiadają ponadto Black Pumas kapitalny talent wokalny w osobie Erica Burtona, a i druga połowa duetu (Adrian Quesada) daje z siebie równie dużo, czyniąc gitarową współpracę obydwu niezwykle owocną. Dobierając do współpracy świetnych instrumentalistów, stworzyli ekipę doskonale zharmonizowaną i ochoczo sięgającą po dojrzałe aranżacje - klejąc sentymentalne wątki z nowoczesnym, precyzyjnie wyprodukowanym brzmieniem. Stąd trudno przejść obojętnie obok tej bujającej nuty, tak sprawnie ożywiającej zaangażowany soul i naturalnie zaprzyjaźniając go ze zmysłowym funky i dla pikanterii (pochodzą z Teksasu) subtelnie przyozdobionym chwilami country folkiem. Ja przynajmniej nie mogę oprzeć się ich czarowi. :)

piątek, 14 maja 2021

Gräns / Granica (2018) - Ali Abbasi

 


Dość dziwaczna to produkcja, pomimo wielu cech odpychających intrygująco łącząca dziwaczne fantasy o cechach horroru ze skandynawskim folklorem podkreślającym relację człowieka z naturą. Oparta na ludowych podaniach koncepcja tematyczna - koncepcja kobiety o wyjątkowych zdolnościach wyczuwania ludzkich emocji. Istoty mocno powiązanej z przyrodą, a przede wszystkim światem zwierząt. Pomysł wyraźnie bazujący na północnych legendach o trolach, mocno jednak uwspółcześniony i wtopiony w ramy dzisiejszego skandynawskiego dramatu społeczno-psychologicznego, a nawet kryminału. Tyle tylko że charakter tej opowieści może zarówno widzem wstrząsnąć jak i widza skonsternować, a nawet momentami wzbudzić u niego niezamierzone chyba rozbawienie. Stąd ocena finalna obrazu Ali Abbasi w moim przekonaniu nie jest po pierwsze łatwa, tak samo jak w samej istocie interpretacyjnie jednoznaczna. Kapitalnie wykreowany mroczny klimat i chłód wyzierający z wizualnej pracy, ponadto szczegółowo przemyślana idea odwołania do nastrojów z kart baśni braci Grimm i naturalistycznie pobudowana wokół psychologicznych tez o poszukiwaniu prawdziwego własnego oblicza w świecie zagłuszania prawdy o zwierzęcych instynktach, kierujących działaniami nie tylko zwierząt. Chwilami zbyt dla mnie wiele, chyba że widz bardziej niż ja lubuje się w osobliwych treściach i wręcz totalnie bezpośredniej obrazowej estetyce. Wówczas będzie w stu procentach kontent. Myślę, domniemam - trudne kino, nie wymądrzam się. 

czwartek, 13 maja 2021

Un divan à Tunis / Arab Blues (2019) - Manele Labidi

 

Psychoanaliza w Tunisie, czyli Freud w fezie (inaczej tarbusz lub szaszijja) trafia na sceptyczny arabski grunt. :) Wygląda na brawurę, ale okazuje się szaleństwem tylko pozornym, bo sukces terapeutycznego oddziaływania nie zależy od miejsca w którym kozetka postawiona, bowiem ludzie choć przecież wszędzie różni mają podobne z sobą i z życiem problemy. Tytuł ten uparcie przewijał mi się na fejsa ścianie i poddałem się przy nadarzającej okazji tej wzmożonej oddolnej promocji, zakładając iż jeśli tyle osób o nim wspomina to musi sobą reprezentować coś ciekawego. Okazało się że to komedia zagrana dość naturszczykowato (wyjątkiem oczywiście profesjonalizm Golshifteh Farahani), osadzona w egzotycznych okolicznościach, lecz pod względem stylistycznym pełnymi garściami czerpiąca z tradycji lekkiego, nieco zwariowanego obyczajowego kina francuskiego. Poczucie humoru w nim zazwyczaj takie, że nie wszystko co powinno w założeniu śmieszyć mnie rozbawiało, ale też nie często się zdarzało że robiłem miny zaskoczonego zażenowania. Ot to takie kino ubrane w nie zawsze dla europejczyka zrozumiałe konteksty, przeznaczone najlepiej na odprężające niedzielne popołudnie. Kino które ubaw po pachy nie wszystkim zagwarantuje, lecz też nie zanudzi chyba najbardziej wybrednego krytyka całkowicie. Mnie zapewne na dłużej w pamięci nie pozostanie, ale na przykład mojej żonie jako zwolenniczce optymistycznych historii i charyzmatycznych babeczek w działaniu bardzo się podobało.

wtorek, 11 maja 2021

Onkel / Wuj (2019) - René Frelle Petersen

 

Symbioza w milczeniu, może sekret w niej właśnie w miarę spokojnej równowagi i harmonii we wspólnym życiu leciwego wuja i młodej bratanicy, która poświęca się opiece nad nim i pracy w jego gospodarstwie. Wszystkie wprowadzające sceny świadczą o tym że życie to mimo iż pozbawione ekscytacji, zaspokajające przede wszystkim podstawowe potrzeby, to będące świadomym wyborem i przynoszące bohaterom poczucie bezpieczeństwa i satysfakcji. Ogromny realizm i zupełny brak pierwiastka atrakcyjności obrazu René Frelle Petersen mogą powodować znużenie i przypadkowy widz spod znaku mainstreamowej rozrywki dość szybko zwinie się z kanapy w pośpiechu, bądź poszuka bardziej mu odpowiadającej propozycji. Jednak każdy kto jest w stanie odczuwać kino nie tylko na poziomie chwytliwości, będzie w stanie docenić jego przesłanie. Film z kategorii „wprost o życiu”, bez jakichkolwiek sztuczek wizualnych czy narracyjnej kombinatoryki. Obserwujemy prostą codzienną egzystencję, schematyczne życie pełne powtarzanych rytuałów, ale nie znaczy to że prostymi środkami nie uzyskano sugestywnego rezultatu. Obraz relacji bohaterów mimo że z perspektywy „bez przypisów” jest wymowny i traktuje bez taniej egzaltacji o głębokiej bezinteresownej wdzięczności, oddaniu i przywiązaniu. Zatem ja SZANUJE!

poniedziałek, 10 maja 2021

Papicha / Lalka (2019) - Mounia Meddour

 

Egzotyczny Algier, dokładnie Algier lat dziewięćdziesiątych. Życie młodych kobiet w społeczeństwie coraz mocniej przesiąkniętym wypaczonymi poglądami religijnych fundamentalistów. Trudne warunki materialnej egzystencji i społeczne nierówności kreowane z jeszcze większą siłą przez dominację przemocowych radykałów. Zaskakująco w moim przekonaniu wciągające kino, szczególnie że arabskie filmy nie zawsze posiadały w sobie cechy mnie akurat angażujące. Autentycznie przejmujący to jednak dramat, pełen drobnych subtelności zarysowujących znakomicie konteksty podczas obserwacji losów bohaterki - pełnych głębokiej poruszającej  prawdy o życiu w światopoglądowym klinczu. Ale też film o przyjaźni i młodej miłości - urzekająco podkreślający ich uniwersalizm także w kontekście tylko pozornej egzotyki bliskowschodnich okoliczności. Proste marzenia by żyć tak jak się chce i realizować pasje zawodowe. Marzenia mimo swojej banalności niezwykle trudne do zrealizowania w obliczu postępującej fali ciemnoty ludzi wypaczających sens religii - obrzydzających ją i przede wszystkim podważających jej ludzkie oblicze.

niedziela, 9 maja 2021

Voivod - Voivod (2003)

 


Rozpocznę od wyjaśnienia. Przyznaję się, że bez względu na zajoba jakiego złapałem gdy ten krążek się pojawił, to nigdy nie stałem się pełnym fanem muzyki Kanadyjczyków. A i owszem, są oprócz s/t albumy które już wtedy i do dzisiaj z ogromną przyjemnością poddaje konsumpcji, lecz to tylko i wyłącznie odpowiednio Angel Rat (1991) i The Outer Limits (1993). Cała reszta (a jest tego sporo) tak samo sprzed powyżej i poniżej omawianego, oraz wszystkie krążki z ery po Piggy'm (Denis D'Amour nie wciska się w moją świadomość tak wyraźnie, jak to ta właśnie płyta czyni. Co dodatkowo ciekawe, sam nie wiem dlaczego - a jeśli już szukam wytłumaczenia, to ono oscyluje wokół przekonania, że w moim odczuciu ten wpadający mocniej w ucho Voivod, to w moim przekonaniu o klasę ciekawszy (paradoksalnie) od tego zarówno technicznie thrashowego, jak i tego ambitnie eksperymentalnego. Rys historyczny sytuacji krótko! Kilka lat bez Snake'a (Denis Bélanger ), okres mniejszego zainteresowania ze strony fanów, ale i chyba jednak słabszej formy i w końcu powrót do składu oryginalnego głosu. Plus oczywiście głośny transfer w sekcji rytmicznej, czyli jak się później okazało jedynie chwilowe połączenie sił Jasonem Newstedem (tak tym!). Oczywiście ten pierwszy znacznie bardziej wpłynął na całościowy obraz dźwiękowej faktury, bowiem trudno się nie zgodzić że Snake za mikrofonem to Voivod jeszcze bardziej charakterystyczny i indywidualny. Oprócz tego (co już poniekąd nadmieniłem) porównanie opisywanego ze wcześniejszym dorobkiem nakazuje zauważyć, że ten akurat Voivod to twór wciąż łamiący schematy i dość nieszablonowo traktujący dźwiękową formę, ale tak samo jak klimatem futurystyczny, tak samo bardziej klarowny w odniesieniu do klasycznych ejtisowych pozycji ze swojego katalogu. Ponadto od razu trafiają w miękkie podbrzusze te wszystkie wyraziste tematy przewodnie i chwytliwy piosenkowy sznyt - na całe szczęście zachowujący aranżacyjnie voivodowskiego ducha. To że kompozycje rytmicznie nie są jakoś szaleńczo połamane, nie powoduje też, że album to taki, co po kilku odsłuchach na wskroś zostaje poznany. Bowiem udało się tutaj legendarnej ekipie kapitalnie ożenić atrakcyjność z ambicją, a to w moim uznaniu zasługuje na szczególny szacunek i odpowiada chyba już wprost na pytanie dlaczego nie popadam w ekscytacje przy odsłuchach ich ikonicznych krążków, a kręcą mnie te właśnie z półki względnie bardziej przystępnej. Wciąż nie jestem więc na nie gotowy i być może nigdy nie będę w stanie myśleć o muzyce tak abstrakcyjnie jak autorzy Killing Technology, Dimension Hatröss i Nothingface. Cieszę się jednak że wizjonerzy potrafili też (jak słychać) powstrzymać swoje megalomańskie odloty i nagrać nuty bardziej powściągliwe, co nie znaczy, że obiektywnie mniej interesujące - bo wciąż mimo wszystko innowacyjne, ale uderzające w progresję od tej rockowej strony.

sobota, 8 maja 2021

Zabij to i wyjedź z tego miasta (2019) - Mariusz Wilczyński

 

Największe wydarzenie ubiegłorocznego FPFF w Gdyni, główna nagroda i same wyłącznie ze strony zawodowej krytyki superlatywy ocenne - to przekonuje. Lecz jeślibym miał jeszcze jakieś wątpliwości, to jedyny taki mnie osobiście znany, z prawdziwego zdarzenia koneser kina (bo miłośników znam kilku, bardzo szanuje, ale opinia koneserska to inna półka), był zachwycony i swojego entuzjazmu nie krył. Obdarowywał On sowicie swoim wartościowym komentarzem nieświadomych, przekonywał z jakim sztuki skarbem my szarzy farciarze mamy okazję stanąć oko w oko. Ta pasja i żarliwość mnie ostatecznie przekonały, że mimo iż mam do czynienia z działką animacji, to będę miał za jej sprawą okazję zajrzeć głęboko w duszę prawdziwego artysty, ale i jednocześnie człowieka skromnego, człowieka z krwi i kości, z przyrodzonymi mu lękami i wrażliwością. Autobiograficzna opowieść (rodzaj krajobrazu po stracie) Mariusza Wilczyńskiego, to szmat czasu dopieszczana próba zmierzenia się z całym szerokim zestawem okoliczności, w których dorastał, dojrzewał, wreszcie jako ukształtowany facet egzystował. Rysunki jego autorstwa, to jakby kreślone w uczniowskim zeszycie, dla zabicia czasu, głęboko wrośnięte w psychikę projekcje. Proste, surowe, jednocześnie rzecz jasna maksymalnie osobiste i szczere. Rodzaj ekspresji użyty naprawdę ciekawy i wyraźnie zakorzeniony w ambitnej animacji, którą jak przez mgłę pamiętam z peerelowskich czasów, lecz w kwestii odczytu treści, przyznaję mam problem, bowiem dla mnie to nazbyt spory chaos myśli, bez niestety wyrazistej klamry czy w miarę potrzeb podrzuconego klucza. Stąd nie próbuję nawet rozbudowanych wniosków wysnuwać, choć z pewnością autor w swojej świadomie zbudowanej koncepcji takową zawarł. On osobiste przemyślenia i doświadczenia przekazuje, jednak językiem trudno zrozumiałym i by trafić za jego tokiem rozumowania konieczne są przypisy i wyjaśnienia. Bez nich to film zaiste godny szacunku dla włożonej weń pracy, jednak merytorycznie dość strumień niejasny, zagmatwany i w swojej surowej formule jednak chyba odrobinę nazbyt pretensjonalnie wyszukany. Jest w nim nie przeczę, prawda o człowieku, o jego najbliższych i czasie w jakim wydarzenia osadzone - do bólu prawdziwe odzwierciedlenie rzeczywistości epoki. Ona akurat w każdej scenie dla większości znających z autopsji przynajmniej schyłkowe lata komuny dostrzegalna, ale powtarzam, brakuje mi klucza w tym złożonym rebusie, a to rzecz  konieczna i fundamentalna w zrozumieniu przekazu i wychwyceniu puent. Mnie to okropnie przeszkadza, bo bez tego, to tylko wycięte z życia intymne fragmenty, przeniesione metaforycznie dłonią za pomocą ołówka na papier i ożywione techniką animacji. Wilczyński nie prowadzi mnie przez tą historie za rękę, bo nie ma w niej też klasycznej wyrazistej fabuły. Porzuca mnie w jej labiryntach licząc że odnajdę tropy i po części je w uniwersalnym przekazie odnajduje, bowiem w tych sekwencjach scen, szczątkowego siebie naturalnie też rozpoznaje. Jednak filmowej dramaturgii w takim błądzeniu jak na lekarstwo i sama symboliczna moc i głębia artystyczna oraz interpretacyjna swoboda, nie zastępuje oczekiwanego w obrazie filmowym napięcia.

piątek, 7 maja 2021

Kaleo - Surface Sounds (2021)

 


Czaiłem, śledziłem i stąd wnioskuję iż mocno opóźniona to premiera. Wiem, ziemia-kataklizm-pandemia! To oczywiste, nie ma mowy o dżołkach w tym temacie (chyba że wyjątkiem te o maksymalnie czarnej komedii obliczu ;)). Wszystkie kapele obecnie mierzą się z tym problemem. Znaczy wszystkie, które mają już nowe single w sieci, a czas nieubłaganie leci. Kwestia odwieszenia szlabanu na koncerty wciąż jeszcze bez jednoznacznych decyzji - a bez desek scenicznych promocja płyty licha. Kiedyś na krążkach się zarabiało i występy koncertowe były dodatkiem do studyjnego planu wydawniczego. Ostatnie lata to jednak proces zgoła odwrotny - na koncertach się kasę robi, płyta dostarcza tylko dla nich paliwa. Wracając jednak do Surface Sounds! Oficjalnie już jest i cieszy, bo proste formalnie, a mocno o wątek emocjonalny rozbudowane kompozycje, oparte na bluesowym szkielecie (Delta Mississippi) i zaśpiewane genialnie głębokim głosem lidera Kaleo w osobie Jökulla Júlíussona muszą dotykać i dotykają wrażliwej duchowej tkanki. Album jest jak na obecne standardy odpowiednio brzmieniowo wymuskany i dopieszczony aranżacyjnie. Dźwięki to może i oklepane, ale z wielkim czuciem bluesowej materii podane. Ballady i rockery oraz ten, nieco odstający ale fantastyczny Hey Gringo. Więcej tu jednak tych nastrojowych numerów - pięknie bujających, z bijącym w nich szczerym dramatycznym serduchem. Może i bez głosu Jökulla sporo by straciły, lecz po cholerę tu dywagować nad ich wartością odartą z wokalu, kiedy przecież ten songwriting fachowy i własnie wokal zajebisty. Ja to w całej okazałości kupuję - tak samo jak po czasie poprzedni krążek Islandczyków łyknąłem. Pisząc że kupuję, nie daje jednako gwarancji że na wieczność. Tu i teraz mnie tak kręci że aż wzrusz co rusz. Stąd póki co zapętlam z ochotą tego podgrzewanego północną lawą bluesa. :) 

czwartek, 6 maja 2021

Mustasch - A Final Warning - Chapter One (2021)

 


Nie zamierzam się rozpisywać na temat efektów bieżącej pracy studyjnej ekipy Mustasch. Już od wystarczająco wielu (wydawanych z zegarmistrzowska precyzją, znaczy w równym odstępach czasowych) płyt daje do zrozumienia, że dzisiejszy Mustasch to nie taki Mustasch jakiego oczekuję i nawet jeśli każda jego kolejna propozycja w sporej już dyskografii nie wzbudza we mnie powodu do panicznej ucieczki, a kręci się jeszcze przez chwilę po premierze (szczególnie podczas podróży autem), to NIE, NIE, NIE - NIE tego od nich chcę! Nie ma bujającego stonera, a są jakieś kwadratowe patataje, czasem z lepszym, czasem gorszym riffem, ale zawsze z bardzo ograniczona jego przydatnością do konsumpcji. Na A Final Warning - Chapter One po omacku jakiś urozmaiceń poszukują - aranżacyjnie starają się kombinować, ale wychodzi lipnie, bo kwadratowo. Trochę maszynowej riffiady, basowych pochodów, niezwykle szablonowego piosenkowego też sznytu, o fuck i mdłości wywołująca mini ballada. Nieco jakichś elektronicznych "nie wiem po co, nie wiem, nie wiem" oraz coraz bardziej irytujący w tej konwencji (przecież niegdyś znakomity) wokal Ralfa. Sześć słabowitych prób (a myślałem że jeszcze gorzej nie będzie) zaadresowanych pewnie do niemieckiego odbiorcy, bo tylko on może się zachwycić teutońskim sznytem ostatnich płyt niegdyś rewelacyjnych Mustasch.

środa, 5 maja 2021

Royal Blood - Typhoons (2021)

 


Oto brytyjska rockowa sensacja sprzed kilku lat powraca z trzecim długograjem, który jak zawsze stanowi najtrudniejszy sprawdzian, bowiem sygnalizuje na ile konwencja na debiucie i jego kontynuatorce z sukcesem sprzedana, teraz z taką samą siłą może wrażenie na fanach wywrzeć. Furorę nawet większą niż względną jak na rockowy duet już zdążyli zrobić, a obecnie wystarczy, iż nie utkną w wypracowanej formule i dorzucą do jej szkieletu co nieco urozmaiceń, a sprzedaż nośników i streaming trzeciego longa nie zejdzie poniżej poziomu albumów startowych. Jak w kilka dni po premierze Typhoons zaobserwowałem, raczej nikt nie zgłasza większych pretensji, bowiem moje przewidywania okazały się (że powiem nieskromnie) celne, trafne itp. :) Brytyjski duet świadom wyzwań (zapewne po licznych konsultacjach z całym sztabem speców z branży), wziął się spiął i nagrał płytę opartą bez zaskoczeń na fuzji surowych, zadziornych i kozacko przesterowanych riffów, których cechą dodatkową okazał się chwilami wręcz tanecznie sprofilowany podkład rytmiczny. Posiadają mianowicie Ci dwaj Panowie niezwykle istotną smykałkę do nakręcania pobudzającej pracę bioderek muzycznej atmosfery i ewentualny sukces trójki zależy też w tym przypadku od zdolności realizacyjnej fachowca kręcącego gałkami. Sporo (jak słyszę) zmieniło się zatem w kwestii umelodyjniającego kawałki wykorzystania wszelkich brzmieniowych sztuczek oraz świadomej zabawy syntezatorowymi wstawkami - których rola czasem wręcz nadrzędna. Dzięki temu rock'n'rollowa chwytliwość otrzymała dodatkowe produkcyjne wsparcie. Jest jak najbardziej różnorodnie, od kapitalnego, pełnokrwistego rockera w postaci Boilermaker (obrazek cudo), po pełną mordą balladę All coś tam. Szczególnie rzuca się w oczy to kombinowanie oddziaływaniami w odniesieniu do zasilanej wpływami The White Stripes jedynki i łagodniejszej, bowiem płynnie korzystającej z inspiracji przedostatnią produkcją Arctic Monkeys dwójką. Trójka zaś gdyby szukać ogólnych odniesień, to Royal Blood podsłuchujący co można by wyciągnąć z Daft Punk i wszczepić w strukturę własnego stylu. Nie będę udawał że źle się tych manewrów słucha, słucha się Typhoons znakomicie, ale pech RB polega na tym, że zaledwie przed chwilą znakomite krążki wydali ich kanadyjscy rywale - odpowiednio z The Blue Stones i Black Pistol Fire, a ja w wibracjach tych dwóch odnajduję się akurat lepiej. 

wtorek, 4 maja 2021

Breakfast at Tiffany's / Śniadanie u Tiffany'ego (1961) - Blake Edwards

 

Mowa tu o filmowym klasyku, ale ja żadnym sposobem nie jestem w stanie uznać wyjątkowości pracy legendarnego Blake’a Edwardsa, gdyż w dwóch fundamentalnych kategoriach odbieram Śniadanie u Tiffany’ego jako obraz zwyczajnie tylko poprawny, którego sława pobudowana została jak domniemam na ładnych buźkach głównych aktorów, którzy nota bene swoją słabością aktorską w decydującym stopniu przyczyniają się do tak druzgocąco brzmiących, moich zaiste subiektywnych maksymalnie wniosków. Aktorskiej nieporadności, wpadającej dokładnie rzecz biorąc w irytującą manierę sztuczności, w sukurs idzie oczywiście cały przesłodko-naiwny obraz sytuacji, który ma się dość swobodnie do literackiego pierwowzoru - autorstwa przecież uznanego za specjalistę od budowania niezwykle sugestywnych portretów psychologicznych swych bohaterów pisarza. Ale dość krytykanctwa, jak i nie będę tutaj pozował na znawcę klasyki współczesnej literatury, którym broń mnie boże nie jestem! :) Pora więc tylko na kilka zdań chociaż elementarnego obiektywizmu, bowiem jest kwestią całkowicie oczywistą, że adaptacja sztuki/opowiadania Trumana Capote, w rękach Blake’a Edwardsa została stworzona według ściśle w tamtej epoce obowiązujących prawideł, jak i dostosowana do obowiązujących ram moralnych i oglądana dzisiaj nie może być poddawana pod osąd bez na własnej skórze rozpoznanych kontekstów kulturowych, mentalnych czy też warsztatowo-zawodowych. Wówczas, zapewne podobnie jak Garsoniera, Śniadanie łamało poniekąd pewne obyczajowe tabu, wyciągając na światło dzienne to, co w rzeczywistości wielkomiejskiej już bez większej żenady funkcjonowało, a co specjaliści od hollywoodzkiego kina w otwartej bezpretensjonalnej formule komedio-dramatycznej odważyli się z sukcesem dla własnych portfeli poddać ocenie ówczesnej widowni. Dzisiaj z tej perspektywy ich praca wygląda nieco komicznie, ale pod względem spostrzegania kina jako sztuki z założenia nie oddającej rzeczywistości jeden do jednego, posiada jednocześnie walory pewnego sympatycznego bujania w obłokach, dla poprawy samopoczucia rzecz jasna. :) W tym sensie rozumiem, że romantyczna opowieść z gatunku spotkania na swojej drodze księcia z bajki, może i musi się podobać szczególnie płci pięknej. Stąd też ten charakterystyczny motyw muzyczny Henry’ego Manciniego, niezapomniany, znany bez względu czy ktoś uznaje siebie za filmowego konesera idealnie łączy się z zaproponowanym emocjonalnym charakterem przeżyć, pod którymi (nie zapominajmy) Truman Capote zawoalował znacznie więcej niż Blake Edwards raczył pokazać.

poniedziałek, 3 maja 2021

Gojira - Fortitude (2021)

 


Niemal równe pięć lat po Magmie powracają ze studyjnym albumem liderzy francuskiej sceny metalowej. Ekipa bez wyjątku szanowana, w zdecydowanej przewadze wręcz podziwiana i już jak myślę wystarczająco głośno pukająca do drzwi ugruntowanej sławy, zasługująca na zaproszenie do światowej metalowej ekstraklasy. Grają od lat po swojemu, ale właśnie mniej więcej od trzech albumów (od L’Enfant Sauvage jak sądzę) "morbidowskie" skojarzenia zostają umiejętnie przykryte własnym autorskim stylem. W tym przepisie na sukces mechaniczność nuty sygnowanej logiem Gojira pozostała, ale aranżacyjnie zrobiło się po prostu znacząco swobodniej. Tryskają kapitalnymi pomysłami i gładko wprowadzają je w ramy własnej maniery - bez prężenia muskułów i spinania pośladów, bowiem są świadomi własnej wartości i wiedzą iż zmiany determinują rozwój, lecz też zbyt daleko idące procesy modyfikacyjne mogą zaburzyć te harmonijne w ich założeniu przeobrażenia i co najgorsze zaprowadzić pod kreatywną ścianę. Z pewnością Fortitude jest mniej wyrazisty od Magmy, ale to ta wcześniejsza produkcja stanowiła bardziej "odważny" krok w przód w stosunku do poprzedniczek. Nie odbieram zatem tej cechy jako rozczarowującej - nie jest ona zarzutem, jak i nie czuję w nowym materiale woni pozbawionej naturalnie konceptualnej inwencji wtórności. Przyhamowali jedynie w kwestii ewolucji i przygotowali krążek będący idealnie harmonijnie zbalansowany pomiędzy kilkoma świeżymi atrybutami (patrz: Amazonia i przede wszystkim The Chants), a klasyczną już dla nich wielowątkową zabawą różnorodnymi tematami w obrębie jednej kompozycji, jak i precyzyjnie konstruowanymi numerami o charakterystyce oryginalnie chwytliwego quasi przeboju dla metalowej publiki. We wszystkich utworach jest mnóstwo przestrzeni dla instrumentalnej biegłości i songwriterska swoboda korzystania z nośnych motywów oraz wciąż jeszcze ambitnie połamana rytmika. Pracowici z nich skubańcy, z wielką muzyczną wizją, ogromną samodyscypliną i "hartem ducha", stąd ten sukces im się po prostu należy! Podsumowując, okrzepli, ale nie stali się wtórni. Napisali przeboje, ale też nie pozbawili ich pazura czy wielu interesujących wątków. Pytanie czy odważą się w przyszłości na kolejny krok ku zwiększonej przystępności i czy będą potrafili swój unikalny styl sprzedać bez szkody dla wartości muzycznej studyjnego longa.

P.S. Jeszcze teksty - zaangażowane jak zawsze (to nie jest i nie była nuta z watą liryczną). Wiedzą że świata nie zbawią, ale trochę pomóc mu stać się lepszym mogą - a jak mogą to się starają. Szacun!

sobota, 1 maja 2021

Citizen Kane / Obywatel Kane (1941) - Orson Welles

 


Oczywiście we fragmentach znam, oczywiście (he he) do tej pory w całości nigdy nie widziałem. Wstyd, hańba i trzeba było sprężyny w postaci fincherowskiego Manka, bym znalazł 110 minut na seans klasyka. To też oczywiste, iż z perspektywy filmu Finchera ogląda się Obywatela Kane'a inaczej niż pewnie bez tego przygotowania, toteż poniższy skąpy tekst skupi się szczególnie w finale na innych kwestiach niż zrobiłbym to przed seansem Manka. Te wszystkie leciwe czarno-białe produkcje sprzed niemal wieku ogląda się jak plastyczne iluzje wizualne, z tymi prostymi lecz urokliwymi dekoracjami, scenografią malowaną na płachtach i z wykorzystaniem makiet oraz zasadniczą rolą gry światłem i cieniem. Epicka jak na owe czasy produkcja nie jest więc naturalnie odporna na ząb czasu i trąci we wszystkich aspektach myszką, bo jakby miała przecież nie trącać. Szczerze mówiąc to mnie ikoniczny szlif Wellesa nie porwał i to nie tylko dlategóż iż jest to po prostu kino maksymalnie archaiczne. To chyba dość skomplikowane i lepiej tłumaczą tą sytuację rozbudowane współczesne recenzje odpornych na urok staroci zawodowców, niż ja bym tutaj umiał w krótkich równoważnikach zdania dociekać i wyjaśniać. Citizen Kane jest i będzie póki kino żywe, ale dla mnie w sumie jego los jest emocjonalnie dość obojętny - no chyba że tylko przez wzgląd na rolę jaką odegrał w historii kinematografii i jak się właśnie dzięki Fincherowi dowiedziałem, przez pryzmat akcji ratunkowej dla przesympatycznego inaczej Hermana Mankiewicza!

P.S. Ktokolwiek nie rozumie o czym powyżej piszę i ma pretensję że piszę jak piszę zapraszam do bezzasadnego przestudiowania tony materiału archiwalnego funkcjonującego wokół debiutu reżyserskiego Orsona Wellesa i przesłanie mi streszczenia wykonanej pracy oraz zapytań wraz wątpliwościami na adres skrytki pocztowej gdzieś na południu Polski - najlepiej prędziutko, w okolicach najbliższego tygodnia. Kłaniam się nisko i nie zapraszam do internetowej dyskusji. ;)

Drukuj