wtorek, 17 listopada 2015

The Dead Weather - Dodge and Burn (2015)




Znawcą intensywnej, zakrojonej na szeroką skalę działalności muzycznej Jacka White'a nie jestem. Było i jest mi po drodze tylko po części z jego twórczością, stąd stanowisko poniżej zajęte nie będzie posiadało wartości jaką wyroczniom się przypisuje. Miarodajność jej ograniczona zostaje i w granicach subiektywnej opinii odnośnie zjawiska nie w pełni poznanego pozostaje. Nie bardzo fenomen jakim sięgająca nie tylko mainstreamu popularność Jacka W. mi zrozumiały, bo nadal nie widzę w tym człowieku muzycznego wizjonera. W moim przekonaniu trafił idealnie w czas, kiedy pusto w obrębie surowego rocka się zrobiło. Odważnie poszedł w kierunku niepopularnym, a potem to już tylko zdolności menadżerskie plus lans wśród yuppies robotę wykonały. ;) Dosyć już o Jacku, bo ty czytający moje wywody mógłbyś pomyśleć, że pojęcie autora tekstu o The Dead Weather ograniczone wyłącznie do nieuzasadnionego traktowania formacji jako folwarku w którym on rządzi i dzieli. Myślę że nazwiska które widnieją w składzie grupy, nie należą do ludzi którzy sroce spod ogona wypadli i własnej tożsamości nie posiadają. Alison Mosshart, Jack Lawrence i Dean Fertita, to artyści o ugruntowanej pozycji i silnych osobowościach, a ich wpływ na brzmienie The Dead Weather wyraźny. Ze współpracy tej ekipy powstał już trzeci album, a Dodge and Burn w moim przekonaniu udowadnia tylko ich silną pozycję na rynku, gdzie osadzony na urodzajnej glebie rock wyrasta i dorodne owoce wydaje. Korzenie są ewidentne, czyli największa legenda ze sterowcem kojarzona tutaj rządzi, natomiast nawóz  jakim one karmione, to już pochodna eksperymentatorskiego zacięcia. Znaczy odrobina odjechanej psychodelii, awangardowej elektroniki muśniętej vintage'owym brzmieniem i wokalnej kombinatoryki. Alison z tą swoją histerią w głosie i Jack skandujący rytmicznie, wspólnie i z osobna w różnorodnych konfiguracjach - nudy brak, wokalnie jest zdecydowanie ciekawie. Instrumentalnie czuć, że gimnastykować się by było intrygująco lubią. Jakby to niedorzecznie zabrzmiało, jest to takie kombinowanie w obrębie względnej prostoty surowością nazwanej. Jednak mnie najbardziej przekonują te numery, które prócz powyżej wymienionych cech, jeszcze kapitalnym groovem słuch pieszczą. Innymi słowy, te kompozycje które wprost zwartymi piosenkami mógłbym nazwać - I Feel Love, Lose the Right, Open up, Be Still i Cope and Go spełniają takie kryterium. Mnie (pamiętajcie ja się na White'a projektach nie znam), ten album zwyczajnie podoba się i chociaż nie sprawi (podobnie jak inne albumy z Jacka udziałem), że prywatne sanktuarium pod wezwaniem J.W. zbuduję, to z przyjemnością od czasu do czasu podepnę się do tej energii i podładuję swe akumulatory.

P.S. Chwilę po spisaniu własnych wrażeń, skusiłem się by sprawdzić opinie mądrzejszych, a przynajmniej bardziej ode mnie z tematem muzycznych dokonań Jacka White'a  osłuchanych. Niemal jednogłośnie twierdzą oni, że to bardzo dobry album, który rewolucji nie przynosi. Jest krążkiem który podąża wcześniej wytyczonym szlakiem, może jedynie takim bardziej piosenkowym krokiem. Czyli ja laik też trafnie Dodge and Burn podsumowałem. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj