środa, 19 maja 2021

Godsmack - IV (2006)

 


Najlepsze lata, czyli tą największą popularność z pewnością mają już Jankesi za sobą. Ale jeśliby patrzeć na ich formę artystyczną i tą po prostu ludzką, to śmiem twierdzić że nigdy dotychczas nie nagrywali tak znakomitych numerów (patrz When Legends Rise) i nigdy nie budzili we mnie tak sympatycznych odczuć. Raz ostatni krążek, dwa właśnie styl w jakim go wypromowali, czyli fantastyczny luz i otwartość zjednująca im z pewnością sporo nowych fanów, mimo że czas bezpretensjonalnego hard rocka z końca lat dziewięćdziesiątych (tego bazującego zarówno na inspiracjach klasyką rocka, jak i równie mocno grunge'm czy nawet poniekąd nu metalem) już dawno przeminął. Na listach przebojów nie zagoszczą i (co niczym nowym) świeżego spojrzenia na rocka nie zaprezentują. Jednak liczę że grać fenomenalnie żywiołowe koncerty wciąż będą, a ich studyjne próby nie zejdą poniżej bardzo dobrego poziomu, a może i trzymać będą tak wysoki jak na ostatniej dotychczas When Legends Rise. Z tej perspektywy sentymentalny odsłuch IV może nie robi jakiegoś piorunującego wrażenia, ale jak wielokrotnie dawałem do zrozumienia charakter tej nuty idealnie nadaje się do towarzystwa podczas dłuższych wypraw samochodowych. Bowiem jest w tym rockerskim stylu wszystko to za co Amerykę przeciętny fan gitarowego grania kocha. Muzycznie luz, luz i jeszcze raz luz oraz świetne chwytliwe riffy, a do tego w przypadku Godsmack znakomity wokal Sully'ego. Numery z miejsca wpadają w ucho i z miejsca pozwalają sobie pod nosem wraz z muzykami ponucić. Z punktu zaś historycznego "czwórka" była wówczas bardzo mocno wyczekiwanym krążkiem, gdyż sukces całej poprzedzającej ją trójki wyniósł Godsmack do miana rockowej gwiazdy. Oczekiwania były ogromne, a finalny efekt pomimo całkiem znaczącej zmiany brzmieniowej oraz ryzykownego odwołania się do odświeżenia pierwszego swojego hitu (Voodoo) potwierdził tylko wysoki status grupy. Nie nagrali w zasadzie nic świeżego, nie zaskoczyli (no prócz mniej sterylnego, bardziej ciepłego brzmienia) odkryciem nowej formuły. Skomponowali płytę bezpieczną (jakby jakaś inna w ich dorobku taka nie byłą :)), płytę zagraną z ogromną energią i z typowym dla Amerykańców spontanicznym polotem, co chyba wówczas wystarczało. Choć też po prawdzie nie obyło się bez kręcenia nosem części z potężnej bazy fanów. Ale ja nie rozumiem tego utyskiwania teraz, ani nie rozumiałem i wtedy, do czego oni się właściwie dopieprzali.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj