wtorek, 18 maja 2021

Cidade de Deus / Miasto Boga (2002) - Fernando Meirelles

 


Zanim ostateczny tekst w temacie Miasta Boga sam sobie zaakceptowałem, intensywnie przemyślałem wszystkie zawarte w nim wątki (zaniechałem jednak finalnie ich rozgrzebywania) oraz jak podejrzliwość podpowiedziała poddałem dokładnej analizie konteksty czasowe związane z powstaniem tej dla wielu kinomaniaków ikonicznej już produkcji. Biorąc zatem pod uwagę wszystkie zmienne które byłem zdolny dostrzec i dzięki nim uświadomić sobie ich znaczenie stwierdzam, że po prostu sorry ale 
Fernando Meirelles tutaj warsztatowo żadnych nowych lądów filmowych nie odkrył. Spieszę donieść, że zanim Miasto Boga serca koneserów podbiło, to w kinach już znacznie wcześniej furorę zrobić musiały brytyjski Trainspotting i meksykański Amores perros. W ich formule wizualnej i montażowym szaleństwie widzę inspirację, stąd nie nazwę brazylijskiego reżysera wizjonerem, tylko bardzo spostrzegawczym i sprawnym naśladowcą. Niemniej jednak jest to tylko taka marginalna w sumie uwaga – techniczny drobiazg, który nie odbiera przecież Miastu Boga nawet odrobiny należnego uznania, a samemu reżyserowi dało pewnie to zapatrzenie w dzieła Boyle'a i Iñárritu znacznie więcej niż on sam zapewne mógł się spodziewać. Miasto Boga stało się bowiem dla niego przepustką do wielkiego Hoolywood, w którym to dalsza kariera rozwija się wciąż obiecująco, chociaż niekoniecznie z takim impetem i takim równym jakościowo efektem jak można było się spodziewać. Wracając jednak do sedna! Jako miłośnik kina, nie aspirujący absolutnie do tytułu znawcy w skórze konesera uważam, iż ponad wszelkie rzemieślnicze nawiązania, to Miasto Boga jest przede wszystkim efektowną sambą - jeśli mam prawo zastosować takie oczywiste taneczne porównanie. Sama w sobie, oparta na autentycznych wydarzeniach historia jest diabelnie ciekawa i potwornie wciągająca oraz pomimo zatrzęsienia aktów przemocy i trudnych do zrozumienia dla cywilizowanego europejczyka ukazanych wydarzeń ze świata totalnej anomii, po prostu ekscytująco jeżącą włos na głowie porcją wstrząsającej, ale jednak pełną gębą fabularnej rozrywki. Szczeniacki półświatek, świadoma policyjna nieporadność - nędza, brud, beznadzieja życia w slumsach i jedyna w niej atrakcja dla gówniarzy, jaką bandycka kariera z gnatem w łapie lub dla odmiany zaćpanie się na ulicy. Zaiste może przez pryzmat nagromadzenia egzystencjonalnego gówna z europejskiego punktu widzenia mało to wiarygodne, jednak dlaczego niby niemożliwe? I dlaczego niby nie atrakcyjne filmowo? Ale to szerszy, całkiem kontrowersyjny temat do dyskusji. Podsumowując, jak zdążyłem już zauważyć, to akurat forma wizualna, w tym przede wszystkim zdjęcia, doskonała żywa praca operatorska i głównie montaż dynamiczny powodują ze Miasto Boga zdobyło status kultowy. Nie przeszkadzało w tym absolutnie, ani doskonałe naturszczykowate aktorstwo, ani też historia wprost z piekła  rodem.

P.S. Tak, tak, zanim przyszli Danny Boyle i Alejandro González Iñárritu musiał, po prostu obowiązkowo musiał objawić się światu talent Quentina Tarantino!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj