Znawcą intensywnej, zakrojonej na
szeroką skalę działalności muzycznej Jacka White'a nie jestem. Było i jest mi
po drodze tylko po części z jego twórczością, stąd stanowisko poniżej zajęte nie
będzie posiadało wartości jaką wyroczniom się przypisuje. Miarodajność jej
ograniczona zostaje i w granicach subiektywnej opinii odnośnie zjawiska nie w
pełni poznanego pozostaje. Nie bardzo fenomen jakim sięgająca nie tylko mainstreamu
popularność Jacka W. mi zrozumiały, bo nadal nie widzę w tym człowieku muzycznego wizjonera.
W moim przekonaniu trafił idealnie w czas, kiedy pusto w obrębie surowego rocka
się zrobiło. Odważnie poszedł w kierunku niepopularnym, a potem to już tylko
zdolności menadżerskie plus lans wśród yuppies robotę wykonały. ;) Dosyć już o
Jacku, bo ty czytający moje wywody mógłbyś pomyśleć, że pojęcie autora tekstu o
The Dead Weather ograniczone wyłącznie do nieuzasadnionego traktowania formacji
jako folwarku w którym on rządzi i dzieli. Myślę że nazwiska które widnieją w
składzie grupy, nie należą do ludzi którzy sroce spod ogona wypadli i własnej
tożsamości nie posiadają. Alison Mosshart, Jack Lawrence i Dean Fertita, to artyści o ugruntowanej
pozycji i silnych osobowościach, a ich wpływ na brzmienie The Dead Weather
wyraźny. Ze współpracy tej ekipy powstał już trzeci album, a Dodge and Burn w
moim przekonaniu udowadnia tylko ich silną pozycję na rynku, gdzie osadzony na
urodzajnej glebie rock wyrasta i dorodne owoce wydaje. Korzenie są ewidentne,
czyli największa legenda ze sterowcem kojarzona tutaj rządzi, natomiast nawóz jakim one karmione, to już pochodna
eksperymentatorskiego zacięcia. Znaczy odrobina odjechanej psychodelii,
awangardowej elektroniki muśniętej vintage'owym brzmieniem i wokalnej
kombinatoryki. Alison z tą swoją histerią w głosie i Jack skandujący
rytmicznie, wspólnie i z osobna w różnorodnych konfiguracjach - nudy brak,
wokalnie jest zdecydowanie ciekawie. Instrumentalnie czuć, że gimnastykować się
by było intrygująco lubią. Jakby to niedorzecznie zabrzmiało, jest to takie
kombinowanie w obrębie względnej prostoty surowością nazwanej. Jednak mnie
najbardziej przekonują te numery, które prócz powyżej wymienionych cech, jeszcze
kapitalnym groovem słuch pieszczą. Innymi słowy, te kompozycje które wprost
zwartymi piosenkami mógłbym nazwać - I Feel Love, Lose the Right, Open up, Be
Still i Cope and Go spełniają takie kryterium. Mnie (pamiętajcie ja się na
White'a projektach nie znam), ten album zwyczajnie podoba się i chociaż nie
sprawi (podobnie jak inne albumy z Jacka udziałem), że prywatne sanktuarium pod
wezwaniem J.W. zbuduję, to z przyjemnością od czasu do czasu podepnę się do tej
energii i podładuję swe akumulatory.
P.S. Chwilę po spisaniu własnych
wrażeń, skusiłem się by sprawdzić opinie mądrzejszych, a przynajmniej bardziej
ode mnie z tematem muzycznych dokonań Jacka White'a osłuchanych. Niemal jednogłośnie twierdzą
oni, że to bardzo dobry album, który rewolucji nie przynosi. Jest krążkiem
który podąża wcześniej wytyczonym szlakiem, może jedynie takim bardziej
piosenkowym krokiem. Czyli ja laik też trafnie Dodge and Burn podsumowałem. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz