poniedziałek, 28 grudnia 2015

Filmowe podsumowanie 2015




Filmowy 2015-ty poniżej w "filmwebowej" skali podsumowany, czyli dyszki numer jeden, dziewiąteczki, krok za nimi i ósemeczki o w miarę wysokim poziomie satysfakcji. Dalej reszta, która po prostu była i pewnie minęła bezpowrotnie. 

Dyszki :)

Birdman - Alejandro González Iñárritu
Youth - Paolo Sorrentino
A Most Violent Year - J.C. Chandor
Black Mass - Scott Cooper
Foxcatcher - Bennett Miller
Mommy - Xavier Dolan
The Homesman - Tommy Lee Jones
Get on Up - Tate Taylor
Inherent Vice - Paul Thomas Anderson
La French - Cédric Jimenez
Steve Jobs - Danny Boyle
The Drop - Michaél R. Roskam
The Theory of Everything - James Marsh
Whiplash - Damien Chazelle
Wild - Jean-Marc Vallée
A Most Wanted Man - Anton Corbijn
Sicario - Denise Villeneuve
Elephant Song - Charles Binamé
Nightcrawler - Dan Gilroy

Dziewiąteczki :)

The Disappearance of Eleanor Rigby - Ned Benson
Selma - Ava DuVernay
Big Eyes - Tim Burton
Straight Outta Compton - F. Gary Gray
Trash - Stephen Daldry
Serena - Susanne Bier
Men, Women & Children - Jason Reitman
The Age of Adaline - Lee Toland Krieger
Southpaw - Antoine Fuqua
Danny Collins - Dan Fogelman
Mr. Turner - Mike Leigh
Ex Machina - Alex Garland
American Sniper - Clint Eastwood 
Woman in Gold - Simon Curtis
Set Fire to the Stars - Andy Goddard, Celyn Jones
Pentameron - Matteo Garrone
Everest - Baltasar Kormákur
The Walk - Robert Zemeckis
Lewiatan - Andrey Zvyagintsev
Fotograf - Waldemar Krzystek
Ziarno prawdy - Borys Lankosz
Body / Ciało - Małgorzata Szumowska

Ósemeczki :)

Mad Max: Fury Road, Interstellar, Cop Car, Cake, Still Alice, Strangerland, Suffragette, Relatos Salvajes, God's Pocket, Crimson Peak, The Judge, Jeziorak

Reszta :(

Bridge of Spies, Magical Girl, Force Majeure, Unbroken, Far from the Madding Crowd, The Babadook, Child 44, The Imitation Game, Kill the Messenger, The Gift, Maps to the Stars, Eliza Graves, 3 coeurs, Autómata, Carte Blanche, Służby specjalne, Miasto 44


Dodam jeszcze, by pełna jasność była, że:

a) to tylko te obrazy z 2014-ego których chyba (jeśli dobrze pamiętam) w ubiegłorocznym podsumowaniu nie umieściłem, bo zbyt późno obejrzałem 
b) oraz te z 2015-ego które już zdążyłem zobaczyć, a wiele do sprawdzenia jeszcze zostało
c) chociaż kończący się rok zaliczę do najbardziej intensywnych jeśli idzie o seanse w kinie odbyte
d) i wreszcie wszystkie tytuły z listy szerzej podsumowałem i w archiwalnych postach można te moje wypociny odnaleźć :)

Muzyczne podsumowanie 2015




Minął kolejny rok, bardzo dobry muzyczny rok i życzyłbym sobie jeszcze wielu podobnie szczodrych. :) Krótko poniżej co najbardziej mnie wkręciło, natomiast szerzej o każdym krążku z listy oraz jeszcze wielu innych tegorocznych w archiwum bloga - chcecie to szukajcie. :)

Faith No More - Sol Invictus
Riverside - Love, Fear and the Time Machine
Steven Wilson - Hand. Cannot. Erase.
Royal Thunder - Crooked Doors
Clutch - Psychic Warfare
Graveyard - Innocence & Decadence
Grave Pleasures - Dreamcrash
Antimatter - The Judas Table
Coheed and Cambria - The Color Before the Sun
The Answer - Raise a Little Hell
Turbowolf - Two Hands
The Sword - High Country
Lamb of God - Sturm und Drang
Soilwork - The Ride Majestic
Fear Factory - Genexus
Gentlemans Pistols - Hustlers Row
High on Fire - Luminiferous

Plus przeoczony przez cały grudzień (nie do wiary!) Puscifer - Money Shot

niedziela, 20 grudnia 2015

Riverside - Shrine of New Generation Slaves (2013)




Anno Domini High Definition oprócz zachwytu nad zawartością muzyczną, przynosił mi też obawę związaną z zabrnięciem Riverside w uliczkę, gdzie przerost formy nad treścią może pogrzebać pod ciężarem megalomanii ogromny potencjał grupy - walor idealnie łączący w sobie komercyjną i artystyczną stronę muzycznej sztuki. Oto bowiem dla mojego przerażenia rysowała się perspektywa ostatecznego dryfu grupy Mariusza Dudy w kierunku, w którym odjechał mniej więcej dekadę temu Dream Theater. Mam tu na myśli miałkie powielanie schematu, skupianie się na podświadomym zaniechaniu pisania kompozycji, które emocje i chwytliwość wiążą w ekscytujące przeżycie, na rzecz pogoni za technicznym wirtuozerstwem w służbie egoistyczno-narcystycznych pobudek. Szczęśliwie warszawiacy okiełznali swoje ambicje i zamiast ustawić się w blokach do wyścigu o tytuł najdoskonalszych "progresywnych progersów" wśród metalowców, spojrzeli na tą rywalizację z perspektywy doświadczonego zawodnika, nie gówniarza z gorącą głową. Dostrzegli niebezpieczeństwo zatracenia się w technicznych popisach i zamiast brnąć uparcie w pozbawioną naturalnych emocji duchową próżnię, powrócili poniekąd do korzeni rocka. Nagrali album, który w perfekcyjny sposób powiązał "hiciarski" potencjał zgrabnych piosenek z ogromną wyobraźnią kompozytorską i wybornymi możliwościami warsztatowymi instrumentalistów. Sekret sukcesu Shrine of New Generation Slaves upatruje przede wszystkim jednak nie tylko w założeniach co do formuły albumu, ale i w fantastycznych zdolnościach aranżacyjnych. Krążek kipi od ciekawych rozwiązań melodycznych i rytmicznych, jest pełen zaskakujących zwrotów akcji, a one same dostarczają przyjemności nie przez fakt ich samego zaistnienia w poszczególnych utworach, lecz płynnego przechodzenia pomiędzy względnymi skrajnościami - nakładania się jaskrawych pomysłów, przenikania się z subtelną harmonią intrygujących motywów. Uzbrojone w hard rockowy pazur kompozycje w rodzaju New Generation Slave, Celebrity Touch, czy Feel Like Falling, z wyrazistymi riffami i elektryzującymi klawiszami idealnie koegzystują z rozbudowanym i poniekąd szalonym Escalator Shrine jak i stanowią kontrapunkty dla natchnionej liryczności We Got Used to Us oraz kołyszącej zjawiskowości The Depth of Self-Delusion czy transowego Deprived - będącego czymś na kształt kolażu cech charakterystycznych muzyki Tool i Porcupine Tree z własną tożsamością Riverside doprawioną intrygującą barwą, jak doczytałem saksofonu sopranowego. Może się nie znam, być może nazbyt naiwnie podchodzę do kwestii uznawania Riverside za grupę wyjątkową, a S.ON.G.S. z bezkrytyczną ekscytacją definiuję jako album perfekcyjny. Wiem, że się nie mylę z zaskakującą nawet mnie pewnością, bo słyszę i czuję intensywnie i jak bardzo merytorycznie by nie uzasadniać, że w obiektywnej rzeczywistości jest inaczej, to od ponad miesiąca mam przekonanie, że nie ma takiego argumentu który przed radykalnym upieraniem się co do swoich odczuć by mnie powstrzymał. Doznałem swoistej iluminacji, ujrzałem w dźwiękach Riverside czystą magię, dotknąłem niemal absolutu i wszystko za sprawą jednego koncertu. To nadzwyczajne jak mocno otworzył mnie on na tą muzykę, jak gwałtownie odmienił moje dotychczasowe spostrzeganie ich twórczości.

sobota, 19 grudnia 2015

Kadavar - Berlin (2015)




Moja wewnętrzna blokada determinowana i jednocześnie manifestowana niechęcią do niemieckiego mielenia produkowanego przez weteranów spod znaku power, heavy, speed, thrash metalu oraz innych gothic czy sympho wynalazków powoduje, iż nawet liznąć twórczości kapel o tym pochodzeniu nie próbuję. Bez względu na przynależność gatunkową, nie mówiąc nawet naturalnie o jakości - twarde postanowienie mi towarzyszy, że germańskie kwadratowe granie nie spaczy mojego dobrego gustu i kropka. W jakimś sensie (pewnie sporym) jest to całkowicie irracjonalne przekonanie, szczególnie ze względu na istotę niemieckiej, a w szczególności berlińskiej awangardy i jej znaczenie dla rozwoju nie tylko muzyki ale i szeroko rozumianej sztuki. Wiem że sporo Europa w sensie rozwoju kultury temu miastu zawdzięcza i posiadam też wiedzę wyczytaną, iż współcześnie w retro graniu (bo o nim tu będzie) na terenie naszych zachodnich sąsiadów jest nielicho. Świadom też jestem, iż pośród wysypu tego rodzaju zespołów pewnie kilka zasługuje na większą uwagę, ja jednak niczym twardogłowy radykał ze spaczonym umysłem przez osobiste doświadczenia i nabyty sceptycyzm nie jestem w stanie fobii przezwyciężyć i zwyczajnie ignoruje ten twórczy ferment. Nawet gdy w magazynach muzycznych szanowani eksperci uwagę swą na przedstawicielach tej sceny skupiają, ja trzymając się kurczowo uprzedzeń podważam wiarygodność i podstawy ich ekscytacji. Zrobię to teraz w najprostszy sposób za pomocą bezpośredniego starcia nie opierając się na przypuszczeniach lecz miarodajnej autopsji. Postawię na jednej szali wielokrotnie potwierdzaną wartość takich grup jak Rival Sons, Orchid, Graveyard czy Lonely Kamel z promowanym intensywnie jednym z liderów niemieckiego spojrzenia na retro rocka. Na tapecie najnowsza produkcja Kadavar ze stylową okładką i sugestywnym tytułem. Berlin w odtwarzaczu kręcił się kilkukrotnie, a z każdym kolejnym odsłuchem coraz bardziej jasne się stawało, że startu do albumów światowych liderów to absolutnie nie ma. W cuglach wyżej wymienieni przedstawiciele sceny amerykańskiej, szwedzkiej czy norweskiej wygrywają bo proponują coś więcej niż tylko miałkie kopiowanie bohaterów sprzed lat. To mój zarzut w stosunku do longa Kadavar, że brak indywidualnej charyzmy sprowadza ich granie do poziomu cover bandu, który ma ambicje nagrywania własnych kompozycji, ale bez większego poparcia w umiejętnościach kompozytorskich i wykonawczych. Na plus jedynie wyróżniłbym The Old Man, Last Living Dinosaure, Lord of the Sky czy Circles in My Mind lecz to i tak jedynie tylko zgrabne numery bez dłuższej przydatności do spożycia. Perspektywy rozwojowej na razie nie widzę i nie bardzo mam ochotę podejmować kolejne próby konfrontacyjne. Czasem warto spróbować otworzyć szerzej oczy by dostrzec coś intrygującego, pokonać uprzedzenia, zebrać się na odwagę by nieco przewartościować swoje spostrzeganie. Jednak jeszcze nie tym razem. 

czwartek, 17 grudnia 2015

Manglehorn (2014) - David Gordon Green




Przede wszystkim nostalgiczna, ale też na poły bezpośrednio surowa i ambitnie artystyczna obyczajówka, której bohaterem samotny starszy człowiek zafiksowany na wydarzeniach z przeszłości, zapętlony w ich ciągłym roztrząsaniu. Zblokowany ich znaczeniem z ustawicznym echem, jakie w jego życiu powodują. Dziwak o wielopłaszczyznowym rysie psychologicznym, który żyje w poczuciu utraty prawdziwej miłości, niespełnieniu ambicji, niewykorzystaniu jedynej okazji, zaprzepaszczeniu wyidealizowanej szansy. Postać wieloznaczna, niejednorodna, wzbudzająca sympatię ale i równie intensywnie irytująca stąd i trudna do oceny. Niby ktoś do bólu zwyczajny, ale i intrygująco wyjątkowy. Zastanawiam się co reżyser chce mi za pośrednictwem opowieści o tym akurat człowieku przekazać, na co zwrócić szczególna uwagę. Domyślam się tych intencji, rozumiem znaczenie "klucza", lecz brak mi jednoznacznych dowodów czy trafnie je spostrzegam. To niby ciekawe uczucie, takie co nieco po omacku błądzenie, składanie wyłącznie poszlak w miarę spójny wzór. Lecz pewnie chwilowa fascynacja szybko uleci z pamięci, bo to nie oszukujmy się obraz z rodzaju tych wartościowych jednak przez wzgląd na brak cech szczególnych, skazany na zapomnienie pośród innych równie bezimiennych.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Life of Pi / Życie Pi (2012) - Ang Lee




Pierwszy plan to koncertowa robota operatora, urokliwe lokacje, barwne kadry i dynamiczne ujęcia. Wizualny przepych dominuje, a wtórują mu sztuczki spod ręki speca od efektów specjalnych. Daje to spektakularny efekt wynikający z natężenia bodźców wzrokowych i plastycznie jest dla widza niezwykle atrakcyjne. Ale to tylko fasada, takie „szoł” dla oka, które skrywa pod tym malowniczym anturażem drugi plan. Ten właściwy, czyli głęboko filozoficzną przypowieść. Jej jądrem człowiek i jego potrzeba poszukiwania transcendencji. Bytów pod postaciami bóstw i tej odwiecznej konfrontacji racjonalizmu z religijnością, starcia „ja wierzę” z „ja nie wierzę”. Dwie historie zaproponowane – ta podkolorowana i ta bez kosmetyki. Pytanie którą wybierasz zadane i odpowiedź uzyskana, która sugestywnie fenomen wiary wyjaśnia. Możesz dla potrzeby ducha uwierzyć w niezrozumiałe lub po gruncie twardo stąpając pogodzić się z prozaicznością życia. To ty decydujesz co dostrzeżesz i co przed tobą pozostanie ukryte. Nie udowodnisz istnienia Boga, bo wiara to przeświadczenie bez niepodważalnych dowodów. Tyle, że łatwiej się chyba żyje gdy wyobraźnia hiperaktywna. Podobno – chyba? :)  

P.S. I to wszystko co powyżej napisane to prawda, cała prawda i tylko najprawdziwsza prawda. Byłby zachwyt bezgraniczny gdyby nie ten moralizatorski ton i zbyt neonowe sztuczki wizualne. Rozumiem, taka koncepcja twórców.

piątek, 11 grudnia 2015

Far from the Madding Crowd / Z dala od zgiełku (2015) - Thomas Vinterberg




Widzę, że przez duże studio filmowe (wiem, to koprodukcja) talent Michaela Vinterberga został dostrzeżony i z charakterystyczną wprawą zagospodarowany. Na jak długo w mainstreamie ze swoją twórczością zakotwiczy, to się okaże, bo ta anglojęzyczna produkcja, mimo że od strony wizualnej zachwycająca to już emocjonalnie nijaka. Fakt że ten melodramat kostiumowy (jakby w innych gatunkach to się nie przebierali), od strony technicznej jest poprawny, taki rzekłbym rzemieślniczy. Dzieje się tutaj sporo w sferze relacji międzyludzkich, jednak w moim przekonaniu zawartość prawdziwych, poruszających emocji jest niemal zerowa. Może problem tkwi w tym, że ja nie jestem w stanie takich melodramatycznych uniesień w odpowiedni sposób spożytkować przetwarzając na pełne emocjonalnego zaangażowania przeżycie i co istotne ckliwe wzruszenie. Wyzuty jestem z tego rodzaju płaskiej uczuciowości, co w przypadku Far from the Madding Crowd nie pozwala na zachwyty, ale i dumny, że prostymi wręcz pretensjonalnymi środkami reżyser kupić mnie nie zdołał. Prawdę mówiąc to wynudziłem się w czasie seansu ogromnie, przebrnąłem przez tą historię na raty, aż w czterech podejściach i gdyby nie ciągła nadzieja, że w którymś momencie przełom nastąpi i z kwadratowej emocjonalnie opowieści prawdziwa żywa dramaturgia się wykluje, to już po kilkudziesięciu minutach przestałbym się maltretować. Z szacunku dla dotychczasowej twórczości Vinterberga do końca dotrwałem i żałuję tego poświęcenia, gdyż płonne okazały się me nadzieje. Jedyne co na pochwałę zasługuje, to praca operatora, który pięknie sielską atmosferę wiktoriańskiej wsi w zdjęciach uchwycił. Scenografia i kadry rzeczywiście są czarujące, niestety scenariusz, a dokładniej ujmując przełożenie założeń na rezultat to całkowita porażka. Powtórzę, że nieprzymuszonych emocji w najmniejszym stopniu nie dostrzegłem, tym bardziej ich nie poczułem i tego reżyserowi tego formatu nie mogę wybaczyć.

P.S. Dla Pań męski Matthias Schoenaerts, a dla Panów dziewczęca Carey Mulligan – znaczy sugeruję, że pomimo wszystko każdy zdoła jednak w tym obrazie znaleźć jakieś plusy. :)

czwartek, 10 grudnia 2015

Bridge of Spies / Most szpiegów (2015) - Steven Spielberg




Coraz częściej słyszalne są głosy, jakoby Steven Spielberg w swej twórczości stawał się konwencjonalnie mechaniczny. Trudno się z tą tezą nie zgodzić, wziąwszy pod uwagę od kilku lat przedkładaną staranną poprawność nad oryginalność. Reżyser co swego czasu ogromne zamieszanie ikonicznymi już obrazami robił, dziś nic ponad warsztatową precyzję nie ma do zaoferowania. Robi filmy na wysokim poziomie, lecz brak im świeżości, która coś więcej li tylko satysfakcję by przyniosła. Wiek plus spełnienie artystyczne wygrały lub zwyczajna rutyna go zjadła? Cholera wie. Jednego jestem pewien totalnego kitu nigdy nie wpychał, a nawet kiedy zabierał się za formy może mało ambitne, w bawełnę nie owijając, takie po prostu banalne, nakierowane do precyzyjnie określonej widowni, to i tak w swej gatunkowej formule technicznie były one wyśmienite. Jest gość uporządkowany i w swym kinowym rzemiośle względnie równy, posiada swój charakterystyczny styl i w historii X muzy zapisał się wyraźnie. Wymieniać w porządku alfabetycznym tego co najdoskonalsze w jego twórczości i argumentować detalicznie dlaczego taki akurat mój wybór teraz nie zamierzam. Dla wątpliwej jakości lansu pastwić się nad tymi zdecydowanie bardziej schematycznymi produkcjami także nie będę, bo nie czas i miejsce na podsumowania, kiedy ten wstęp przy okazji mojej konfrontacji z Bridge of Spies miał tylko w założeniach odnieść się do obecnej oceny dokonań Spielberga. W tym miejscu dzisiaj, przy okazji najnowszej jego produkcji, zgadzam się z przykrością w pełni, iż rutyna mistrza pożarła. Dysponując historią o ogromnym potencjale, uzyskał efekt tylko przyzwoity - prawdę mówiąc zaprzepaszczając na spółkę z braćmi Coen na dzieło szansę. Bo większym dla mnie zawodem niźli forma reżysera Listy Schindlera okazał się scenariusz Coenów, w którym łapiąc za ogon wszystkie sroki żadnej w efekcie nie chwycono dostatecznie skutecznie. Rozdrobnienie i rozmiękczenie maksymalne nastąpiło z efektem finalnym w postaci filmu bez nawet śladowych ilości indywidualnego charakteru. Poprawność rządy bezdyskusyjnie przejęła i przez to niestety Spielberg strasznie błądzi, gdyż prócz braku charyzmy i elementarnej oryginalności strasznie drażni pseudorealizm historyczny wpasowany w ramy niepodważalnego kontrastu. Mamy zatem idealnych Amerykanów i ohydnych Sowietów, którzy nie mają jakiegokolwiek startu do praworządnych funkcjonariuszy ojczyzny demokracji, tej o formule jedynej i niepodważalnej. O zgrozo, oni nawet tego biedaka, szpiega radzieckiego nie drasnęli, on w tym sanatorium więzieniem nazwanym przebywając, wręcz zaczął miłością do systemu szanującego prawa człowieka pałać. Jasne że przesadzam, ale trudno nie drwić gdy zimna wojna i rywalizacja mocarstw w pluszowej formie jest ujęta. Wszystko niemalże zostało schematycznie i najjaśniej jak się dało skrojone podług łopatologicznej filozofii dla fast foodowej publiczności. Oj boli strasznie takie traktowanie intelektu widza (mam tu także siebie na myśli :)), który to pomimo naturalnej sympatii dla sojuszników zza Atlantyku, czuje się jak na spędowej wyprzedaży najlepszych produktów po najniższej cenie, znaczy naiwny łyka i nawet popijać nie musi. Spróbuje jednak odnaleźć pośród patosu, tego całkowitego braku scen dojrzałą emocjonalność poruszających na rzecz (mistrzu litości) szablonowej patriotycznej miałkości jakieś pozytywy. I zauważę, że plastyczne odtworzenie rzeczywistości, praca scenografów i speców od strony wizualnej dała radę. Role mimo, że nie oscarowe to warsztatowo bez jakiejś żenady, ale to przecież Hollywood i przedstawiciele kina spod tego sztandaru sroce spod ogona nie wypadli - tak sroka występuje w tym tekście po raz drugi. :) Niemniej jednak ja z kina wychodząc już dawno nie czułem się tak rozczarowany i ubolewam, że zamiast przeżyć coś wyjątkowego wpychany byłem w objęcia Hypnosa lub innego Morfeusza. Wstydu wielkiego Spilbergowi Bridge of Spies nie przynosi, tym bardziej chwały oszczędza. Daje jednak pewną szansę na przyszłość, bowiem jest u nas w kraju potrzeba nakręcenia Wielkiej Hollywoodzkiej Produkcji o Polskim Bohaterstwie Narodowym. Sugeruję niniejszym Panu Stevenowi złożenie aplikacji u Pana "Prezesa Polski" - z takim obecnie prezentowanym potencjałem węszę tutaj dla niego sporą szansę. Zrzutkę zrobim i wtedy na mur, beton Oscara zgarniem.

środa, 9 grudnia 2015

Ten Commandos - Ten Commandos (2015)




Taka oczywista nauka płynie z kontaktu z debiutem projektu sygnowanego nazwiskami takich weteranów jak Matt Cameron, Alain Johannes, Ben Shepherd i Dimitri Coats, że zawsze trzeba więcej czasu poświęcić by odkryć to, co skrzętnie skrywane tam gdzie po pobieżnych oględzinach nic wyjątkowo ciekawego nie można było dostrzec. Kilka, może kilkanaście uważnych przesłuchań było koniecznych, by na pierwszym (i ostatnim, może) krążku komandosów, wychwycić szeroki wachlarz inspiracji niekoniecznie pochodzących wprost od grup, w których na chwałę swych nazwisk pracowali. Jasne że trzon to Soundgarden i Queens of the Stone Age, ale prócz tych oczywistych wpływów czuć intensywne oddziaływanie także tych grup, które w ostatniej dekadzie XX wieku wraz z powyżej wymienionymi sceną rockową trzęsły. Wychwytuję więc subtelne wpływy ducha stonerowej pustyni reprezentowanej przez Kyuss, psychodelię Monster Magnet, transowość Alice in Chains, folkową chwytliwość Pearl Jam czy nawet zajawki wprost kojarzące się z Corossion of Conformity - z połowy lat 90-tych, czyli albumów Deliverance i Wiseblood. To rzecz jasna, te formacje bardziej znane, ale gdyby sięgnąć jeszcze głębiej spostrzegawczy i uzbrojony w odpowiednią wiedzę słuchacz wychwyci inspiracje mniej oczywiste. Bo to album niezwykle bogaty i coś czuję, że mimo, iż rewolucji w postrzeganiu muzyki mi nie przyniesie, nie przewartościuje mego spojrzenia na ogólnie rozumiany rock, to z pewnością jeszcze sporo satysfakcji z obcowania z dobrą muzą przyniesie.

wtorek, 8 grudnia 2015

Tiamat - Wildhoney (1994)




Dzisiaj, w tej współczesnej odsłonie, Tiamat nie znajduje się w orbicie moich zainteresowań. Nie jest to spowodowane jakością nagrywanych płyt, bo co obecnie nagrywa nie wiem - zwyczajnie kilku ostatnich albumów, to nawet nie słyszałem. Może jest to mój błąd i tracę kawał dobrej muzy z lenistwa, a może ta moja ignorancja tylko na dobre wychodzi, bo w mojej pamięci Tiamat pozostaje kapelą o której mówiąc czy pisząc, robię to wyłącznie przez pryzmat takich klejnotów jak Clouds czy właśnie Wildhoney. Faktem jest, że sprawdzając dorobek z ostatniej dekady mocno bym zaryzykował, zatem póki przekonującej rekomendacji z kompetentnych źródeł nie otrzymam, to tego ryzyka nie podejmę i w mojej pamięci ekipa Johana Edlunda nadal kojarzona będzie ze znakomitym dorobkiem z pierwszej pięciolatki lat dziewięćdziesiątych i co najmniej dobrym, a z pewnością odważnym z kolejnych kilku lat. W miejscu nie stali, każda następna płyta była względem poprzedniczki inna i przez czas dłuższy ta modyfikacja miała wymiar rozwojowy. Chociaż pisząc o Wildhoney jasno daje do zrozumienia, że w mojej opinii było to opus magnum w ich dyskografii to absolutnie, szczególnie A Deeper Kind of Slumber z perspektywy czasu nie uznaje za dzieło jakościowo wątpliwe. Różnica między nimi leży nie tylko w ogromnym sentymencie jakim darzę Wildhoney, ale przede wszystkim wiąże się z tajemną magią jaka krążek z 1994 roku spowija. To coś trudnego do ujęcia w słowach, możliwego do doświadczenia tylko tym, co podatni na ten rodzaj dźwiękowej wrażliwości. Mnie to uczucie nadal bliskie i uległość w stosunku do tego rodzaju estetyki nie obca, choć ograniczona jedynie do kilku pełnoletnich już krążków. Klimat w jakim Wildhoney zatopiony, to szczególna mikstura ciężaru mozolnego riffu i ulotnych onirycznych nastrojów generowanych przez instrumenty klawiszowe, osobliwe efekty i z intuicją dozowaną ciszę. Misternie tkana, pełna przestrzeni konstrukcja dominuje, rozlewając się swobodnie w otwartą formę, w której to emocje wyznaczają zakres tego co stosowne. To rodzaj malowania dźwiękiem finezyjnych, plastycznych kompozycji i uzyskiwania tym zabiegiem efektu duchowego oczyszczenia. Wespół ze spójną zawartością muzyczną idzie też detalicznie przemyślana filozofia graficzna z paletą odcieni czerwieni, żółci i czerni, idealnie wpisując się w koncept. Każdy z utworów z osobna jak i w ujęciu komplementarnym, przesiąknięty jest intrygująco zjawiskową aurą z odpowiednio intensywną dozą tajemnicy w poetyckiej formule tekstów. Hipnotyzuje i uzależnia melancholią, ekscytująco rozbudza pasję, pieści kołysząc zwiewną melodią i przytłacza masywnym riffem - bawi się subtelnymi kontrastami utrzymując napięcie. Wykorzystuje rozwiązania praktykowane w rocku progresywnym i przenosi je na grunt metalowy.  W tym kontekście określanie swego czasu Tiamat metalowym Pink Floyd, nie wydaje się nawet i dzisiaj na wyrost. To najwyższej jakości wytrawna porcja artystycznej  strawy dla duszy.

P.S. Bez komentarza pozostawię dziwaczne zachowania Edlunda, które w sieci sam umieszcza - jego obłęd jego sprawa. Nie zachęca jednak ten stan psychiczny do zapoznania się z jego obecnym twórczym dorobkiem.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Sleepers / Uśpieni (1996) - Barry Levinson




Przerwać, w ekstremalnym przypadku zabić dzieciństwo, błędy gówniarskie spotęgować i finalnie do tragicznych konsekwencji doprowadzić. Potrafi tego dokonać świat dorosłych, tych tylko w teorii dojrzałych, bo w rzeczywistości często podłych degeneratów bądź ignoranckich prymitywów. Niezwykłą historię Barry Levinson zekranizował, stworzył obraz w moim przekonaniu zasługujący na miano co najmniej klasyka kinematografii lat dziewięćdziesiątych. Bogatego paletą wielowymiarowych wątków, naturą konsekwencji jakie implikują, ekscytującego walorami warsztatowymi i emocjonalnością - przygnębiającego i poruszającego. W nim treść niezwykle ważka i sposób jej ukazania zasługujący na uznanie. On modelowym przykładem triumfu kina hollywoodzkiego, gdzie ogromne możliwości finansowe współistnieją z poważną tematyką. Oglądam po raz kolejny i z ciągłym emocjonalnym zaangażowaniem, wiedząc naturalnie co zobaczę. To obraz, który darzę ogromnym sentymentem i jak tylko będzie okazja jeszcze nie raz go obejrzę. 

sobota, 5 grudnia 2015

The Pianist / Pianista (2002) - Roman Polański




Po kilku latach przerwy powróciłem do Pianisty Polańskiego, by osobiste i myślę, że frapujące refleksje zebrać pozostawiając je na stronach bloga. Skupiłem się podczas seansu w pełni na obrazie, w kontekście współczesności jakbym premierowe z nim spotkanie odbywał, a teraz gdy w tle płynie ścieżka dźwiękowa i silne emocje mną na nowo wstrząsają, próbuję kłębiące się myśli zebrać i w miarę spójnie je spisać. Przepraszam z góry za ewentualny chaos formy lub brak żelaznej konsekwencji, bowiem historia życia Władysława Szpilmana, a precyzyjniej pisząc obserwacja okresu spędzonego w okupowanej Warszawie, to niezwykle poruszające doświadczenie, które utrudnia zachowanie zimnej krwi i pozbawia potrzebnego dystansu, by w miarę kompetentnie, przede wszystkim walory czysto techniczne czy artystyczne produkcji opisać. Szczególnie, gdy dodatkowym obciążeniem dla emocji niedawno obejrzany dokument, w którym narratorem opisującym te czasy sam Szpilman, a jego naturalnie głęboko zaangażowany, drżący wyraźnie ton głosu nadal w głowie wybrzmiewa. Tyle tytułem usprawiedliwienia, bądź uzasadnienia fundamentalnych przyczyn braku zdystansowanej percepcji i zaburzających poniekąd (asekuruję się) jej rzeczowość powodów. Bo z premedytacją uniknę tutaj pisania o dostrzeżonych, bądź niezauważonych walorach artystycznych, cechach typowo warsztatowych uznanego reżysera, operatora czy autora muzyki. Nie wspomnę także o umiejętnościach aktorskich zaangażowanych gwiazd polskich czy zagranicznych oraz daruję sobie artykułowania perspektywy ideologicznej czy światopoglądowej. Odniosę się jedynie do sedna materii, historii ocalenia jednego życia i jej symbolicznego znaczenia, bo ona jak w soczewce skupia postawy człowieka w momentach ekstremalnego zagrożenia. Zrobię to by nacisk położyć wyłącznie na postać Władysława Szpilmana, podkreślić szacunek dla jego antybohaterskiej postawy (w tym rozumieniu niepotocznym) i zrozumienia tej nadrzędnej potrzeby utrzymania się przy życiu. Tym przede wszystkim ujął mnie najmocniej, że absolutnie swojej wyjątkowości nie afiszując tylko i wyłącznie skupił się na postaciach, dzięki którym własne życie zachował. Bez względu na pochodzenie ludzi ocenił, dzieląc ich jedynie na szlachetnych i podłych, bez obrzydliwego wartościowania przez pryzmat cech, które w rzeczywistości zawsze były bez znaczenia dla moralnej oceny. W tym miejscu zakończę swą wypowiedź i za pomocą paradoksalnie donośnego milczenia, pozwolę teraz spojrzeć na tą bolesną historię z tej własnie płaszczyzny, z której myślę, że wyraźnie widać czystą naturę prawdziwego człowieczeństwa. 

P.S. Wiem, że dla całościowego obrazu brakło lektury wspomnień Szpilmana będących podstawą ekranizacji, która co naturalne z racji ograniczeń czasowych niestety zapewne wiele ważkich wątków pominęła, a pewne spłyciła. Może kiedyś, w przyszłości uda się znaleźć odpowiednią ilość czasu, by tą zaległość nadrobić i ewentualnie dodatkowe przemyślenia do powyższego tekstu dopisać. 

czwartek, 3 grudnia 2015

Adele - 25 (2015)




Ciekawe było przyglądanie się szaleństwu, które ogarnęło rynek muzyczny, gdy po czterech latach studyjnego milczenia swoją trzecią płytę Adele zapowiedziała. Napięcie rosło wprost proporcjonalnie do zbliżającej się daty premiery i tuż po wrzuceniu w otchłań internetu pierwszego singla, promowanego obrazkiem nie byle kogo, bo Xaviera Dolana, nawet ja się dość mocno podjarałem. Powodem mojej osobistej ekscytacji, było nie tylko Hello, jako nienaganna kompozycja, ale właśnie wizja i warsztat Dolana, którymi wybornie uchwycił klimat tego numeru. Świetna podwójna robota i sporo wzruszenia, bez względu na przewidywalność formy i trywialność prowokowanych emocji. Tak to już jest z utworami Adele, że one w większości absolutnie poza względny schemat nie wychodzą, ale ich siła ogromna tkwi w precyzyjnym trafieniu w tą intymną strunę, która to intensywnie rozedrgana człowieka bezgranicznie porusza. Hello w na poły artystycznym i pretensjonalnym anturażu stworzonym przez cudowne dziecko kanadyjskiego kina, powoduje niezwykle wysokie natężenie poruszeń i stanowi bezwzględny dowód na ponadprzeciętną wrażliwość Adele i Xaviera. Coby jeszcze nie napisać, jakich górnolotnych określeń nie użyć i jak bardzo osobiście wstydzić się podatności na tego rodzaju emocjonalną sugestię, to jedno przyznać muszę i absolutnie poczucia oczarowania się nie wyrzekam – apetytu to mainstreamowe dzieło mi narobiło. :) Niestety (nie będę w bawełnę owijał), po kilku przesłuchaniach pełnego materiału z krążka, mój własny entuzjazm przygasł, bo on w tym wymiarze kompletnym, to sporo wątpliwości we mnie wzbudził. Nie nazwę 25 jednak albumem słabym, bo w znaczeniu czysto warsztatowej roboty sztabu kompozytorskich czy producenckich osobistości, to produkt w pełni profesjonalny. W tym jednym określeniu zawarty jego istotny walor i jednocześnie równie znacząca wada. Mianowicie materiał jest tak wypieszczony, że sprawia wrażenie zbyt dopasowanego do oczekiwań. On jest tak idealnie skrojony do wymagań rynku, a dokładniej pisząc nastawiony na pobijanie kolejnych rekordów sprzedaży, że jego autentyzm staje pod ogromnym znakiem zapytania. Czy głębokie emocje wypływające z tekstów i głosu Adele nie są niestety surowcem z którego syntetyczny, tylko udający osobisty materiał powstał? Mam takie odczucia i jestem po części wściekły, że ta zjednująca świadomych fanów naturalność, ten ogromny potencjał, jaki we wrażliwości artystycznej i emocjonalnej Adele tkwi, został tutaj zaprzedany na rzecz komercyjnego sukcesu. Bo jak inaczej skomentować tą miałkość made in Celine Dion jaka w Water Under Bridge zawarta, przelukrowaną przebojowość na kształt plastikowego popu gwiazdek pokroju Kate Perry, jaka tanecznym rytmem Send My Love do poziomu żenady sprowadziła, czy pisząc wprost schlebianie gustom tych odbiorców, którzy na pytanie czego słuchają odpowiedzą, że wszystkiego. Wszystkiego, czyli niczego, bo co ich obchodzi konkretny wykonawca, jego ewolucja muzyczna, czasem progres innym razem regres, a najczęściej constans na albumach prezentowany. Przebój się liczy, który szybko przyjdzie na chwilę opęta i równie prędko zostanie przegoniony przez inny lub też wywietrzeje z niego magia pod ciężarem tysięcy przypadkowych odtworzeń. To jest mój zarzut względem 25 i podstawa mojego rozczarowania, że pośród kompozycji bezpiecznych, przez co nijakich, tylko kilka ambitnych perełek się znalazło. I Miss You z kapitalnymi bębnami, Remedy ze szlachetnym akompaniamentem fortepianu i Million Years Ago, subtelnie utkany na gitarze klasycznej czy nawet Love in the Dark, który pomimo patetycznej orkiestracji efekt poruszenia potrafi uzyskać. Gdyby z całego krążka z pięć, może sześć (bo When We Were Young też zasługuje na komplementy) tych wyjątkowych kompozycji wyciąć i w formie mini albumu wydać, to w taki sposób utrzymany zostałby szum wokół osoby Adele jak i rekord sprzedaży mini LP zostałby pewnie pobity. Co najważniejsze jakość najwyższa zostałaby zachowana i Adele nie naraziłaby się tak bezpośrednio na krytykę tych, co więcej ambicji od niej oczekiwali. Dla mnie 25 (co stwierdzam z przykrością), jako całość jest rozczarowaniem, bo od artystki tego formatu to akurat asekuracyjnego podejścia do kompozycji najmniej oczekuję. 

P.S. Pytanie - czy w I Miss You, to Ewę Bem słyszę? :) 

wtorek, 1 grudnia 2015

Spiritual Beggars - Demons (2005)




Rok 2005 i Spiritual Beggars powraca w odsłonie numer sześć, z drugim krążkiem na którym głos akurat daje Janne "JB" Christoffersson. Doskonale pamiętam to popołudnie, kiedy entuzjazmem kierowany, z dreszczykiem emocji, jakie zawsze towarzyszyły zakupom od dłuższego czasu oczekiwanych premierowych albumów, na drugi koniec miasta po zamówiony egzemplarz Demons się udałem. Będąc zdeklarowanym fanem akurat tego muzycznego oblicza Michaela Amotta, przekonany doskonałymi poprzednikami (Mantra III, Ad Astra, On Fire) prędko po powrocie do mieszkania krążek do odtwarzacza wpakowałem i oddałem się wchłanianiu rubasznego hard rocka. Porównania szczególnie z On Fire nasuwały się oczywiste i Demons w tej konfrontacji okazał się mniej intensywnie przesiąknięty hipisowską aurą. Porzucili też goście nieco luz i odjazdy w kierunku psychodelii, na rzecz bardziej bezpośrednich i czytelnych dźwięków. Prą na Demons naprzód niczym buldożery, to granie którego kręgosłup zbudowany został z grubo ciosanych, potężnych riffów, podbitych hammondowym uderzeniem klawisza. Brzmienie jest soczyste, maksymalnie energetyczne, uwypuklające moc surowych gitar. Jak swego czasu deklarował JB, w Spiritual Beggars na tym etapie szczególnie, istniał fajny przepływ pomysłów - weszli do studia z zarysem kompozycji i w dwa tygodnie mieli w pełni gotowy materiał. Czyli spontan jak na ekipę hard rockowców z metalowym bagażem doświadczeń przystało! :) Przypadek nie tylko Michaela Amotta, to sztandarowy przykład, że nie jedną stylistyką dojrzały muzyk żyje. Ciął typ rzeźnickie łamańce w Carcass, a wcześniej brutalnie piłował w Carnage. Szyje heavy pasaże w Arch Enemy i dodatkowo dla przyjemności mojej i wielu innych grzmoci hedonistyczne hard rockowe riffy w Spiritual Beggars. Dzięki ci chłopie za taki rozstrzał stylistyczny.

piątek, 27 listopada 2015

Artificial Intelligence: AI / A.I. Sztuczna inteligencja (2001) - Steven Spielberg




Bohaterami mechy, powołane do egzystencji z egoistycznych ludzkich pobudek, dla zaspokajania potrzeb bez względu na koszta. Niby temat wielokrotnie w kinie podejmowany, niby wyeksploatowany do cna, a jednak w tym spielbergowo-kubrickowym ujęciu ma w sobie coś więcej, ponad futurystyczną formę. Zamiast taniego efekciarstwa, dominuje dojrzała filozoficzna baśń traktująca o konsekwencjach i za nie odpowiedzialności. Wykorzystująca wątki z klasycznych powieści dla dzieci - nawiązania do Pinokia i Czarnoksiężnika z Krainy Oz są osią wokół której zbudowana wartościowa lekcja człowieczeństwa, paradoksalnie przez maszyny reprezentowanego. Chłopiec z drewna przez mistrza wystrugany, tutaj we współczesnym kształcie się objawia, jako cud technologiczny oparty na światłowodach - będący zarazem triumfem myśli naukowej jak i porażką nowoczesnego człowieka ulegającego "archaicznym" emocjom. One pomimo lat ewolucji wciąż największą jego słabością i kolejnym krokiem w stronę samozagłady, gdy uleganiu im tak duże możliwości kreacyjne w sukurs przychodzą. "Pinokio" marzy i tęskni, poszukuje i w tej "dłuuugiej" podróży mnóstwo doświadczeń zbiera - uczy się na własnej syntetycznej skórze, rozczarowania i upokorzenia przeżywając. Dociera w końcu do miejsca, gdzie jego potrzeby zostają zaspokojone - on tam nie jest dla mamusi, to mamusia jest dla niego. Piękny, bo przede wszystkim wzruszający to film, dojrzały gdyż do szlachetnych wartości się odwołujący, intrygujący jako że pobudza wyobraźnie i daje powód do głębokich przemyśleń. Tutaj Spielberg jako kreator z pewnością jest organiczny, w żadnym stopniu mechaniczny. 

P.S. Na marginesie to jeden z nielicznych filmów, gdzie Jude Law ze swoim zautomatyzowanym aktorstwem pasuje. Sztandarowy przykład kiedy ta kompatybilność roli i aktora jest tak wyraźnie dostrzegalna. I jeszcze jedno, ten łebek w roli Davida, chyba w swoim czasie wszystkim maniakom kina tak doskonale znany, daje tutaj taki popis, że czapki z głów - musiałbym go skaleczyć, by dowód zyskać, że on nie jest z tworzywa.

środa, 25 listopada 2015

Suffragette / Sufrażystka (2015) - Sarah Gavron




Taka sytuacja - kino studyjne, obecnych około 20-30 kobiet i ja rodzynek. Stąd pytanie, czy płeć męska ma głęboko w poważaniu ten temat? To uprzedzenia, arogancja, może brak M16 czy innego ustrojstwa w łapach kogoś w rodzaju Johna Rambo, o zbojkotowaniu seansu zdecydował. Wiem, rozumiem na seansie wieczornym pewnie proporcje zostaną wyrównane - jaki odpowiedzialny chłop w poniedziałek w czasie wytężonej harówy, tak około 14-tej ma czas na kino. :) Ja sobie na ten zuchwały luksus pozwoliłem i nie żałuję, bo prócz poniekąd znanej historii walki kobiet o prawo wyborcze w królestwie Wielkiej Brytanii, obejrzałem przede wszystkim sprawnie skonstruowany dramat, którego główną bohaterką młoda kobieta - upokorzona, bezsilna, a w konsekwencji doprowadzona do najwyższego poziomu frustracji, przez co zdolna do gigantycznych poświęceń. Matka, córka i buntowniczka, która przechodzi swoistą przemianę postaw, od pogodzonej z rzeczywistością, wychowanej w duchu pokory konformistki, do oddanej sprawie bezgranicznie, pełnej zapału aktywistki. Postawiona pod ścianą radykalizuje swe poglądy, podejmuje nierówną walkę z systemem opartym na bezduszności i ignorancji. I to by było tyle, bo tutaj przede wszystkim Sarah Gavron na człowieku się skupia i chociaż pod względem psychologicznym nie buduje głębokiej diagnozy, przyczyny nieco spłyca, dodaje sporo kobiecej ckliwości, która łzy intensywnie spływające po poruszonej twarzy prowokuje i do konstrukcji postaci poniekąd za wiele banału wprowadza, to akurat ma "szczęście", że do roli Maud Carey Mulligan zatrudnia, a wśród postaci drugoplanowych Helenę Bohnam Carter i Anne-Marie Duff obsadza. Dzięki tym wspaniałym aktorkom, z obrazu który w żadnym stopniu od strony wizualnej, artystycznej czy ogólnie technicznej ponad poprawność się nie wznosi, powstało kino wartościowe nie tylko przez pryzmat podniesionego tematu. Może nie każdego porwie, może nawet i nie przekona ale z pewnością w kilku fragmentach poruszy - chyba, że jesteś widzu zwolennikiem kina jedynie z ostrą wymianą ognia. :) Ty lepiej zamiast wybrać się na seans przypilnuj sobie by browar odpowiednio został schłodzony.

P.S. Małe wyjaśnienie odnośnie mych prywatnych przekonań, żeby była jasność. Krótko - równouprawnienie bezwzględnie tak, współczesny wojujący feminizm, generalnie chyba nie.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Riverside - Love, Fear and the Time Machine (2015)




Przyszedł czas na przełamanie, to znaczy całkowite przekonanie się do twórczości Riverside. :) Swego czasu, a było to tak na wysokości Second Life Syndrom, czyli drugiego albumu warszawiaków, dosyć intensywnie ten krążek eksploatowałem, tak że digipack szybko zaczął nosić wyraźne oznaki zużycia, co tylko potwierdzało, iż to co ładne najczęściej jest nietrwałe. Jak lichy okazał się materiał z którego opakowanie wykonano, tak też krótkotrwały był mój romans z muzyką Riverside. Znam (bo z obowiązku zawsze sprawdzałem) całą ich dyskografię, lecz zauroczenie nie przekształciło się w głębokie uczucie. Aż do teraz, kiedy zwrot nagły w tej historii nastąpił, a ja w dźwiękach komponowanych przez kwartet Mariusza Dudy odnalazłem, od lat przede mną skrywaną magię. Nie bardzo rozumiem co było powodem braku pełnej fascynacji - pogodzić się muszę, iż czasami trudne do pojęcia jest dlaczego akurat jedna grupa porywa, a inna posiadając podobne walory uczynić tego nie jest w stanie. Muzycznie w Riverside zawsze było do bólu profesjonalnie i z ogromną wrażliwością, może (szukam teraz powodu na siłę :)), problem leżał w osobie lidera i jego "jęczącej" manierze wokalnej, zbyt delikatnym używaniu "paszczy" do przekazywania emocji. Barwa mi nie odpowiadała, co przecież oczywiste kiedy admiratorem mocnych głosów byłem i mniej zrozumiałe, gdy nadal jestem. Tym oto sposobem zubożyłem swoją muzyczną codzienność, w której zabrakło dźwięków sygnowanych nazwą Riverside. Teraz sytuacja uległa gwałtownej transformacji, szczególnie paradoksalnie, że przy okazji albumu na którym Mariusz Duda śpiewa najbardziej subtelnie. Na Love, Fear and the Time Machine wraz z eterycznym wokalem, same kompozycje stały się kunsztownie wysublimowane lub patrząc na tą sytuacje z innej perspektywy, to muzyka finezyjnie wyciszona narzuciła Dudzie taki styl werbalnej interpretacji. Opowiada on cierpliwie i z zaangażowaniem, z dużą wrażliwością i przede wszystkim sugestywnie o ludzkich emocjach, w skrajnościach zagubionych. Manifestuje dojrzałość jako tekściarz i wraz z kompanami prezentuje wyrafinowany kompozytorski warsztat - perfekcyjne aranżacje bez szarpania się w wiązaniu różnorodnych barwnych motywów. Każdy pomysł naturalnie wypływa ze wcześniejszego zagrania, płynie wartkim nurtem do finału. Dominuje konsekwencja, rządzi wspólnie wraz z doświadczeniem, ściśle powiązana z wiedzą na temat struktury kompozycji. To jest ekstraklasa progresywnego rocka, bez nadętej megalomani zobowiązującej do pisania kilkunastominutowych kolosów. Esencja się liczy, wydestylowanie pełnego bukietu smaków, aromatu intensywnego i zamknięcie go w jedynie kilkuminutowej strukturze. Względnie zwarte, jak twierdzą członkowie zespołu piosenki, to clou dzisiejszej propozycji Riverside. Obycie w muzycznym środowisku w tę stronę ich popycha i dzięki niemu każdy numer to perełka. Poczynając od mojego subiektywnego faworyta jakim Saturate Me, przez singlowy cudownie eksponujący bas Discard Your Fear po zwwiewny Afloat - od czarującego Lost po jeszcze bardziej magiczny Found. Riverside nie stoi w miejscu, nie odcina kuponów od wciąż rosnącej rozpoznawalności, nie pozostał jedynie nadzieją rodzimego ambitnego rocka, on tą nadzieję spełnił. Obecnie członkowie formacji udowadniają, iż związanych z nimi oczekiwań nie powiązali jedynie z sukcesem na miarę muzycznej konwencji w jakiej funkcjonują. Zakładam (więcej, jestem pewny), że droga którą podążają, dostarczy jeszcze wiele okazji do narodowej dumy. Przyniesie mi artystyczne spełnienie i emocjonalne uniesienia!

P.S. Ani słowa nie napisałem, że dwa tygodnie temu widziałem ich na żywo - po prostu tak dech mi w piersi zaparło, że mowę mi odebrało. Serio!

piątek, 20 listopada 2015

Steve Jobs (2015) - Danny Boyle




Napraw to! Boyle z Fassbenderem i ekipą naprawił Jobsa, którego dwa lata temu J.M. Stern nieco zajechał poprawnością. Ten Jobs to bardziej pełny dramaturgi, trzymający przez cały seans za gardło rasowy psychologiczny thriller, niż oklepana, sztampowa biografia. To bogata w emocje symfonia, a jej siłą nie taki typowo hollywoodzki rozmach, ale surowa i esencjonalna kameralna estetyka, sprowadzająca się do potęgi oddziaływania dialogu i zwartej formy opartej na skumulowanym napięciu pojedynczych scen, splecionych z odpowiednią dramaturgią. Skojarzenia jakie taki styl we mnie wzbudził oscylowały wokół oscarowego Birdmana, sposób filmowania, korytarzowe bieganiny, ograniczenie lokacji do minimum czy centralna postać wokół której precyzyjnie sieć zależności i relacji budowana. Ona w centrum tego kosmosu i wokół niej ludzie w różnorakich konfiguracjach z nią powiązani. Jest córka, która córką nie jest wprost nazywana, porzucona partnerka z młodości, szef który w zderzeniu osobowości porażkę odnosi, dwaj przyjaciele z którymi szorstka przyjaźń iskry krzesa oraz współpracownica niczym wyrzut sumienia ludzkie odruchy w nim budząca. Bo Steve Jobs parafrazując (ok, słowo w słowo przepisując) fragment tekstu, którym okolicznościowo po obejrzeniu poprzedniej produkcji opisałem własne wrażenia, to żaden półbóg bez słabostek jakichkolwiek, tylko człowiek z krwi i kości, z równym udziałem wad i zalet jego osobowość konstytuujących. Geniusz pełen pasji, która w obsesje się przeradzając tworzyła i niszczyła. To utalentowany entuzjasta z wiedzą i energią, ale i despotyczny, pozbawiony sentymentów skurwiel - zdeterminowany i zmotywowany pasją kreacji nowej jakości, nie samym pieniądzem. W zależności od sytuacji skrajne cechy w nim ożywały i to akurat ciekawiej od Sterna Boyle zaznaczył. Docelowo despocie nadał cech człowieczych, bo Jobs nie był wyłącznie ludzką maszyną bez uczuć. One w nim głęboko były skrywane, a geneza wstydu związanego z ich okazywaniem zakorzeniona w dzieciństwie - porzuceniu, odrzuceniu i finalnie dorastaniu w adopcyjnej rodzinie, ogólnym braku satysfakcjonującego wpływu na własny los. Stąd właśnie potrzeba kontroli do rozmiarów obsesji urosła, pozwalając mu sięgnąć szczytów zawodowych i jednocześnie niemal dna w kwestiach rodziny. To naturalne przekleństwo wszelkiej maści geniuszy, którzy kierowani pasją o obłędu intensywności wybory zero jedynkowe czynią. Wóz albo przewóz, bez kompromisów - kupujesz to lub nie! Witaj w świecie niekompatybilności!

P.S. To niezwykłe, że brak fizycznego podobieństwa pomiędzy Jobsem i Fassbenderem (Kutcher na marginesie tutaj akurat wygrywał) nie psuje jednak wrażenia autentyczności. Zasługa w tym oczywiście tego genialnego aktora, który pokazał tutaj wiele masek/twarzy jakie jeden człowiek przybierał. Zrobił to tak przekonująco, że patrząc na niego brak tej parareli nie miał dla mnie znaczenia - on gra wnętrzem dzięki czemu sama sugestia, bez przeszarżowanej charakteryzacji jest skuteczna. To aktorski majstersztyk, nie tylko Fassbendera, wszak towarzyszy mu tutaj cała plejada warsztatowych mistrzów (Winslet, Daniels, Rogen, Stuhlbarg) bezapelacyjnie zasługujących na uznanie.

czwartek, 19 listopada 2015

Crimson Peak / Wzgórze krwi (2015) - Guillermo del Toro




Po wspaniałym Labiryncie Fauna z miejsca Guillermo del Toro do elity reżyserskiej w moim subiektywnym rankingu awansował. Niestety wszystko co po nim nagrać mu się zdarzyło jedynie wizualnie mogło zachwycić, bo treść w żadnym stopniu wysokiego poziomu nie osiągała. Pogodziłem się już, że bardzo długo przyjdzie mi czekać na chwilę kiedy przy produkcji sygnowanej jego nazwiskiem najwyższą notę postawię. Kiedy na horyzoncie pojawiły sie wzmianki o Crimson Peak pomyślałem, iż to może już teraz? Dziś jednak piszę, że byłem naiwny, zadaje sobie pytanie jak bardzo życzenie twardy realizm przysłoniło. Bo Wzgórze krwi jest wizualnie przebogate, stanowi bezsprzecznie ucztę dla wzroku, szczególnie gdy na przepych i fantazyjny klimat widz łasy - kiedy taka estetyka na modłę gotycką go fascynuje. Pod tym kątem patrząc na najnowszy film del Toro widz będzie usatysfakcjonowany, bo nawiązuje on do ikony jaką Drakula Francisa Forda Coppoli - również przez wzgląd na ciekawy montaż. Obraz unika też tego co we współczesnym kinie o takim kolorycie gatunkowym mocno mnie mierzi. Szczęśliwie dystansuje się od syntetycznego charakteru, jaki wypadkową użycia w nadmiarze grafiki komputerowej, nieudolnie imitującej pełną detali obfitą scenografię. Jasne że technologia jest tutaj dominująca, tyle że zakładam iż wrażliwość estetyczna del Toro, ekipy scenografów, autora zdjęć i finezja montażysty nie pozwoliły na dominację kiczu. Filtr wzrokowy pozwolił na uzyskanie względnego wrażenia naturalności miejsca oraz postaci i w efekcie sporego malarskiego artyzmu. Nie mogę też zapomnieć o tajemnicy zbudowanej z misternie zdobionych fragmentów oraz klasycznym rozumieniu pojęcia grozy. Sugestywnym i efektownym obliczu strachu, znaczy lęk widać i nawet pomimo baśniowego charakteru go czuć, chociaż jak trafnie stwierdził Tom Hiddleston - to nie jest horror, to gotycki romans. Jednego niestety zabrakło, co podkreśla wyraźną wyższość Labiryntu Fauna nad opisywanym obrazem. To treść której w rozumieniu głębokiego wartościowego przesłania wyraźnie brak. Ona rzecz jasna jest, tylko w zdecydowanie innej formule. Czasem jednak wystarcza, że film zauroczyć widowiskowym klimatem potrafi, ja jednak z utęsknieniem czekam na prawdziwe dzieło del Toro, równe mistrzowskiej opowieści o świecie Ofelii.  

wtorek, 17 listopada 2015

The Dead Weather - Dodge and Burn (2015)




Znawcą intensywnej, zakrojonej na szeroką skalę działalności muzycznej Jacka White'a nie jestem. Było i jest mi po drodze tylko po części z jego twórczością, stąd stanowisko poniżej zajęte nie będzie posiadało wartości jaką wyroczniom się przypisuje. Miarodajność jej ograniczona zostaje i w granicach subiektywnej opinii odnośnie zjawiska nie w pełni poznanego pozostaje. Nie bardzo fenomen jakim sięgająca nie tylko mainstreamu popularność Jacka W. mi zrozumiały, bo nadal nie widzę w tym człowieku muzycznego wizjonera. W moim przekonaniu trafił idealnie w czas, kiedy pusto w obrębie surowego rocka się zrobiło. Odważnie poszedł w kierunku niepopularnym, a potem to już tylko zdolności menadżerskie plus lans wśród yuppies robotę wykonały. ;) Dosyć już o Jacku, bo ty czytający moje wywody mógłbyś pomyśleć, że pojęcie autora tekstu o The Dead Weather ograniczone wyłącznie do nieuzasadnionego traktowania formacji jako folwarku w którym on rządzi i dzieli. Myślę że nazwiska które widnieją w składzie grupy, nie należą do ludzi którzy sroce spod ogona wypadli i własnej tożsamości nie posiadają. Alison Mosshart, Jack Lawrence i Dean Fertita, to artyści o ugruntowanej pozycji i silnych osobowościach, a ich wpływ na brzmienie The Dead Weather wyraźny. Ze współpracy tej ekipy powstał już trzeci album, a Dodge and Burn w moim przekonaniu udowadnia tylko ich silną pozycję na rynku, gdzie osadzony na urodzajnej glebie rock wyrasta i dorodne owoce wydaje. Korzenie są ewidentne, czyli największa legenda ze sterowcem kojarzona tutaj rządzi, natomiast nawóz  jakim one karmione, to już pochodna eksperymentatorskiego zacięcia. Znaczy odrobina odjechanej psychodelii, awangardowej elektroniki muśniętej vintage'owym brzmieniem i wokalnej kombinatoryki. Alison z tą swoją histerią w głosie i Jack skandujący rytmicznie, wspólnie i z osobna w różnorodnych konfiguracjach - nudy brak, wokalnie jest zdecydowanie ciekawie. Instrumentalnie czuć, że gimnastykować się by było intrygująco lubią. Jakby to niedorzecznie zabrzmiało, jest to takie kombinowanie w obrębie względnej prostoty surowością nazwanej. Jednak mnie najbardziej przekonują te numery, które prócz powyżej wymienionych cech, jeszcze kapitalnym groovem słuch pieszczą. Innymi słowy, te kompozycje które wprost zwartymi piosenkami mógłbym nazwać - I Feel Love, Lose the Right, Open up, Be Still i Cope and Go spełniają takie kryterium. Mnie (pamiętajcie ja się na White'a projektach nie znam), ten album zwyczajnie podoba się i chociaż nie sprawi (podobnie jak inne albumy z Jacka udziałem), że prywatne sanktuarium pod wezwaniem J.W. zbuduję, to z przyjemnością od czasu do czasu podepnę się do tej energii i podładuję swe akumulatory.

P.S. Chwilę po spisaniu własnych wrażeń, skusiłem się by sprawdzić opinie mądrzejszych, a przynajmniej bardziej ode mnie z tematem muzycznych dokonań Jacka White'a  osłuchanych. Niemal jednogłośnie twierdzą oni, że to bardzo dobry album, który rewolucji nie przynosi. Jest krążkiem który podąża wcześniej wytyczonym szlakiem, może jedynie takim bardziej piosenkowym krokiem. Czyli ja laik też trafnie Dodge and Burn podsumowałem. :)

poniedziałek, 16 listopada 2015

Biutiful (2010) - Alejandro González Iñárritu




W oczekiwaniu na najnowszą produkcję mistrza Iñárritu, sięgnąłem po obraz z 2010 roku i drugi seans z nim sobie zorganizowałem. Przyznaję, że odrobinę teraz żałuję, bo takie dobre samopoczucie jeszcze dwie godziny temu miałem, a teraz ono na przynajmniej kilka godzin prysło. Widać w międzyczasie, czyli w okresie trzech, czterech lat zapomniałem jakim Biutiful był druzgocącym doświadczeniem, potrafiącym człowieka zmaltretować przeokrutnie. Ludzie wraki w nim dominują, bez perspektyw niczym potępione duchy, które jakimś cudem jeszcze w fizycznym ciele przebywają. Potraktowani przez los czy własne błędy bezwzględnie, zatrzęsieniem wszystkich możliwych plag, od zaburzeń psychicznych po choroby ciała. Iñárritu życie w całkowitej ruinie śledzić każe, egzystencję w totalnym bagnie i odnoszę permanentne wrażenie, że zbyt obficie widza tą trucizną dla duszy obciąża - zbyt wiele cierpienia funduje, przygniata ciężarem trudnym do udźwignięcia. Z drugiej strony, jak trzeba autentyzm uwypuklić, to oczywiście użycie jakichkolwiek filtrów wykluczone - ukazana rzeczywistość musi być do bólu surowa, a przekaz głęboko duszę kaleczący. Pytanie tylko czy mistrz z tak głębokim realizmem rzeczywistość odtworzył, czy może dla uzyskania dojmującego wrażenia celowo przeszarżował? Skrajnie przygnębiające doznania zdecydowanie mi zaaplikował, dosłownie zrobił ze mnie masochistę, który świadomie ból sobie zadał. Nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek na taką katorgę sumienia się zdecyduję - ten krzyż jest zbyt ciężki, a ja na cierpienie jestem nieodporny.

piątek, 13 listopada 2015

Danny Collins / Idol (2015) - Dan Fogelman




Siła oddziaływania idola na życie fana ogromna, nawet wtedy gdy wielbiciel już w mocno dojrzałym wieku. Szczególnie kiedy w jego codzienności od lat absolutny brak satysfakcji i poczucie zaprzepaszczenia otrzymanych możliwości gości, a pogarda dla własnego odbicia w lustrze spokoju ducha naturalnie nie przynosi. Poczucie winy i frustracja permanentna w żelaznym uścisku nałogu utrzymuje, za cholerę nadziei na zmianę nie dając. Wtedy pewien zbieg okoliczności z idolem bezpośrednio powiązany nagłe otrzeźwienie przynosi, oczy otwiera i pozwala spojrzeć na siebie z perspektywy naiwnego ale pełnego szlachetnych przekonań młodziana. Nowa energia zrazu w człowieka wstępuje popychając do radykalnych działań, dla których czas już najwyższy. Ostatnia szansa przed nim i wykorzystanie jej obowiązkiem nie przywilejem, stąd zaangażowanie musi być bezgraniczne, a metody skuteczne. Inspiracją dla powyżej lakonicznie streszczonej fabuły prawdziwe życie, na poziomie scenariusza podrasowane wyobraźnią jej autora - innymi słowy to mniej więcej prawdziwa historia ale tak nie do końca. Zaczyn autentycznymi wydarzeniami sprowokowany, a dalej to już cholera wie, lecz to bez znaczenia kiedy finalny produkt okazuje się ogromnie wartościowy. Niby tutaj banał rządzi ale zadziwiająco zgrabnie skrojony na potrzeby filmu, potraktowany jednocześnie odpowiednio poważnie ale i z pewnym dystansem aby w śmieszność nie popaść. Paradoksalnie przed skrajną trywialnością i ośmieszeniem, to poczucie humoru obraz Fogelmana broni - podejście do spraw ważnych bez pretensjonalnej egzaltacji tylko z wiarygodnym balansem pomiędzy powagą, a luzem. To kino skrojone w sposób klasyczny, oparte na standardowych środkach bez pierwiastka artystycznie intrygującego lecz z całą paletą emocjonalnych barw, które w rzeczywistym życiu występują. Stąd ta przewidywalna opowieść w żadnym stopniu miałką nie może być nazwana, jej siłą znaczenie i naturalność oraz co oczywiste gdy na ekranie Al Pacino, Christopher Plummer lub Annette Bening gości, wspaniały warsztat aktorski z ich nazwiskami zawsze kojarzony.

czwartek, 12 listopada 2015

American Beauty (1999) - Sam Mendes




To już 16 lat od premiery minęło, w międzyczasie Sam Mendes kilka perełek wyreżyserował i na dobre potwierdził swój wysoki status za sprawą American Beauty początkowo zdobyty. Start miał zaprawdę kapitalny, bo historia Lestera Burnhama, który to z pokornego pantoflarza w wyemancypowanego mężczyznę się przeistacza, to dzieło dziś już klasyczne - takie co nic ze swej uniwersalności nie straciło. Może jedynie w pewnym wiekowo skonfigurowanym obszarze percepcji perspektywę odbioru zmieniło, w innej zaś dodatkowych barw, intensywniejszego kolorytu nabrało. Taki to obraz co wartość i znaczenie własne uzależnia nie tylko od wieku, ale i przede wszystkim życiowego etapu. Kryzys wieku średniego przychodzi do każdego w swym czasie, zapewne w formie i specyfice indywidualnej, lecz pewność jest iż on dotrze, nie ma przed nim ucieczki. Kierunek i schemat wszystkim wspólny, jedynie charakter jego osobisty, bo od wielu zmiennych uzależniony. Najtrudniejszym on wyzwaniem, gdy życie osobiste i rodzinne w gruzach leży, kiedy rozmontowane przez obojętność, często też bezradność wobec osobniczej emocjonalności we frustracji głębokiej zostaje zatopione. Rodzina przecież to galaktyka planet względnie autonomicznych, gdzie orbity się przecinają, a pola przyciągają lub odpychają w zależności od skomplikowanych wzorów. Te modele od wielu istotnych czynników zależne i w wielu przypadkach serią zaniechań czy błędów z przeszłości stymulowane. Nie ma prostego szablonu, który uniknąć ich pomoże, tutaj jedynie ustawiczna i systematyczna czujność, zaangażowanie głębokie oraz wiedza pokorą motywowana może względnie negatywne skutki pomóc okiełznać. Gwarancji powodzenia oczywiście brak, gdy o złożony byt ludzki chodzi! Taki alegoryczny obraz mam przed oczami, gdy dzieło Mendesa próbuję okiełznać, jego treść i przesłanie w pełni zrozumieć. Ono przeraża i bawi jednocześnie, tak je jako niemal czterdziestolatek odbieram, w ten sposób spożytkować i na doświadczenie przełożyć próbuje. Wyrwać z istoty i kontekstu jak najwięcej, by zminimalizować potencjalne dramatyczne skutki jakich we własnym życiu mogę doświadczyć. Bo American Beauty to lekcja życia jaką daje kino pełne wartościowej treści i niezwykłego artyzmu. Jest ono idealnym przykładem na to że sztuka wysokich lotów może posiadać znaczący walor pragmatyczny.

P.S. Na marginesie - obecnie Sam Mendes już drugiego Bonda własnego autorstwa do kin wprowadza, a ja nadal pierwszego jeszcze nie obejrzałem, bo wciąż obawiam się konfrontacji popkultury made in Mendes z prawdziwą sztuką w jego wykonaniu. 

wtorek, 10 listopada 2015

Black Hawk Down / Helikopter w ogniu (2001) - Ridley Scott




To nadal, mimo iż niemal piętnaście lat od premiery minęło, najbardziej spektakularny obraz wojenny w historii kina. Pisząc spektakularny mam na myśli widowiskowość uzyskaną dzięki operatorskiej wirtuozerii i dynamicznemu montażowi. Kamera jest wszędzie, obraz dociera z niemal każdej dostępnej perspektywy by dostarczyć najmocniej, najbardziej precyzyjnie i ponad wszelka miarę namacalnego autentyzmu pola walki. Walka z całym miastem, gdzie zza każdego rogu, budynku czy dziury tubylcy wyłażą i siekają z automatów, wyrzutni - bez skrupułów, bezmyślnie w kompletnym chaosie. Padają pod ostrzałem w ilościach niewiarygodnych, a i tak multiplikując się powracają w przytłaczających ilościach niczym jakieś kierowane rządzą mięcha zombie. Rozpierducha jest konkretna, a ogarnięcie jej przez zespół operatora to bezdyskusyjne mistrzostwo. Jeśli chodzi o warsztat Sławomir Idziak wzniósł się na poziom niebotyczny, połączył możliwości techniczne jakie dawał pokaźny budżet, z własnym wizjonerstwem i pomysłowością. To niepodważalny walor tej produkcji i poniekąd jednocześnie też jej minus, bo gdzieś pod tym pełnym realizmu miejsca i sytuacji operatorskim efekciarstwem, pod tą serią wybuchów, tym świstem kul zewsząd, tonami gruzu, złomu i rozbryzgującą się krwią z porwanych tętnic ginie przekaz odrobinę. Bez względu na amerykańską żonglerkę patosem niezwykle istotny i nie do końca tak bezkrytycznie pochwalny wobec amerykańskiego interwencjonizmu. Przesłanie przez pryzmat polityki odczytane zdaje się w miarę jasne - istnieją takie narody, które gardzą zachodnią demokracją, szczególnie kiedy ona (co tu się oszukiwać) przemocą narzucana arogancją im śmierdzi. Bez zwycięstwa nie ma mowy o pokoju, taki jest ich cały świat, w nim kompromis nie funkcjonuje, a ludzkie życie żadną przeszkodą by władze przejmować. W takim świecie nie ma miejsca dla cywilizowanych zasad, liczy się argument siły nie siła argumentu. Zachodnia demokracja w takich warunkach wyłącznie bronią zaprowadzana sama staje się skarłowaciałym odpowiednikiem tej z rozwiniętej Ameryki czy Europy. Nie sposób uniknąć ofiar przypadkowych, nie ma szans by w ferworze walki kolejnej fali niechęci wobec takich działań zapobiec. Giną mieszkańcy, śmierć ponoszą żołnierze - wstrząsający obraz bezsensownej przemocy prym wiedzie i szans brak na przerwanie tej spirali. Perspektywa dla bezpośrednio zaangażowanych w konflikt jest skrajnie odmienna i na dwóch przeciwstawnych biegunach usytuowana. To uzasadnione i usprawiedliwione, że ponad barykadę nie są w stanie się wznieść. Szczęściarzem ten kto z boku przygląda się tej zawierusze. On widzi więcej, a jego spostrzeganie pozbawione stronniczości do wyważonych wniosków może prowadzić. Niezależnie od tego jak bardzo może nie podobać się wtykanie wszędzie łap przez Amerykę trzeba uczciwie przyznać, że to nie pociągający za sznurki życiem ryzykują, to walczą zwykli ludzie dla których przyjaciel droższy własnego życia. Przecież prawdziwe przyjaźnie rodzą się w sytuacjach ekstremalnych - są najtrwalsze, gdy ich fundamentem pierwotne instynkty, nie racjonalne wybory. O tym moim zadaniem jest przede wszystkim obraz Ridley'a Scotta, a popis sprawności Idziaka i ekipy to tylko instrument do jego osiągnięcia, który swą błyskotliwością odrobinę uwagę od sedna odciągnął. 

poniedziałek, 9 listopada 2015

Gentlemans Pistols - Hustler's Row (2015)




Oh yeah yeah yeah yeah yeah yeah! Tak sobie pozwolę zacząć za wokalistą tych "vintage'owych" wyspiarzy skandując. Oni we wspaniały nastrój swoją kolejną płytką z łatwością mnie wkręcają, dając jednocześnie solidny zastrzyk pozytywnej energii - takie to różowe okulary i duża tabliczka czekolady w jednym. :) Wystarczy spojrzeć na ich wygląd, by już szeroki uśmiech na gębie się pojawił, a gdy zaczną bioderkami wywijać i nóżkami potupywać w rytm Devil's Advocate on Call to ja (chociaż moja natura raczej pesymistyczna i sarkazmem tryskająca) z marszu w wesołkowatego gościa się zmieniam. Sporo w tych dźwiękach endorfin i za to ich uwielbiam. Nie silą się na wyreżyserowane pozy, nie zgrywają zblazowanych rock'n'rollowców i co najważniejsze nie dbają o swój sceniczny wizerunek, bo go zwyczajnie nie mają. Chyba, że uznać iż spory dystans do siebie to ich naturalna poza, która ten wizerunek tworzy. Proszę mnie jednak opacznie nie zrozumieć, bo to żadni tam pajace, którzy ponad dobrą muzykę zgrywę stawiają tylko goście z pasją dla których kapitalne rockowe dźwięki idealnym środowiskiem rozwoju. Nakręcają zatem ten retro rockowy trend zdecydowanie w rock'n'rollowa uliczkę z impetem wjeżdżając - tam gdzie Phil Lynott Thin Lizzy zaprowadził i gdzie wielu mu podobnych satysfakcję płynącą z granej muzyki odnalazło. Mnie te okolice jako przyjazne się kojarzą i chętnie w nie się zapuszczam. Kiedy proza życia przytłacza, rutyna bezlitośnie spontaniczność morduje, gdy bezradny ręce załamuje lub wściekły wulgaryzmami sypię. Wtedy tak dla równowagi by harmonię przywrócić zwracam się w stronę optymistycznej gitarowej galopady, a Hustler's Row podobnie jak poprzednik w postaci At Her Majesty' Pleasure staje się oczywistym wyborem.

piątek, 6 listopada 2015

Everest (2015) - Baltasar Kormákur




Himalaje to niezwykle piękne góry, a ich majestat tutaj kamerą operatora jedynie w ułamku przecież uchwycony, dodatkowo dopieszczony efektami specjalnymi poraża jak i koniecznie każe zadać pytanie jak ogromne wrażenie to miejsce może robić na żywo spostrzegane. Faktycznie to pewnie brakłoby przymiotników aby ich monumentalizm i siłę oddziaływania na człowieka opisać, wszak posiadają one tak ogromny magnetyzm w sobie, że wciąż nie brak śmiałków, którzy ich panoramę z wierzchołka Mount Everestu pragną za wszelka cenę podziwiać. Film Baltasara Kormákura to właśnie kronika jednej z wypraw, która to niestety tragedią się zakończyła. Historia triumfu i chwile później strasznego dramatu, poruszający obraz poświęcenia i lojalności, bólu i cierpienia oraz pasji, która daje impuls do działania i determinacji - która motywuje do osiągania niemożliwego. Niestety ta szaleńcza fascynacja jednym z najgroźniejszych miejsc na Ziemi, zrozumiała przecież tylko nielicznym którzy smak zdobywania najwyższych szczytów poczuli, ma w sobie nie tylko naturalnie wliczone ryzyko jakie sami bohaterowie zaśnieżonych grani ponoszą. Przecież niemal każdy z nich ma rodziny, posiada instynkt samozachowawczy i jest osobą intelektualnie sprawną, jednak świadomie nierozsądny wybór podejmują stawiając własną pasję ponad nie tylko swe życie ale i spokój najbliższych. Jako osoba absolutnie pozbawiona fiksacji w temacie himalaizmu, nie rozumiejąc nawet w drobnym ułamku dlaczego podejmowane jest tego rodzaju ryzyko próbuje teraz sprowokowany, z całą mocą posiadanej empatii i wyrozumiałości usprawiedliwić tego rodzaju swoisty egocentryzm. Nie udaje mi się to jednak, bo jest to z natury niemożliwe póty sam miłością do ośmiotysięczników nie zapałam, póki osobiście nie stanę oko w oko z potęga natury i nie uświadczę ile daje konfrontacja z jej siłą. Wtedy gdy dotknę granicy życia i otrę się o śmierć namacalnie, poczuję czym jest życie i smakować je zacznę z zupełnie nowej perspektywy. Może gdy zaznam prawdziwego triumfu własnej siły nad osobistymi słabościami okupionego nadludzkim wysiłkiem i poświęceniem nie tylko dla idei ale i dla drugiego człowieka, to wtedy będę mógł przeniknąć tą tajemnicę. Zdobywając szczyty niemal kolekcjonerskiego obłędu uświadczę widząc jedynie to co jeszcze nie osiągnięte, a w cieniu pozostawiając wszystko co sukcesem jest tylko z przeszłości. Kierowany taką obsesją ponad wszystko kolejne wyzwania postawię, poświęcę każdą minutę życia na cierpliwe i konsekwentne realizowanie planu dla laików niezrozumiałego. Wtedy tylko dotknę jądra tej namiętności! 

P.S. To nie tylko świetnie zrealizowany technicznie, pasjonujący i głęboko poruszający film oparty na autentycznych wydarzeniach, to także dla całkowitych laików źródło podstawowej wiedzy o wspinaczce wysokogórskiej. Jako taki analfabeta w temacie przyznaję, iż ogromnie zafascynowany byłem przechodząc tą teoretyczną lekcję, jednak nigdy nie porwałbym się na praktyczną próbę. Za zimno, za wysoko, za niebezpiecznie!

czwartek, 5 listopada 2015

The Gift / Dar (2015) - Joel Edgerton




Nazwisko Edgerton przyciągnęło, bo ono z dobrym aktorstwem skojarzone. Zatem przez wzgląd na nie szansa została dana i dwie cenne godziny poświęcone. Niestety nie każdy zdolny aktor inklinacje do świetnej reżyserki musi posiadać lub inaczej nie od razu Rzym zbudowano. The Gift to w miarę sprawnie zrealizowany thriller, odpowiednio jak na gatunek tajemniczy z dość ciekawą fabułą i standardowymi, a może bardziej by tu pasowało określenie oklepanymi rozwiązaniami takimi w rodzaju - jeb(!) i w momencie na chwilę serducho staje. Niezłe kino, które w jednorazowym kontakcie nawet daje radę, lecz z pewności na długo w pamięci nie pozostanie i nie skusi na seans kolejny, bo zwyczajnie nie ekscytuje! Po cholerę przecież zawracać sobie głowę czymś wyłącznie poprawnym, kiedy mnóstwo pozycji piorunujących w zanadrzu. Ta debiutancka potrawa na razie taka mdła jednak może w przyszłości czymś o bardziej wyrafinowanym smaku Edgerton poczęstuje.

P.S. Oj jak ja nie lubię tej Rebeccy Hall - kiedyś sobie obiecywałem, że sporo czasu musi upłynąć bym nabrał odwagi aby z jej wyrazem twarzy się spotkać. Spróbowałem i co? Za odpowiedź niech posłuży stwierdzenie, że pozwolę jej nie zbliżać się do siebie znów przez czas dłuższy. Może niewielkie uprzedzenie w stałą niechęć ewoluowało.

środa, 4 listopada 2015

Down - NOLA (1995)




Przyszedł czas już najwyższy, by pośród subiektywnych opinii o albumach które dla mnie klasyką ogólnie rozumianego rocka i metalu, "maksymalnie subiektywna" refleksja w temacie debiutu Down się znalazła. Krążek ów od lat systematycznie gości w moim stereo i już wielokrotnie zamiary miałem, by kilka zdań o nim sklecić. Teoretycznie gotów byłem, brakowało czasu i żelaznej konsekwencji co wszelkie kłody pod nogi rzucane potrafi zwinnie przeskoczyć. Zawsze jakaś przeszkoda obiektywnej natury słów w czyny nie pozwalała zamienić. Dziś jednak przełom nastąpił, a jego zaczynem okazało się sentymentalne przeglądanie archiwalnej prasy muzycznej. W łapska moje wpadł stary egzemplarz "Młotka" - dla osób niewtajemniczonych, z jakiś innych powodów niżby merytoryczne moje teksty czytających na myśli mam tutaj poczytny swego czasu, a obecny i do dzisiaj na rynku polski odpowiednik brytyjskiego Metal Hammera. Znalazłem tam wywiad z filarem grupy jakim w przenośni i dosłownie (gabaryty) przez niemal dwadzieścia lat był Kirk Windstein. Interesująco z wrodzoną Jankesom nonszalancją i nabytym luzem między innymi o genezie powstania formacji opowiedział oraz detalicznie i obrazowo nagraną muzykę opisał. Zwięźle pisząc, spotkali się kumple (Kirk, Peeper, Rex, Phil, Jimmy i Todd) bez zobowiązań i napinki pojammowali i z tych spontanicznych sesji wykrystalizowały się numery. Jakie? Ano pełne pierwotnej siły, pulsującej energii i luzu, barwne i plastyczne - w doskonałych proporcjach te cechy w jednym tyglu zostały wstrząśnięte, a nawet i zmieszane (może dzięki towarzystwu odrobiny zioła i alkoholu, które to jednak nie zdominowały procesu twórczego, one były jedynie stymulatorem pobudzającym wyobraźnię). Posiadające oczywiste cechy macierzystych grup członków zespołu jak i jednocześnie kształtującą się własną tożsamość. Następnie efekty w studiu nagrali z żywym brzmieniem i oczywiście kapitalnym wokalem Phila Anselmo, który zarówno firmowego krzyku jak i rasowego śpiewu dla chwały projektu nie poskąpił. Razem zebrane i ochrzczone nazwą od miejsca narodzin pochodzącą oraz firmowane logiem co podobno źródło w niskim strojeniu miało. A że tak dobrze na rynku zostało przyjęte i masę satysfakcji sprawiało ojcom założycielom to i przedzierzgnięcia z projektu w pełnoprawny zespół jak historia pokazuje się doczekało. Cieszył ten fakt ówcześnie, raduje i dzisiaj, chociaż współczesne oblicze formacji nieco w ślepą uliczkę zabrnęło. Taka prywatna moja opinia, oparta o niepodważalne realia, nieraz podkreślająca chybiony pomysł rezygnacji z pełnowymiarowych albumów na rzecz quasi epek. Dzisiaj mnie tymi absurdalnymi ruchami nieco z równowagi wyprowadzają, kiedyś za sprawą wiecznych hiciorów w rodzaju Lifer, Stone the Crows czy Bury Me in Smoke wyłącznie w stan ekstatycznych muzycznych uniesień wprowadzali. 

P.S. Tekst powyższy jest luźną interpretacją rozmowy Z.Z. (pozostawię jedynie inicjały, bo tak! :)) z K.W. (Metal Hammer 12/1995). Stanowi on taką parafrazę konkretnych stwierdzeń i jest w krzywym zwierciadle odbiciem moich własnych ambicji stanowiących imperatyw zmuszający mnie do udawania dziennikarza muzycznego. Ot tak. :)

Drukuj