piątek, 29 kwietnia 2016

Sunnata - Zorya (2016)




Nie będzie jednoznacznej opinii - poskąpię pełnego entuzjazmu i daruję sobie miażdżąca krytykę, bo w moim przekonaniu Sunnata w drugiej odsłonie ani na jedno, ani na drugie nie zapracowała. Ciągną się te numery mozolnie, nie nudzą, ale też nadmiernej ekscytacji nie wzbudzają. Ich konstrukcja niemal w każdym przypadku bliźniacza, oparta na mantrycznej rytmicznej powtarzalności i piekielnym brzmieniowym dole, jaki przygniatające riffy kreują. Główne tematy są uparcie rozwijane z progresywnym zacięciem i jednocześnie sludge'ową topornością. Do tego hipnotyczny, egzotyką pachnący klimat, na swój sposób chwytliwy groove zalatujący przed dwudziestu laty w Seattle produkowaną muzyką. Incydentalnie jakieś quasi drony i natłok wielogłosów, takich wokalnych harmonii z chóralnym zaśpiewem i zabawą efektem echa. To już na Climbing the Colossus w formule niemal bez zmian jakichkolwiek było przerabiane, więc brak pierwiastka zaskoczenia i błysku który by nadał materiałowi waloru wyjątkowości. Mam ambiwalentne w kontaktach z Zorya odczucia, bo czuć że Panowie mają potencjał ogromny, pomysły intrygujące, warsztat spory i zamysł na siebie koherentny, ale ja ciągle (upór maniaka się kłania :)) bardziej skutecznie słyszę ich w tych rejonach gdzie za sprawą The Last Bow jajcarsko rockową rozpierduchę robili. Stwierdzam, że po koniecznej (perturbacje w pierwotnym składzie) zmianie szyldu i poniekąd stylistyki (tu błąd :)) Satellite Beaver odebrał sobie szansę na coś więcej niż tylko status lokalnego lidera undergroundu. Może się mylę, zaryzykować i zakładać się, zatem nie będę, bo przekonania o nieomylności nie mam, jak i Sunnacie dobrze życzę, ale większej kariery pozostając w tej niszy stylistycznej im nie wróżę. Zwyczajnie tam może nie tak ciasno, jak chyba odludnie. Zresztą tam gdzie S.B. był osadzony milionów fanek zrywających koszulki też nie było. :)

P.S. Na żywca, w małym zadymionym klubie prezentacja tych numerów musi być niezwykle osobliwym misterium. Jeśli tylko będzie okazja nie odmówię sobie w nim uczestnictwa. 

czwartek, 28 kwietnia 2016

Riverside - Second Life Syndrome (2005) / Rapid Eye Movement (2007)




Dwójka i trójka Riverside doczekała się w końcu na stronach NTOTR77 uwagi, niestety w okolicznościach smutnych, bo zaskakująca śmierć Piotra Grudzińskiego w kontekście Second Life Syndrome i Rapid Eye Movement nie może zostać pominięta. Nakazuje ona spojrzeć z jeszcze głębszej nostalgicznej perspektywy na istotę twórczości grupy, zadając sobie także pytanie o przyszłość formacji w obliczu poniesionej straty. Droga Piotra dobiegła kresu, jednak mam ogromną nadzieję, że Riverside podniesie się po tym ciosie dopisując kolejne wspaniałe rozdziały w postaci albumów do swej sukcesywnie i z sukcesem rozwijanej kariery. Jasne, że nie będzie to proste, gdyż charakterystyczne, pełne przestrzeni gitarowe rzemiosło Grudzińskiego miało istotny wpływ na estetykę nagranych krążków. Jakby to jednak nie zabrzmiało okrutnie nie ma ludzi niezastąpionych, a świeża krew dostarczona do krwiobiegu nierzadko popychała grupy po przejściach do stworzenia dzieł wybitnych lub przynajmniej stawania na wysokości zadania. Nie mam w tym miejscu pewności gdzie będzie Mariusz Duda z Piotrem Kozieradzkim, Michałem Łapajem i następcą "Grudnia" za lat kilka, nie mam także obaw, że sczezną w zapomnieniu, bo mają odpowiednią determinację i pasję do tworzenia rzeczy niezwykłych. Widziałem to w ich działaniach na żywo podczas ubiegłorocznej jesiennej trasy koncertowej, było czuć dlaczego grają i że jeszcze w żadnym wypadku nie był to szczyt ich możliwości. Wykorzystałem dzięki zbiegowi okoliczności ostatnią szansę by ujrzeć ich na scenie w czteroosobowym składzie, wtedy nawet w najczarniejszych myślach nie spodziewając się nieszczęśliwego obrotu spraw. Moja głęboka fascynacja Riverside w miarę krótka, lecz znajomość z ich albumami już od debiutu praktykowana. Coś jednak nie zaskakiwało i musiało sporo czasu upłynąć bym zaczął dostrzegać w pełnym blasku artystyczny potencjał jaki zawsze w nich tkwił. Nadszedł w końcu ten moment o czym w poprzednich refleksjach w temacie Riverside pisałem, stąd nie będę się powtarzał i na wartości merytorycznej albumów z 2005 i 2007 roku się skupię. W moim przekonaniu Second Life Syndrome i Rapid Eye Movement to dwie strony tej samej monety, o tym samym nominale i tego samego rzecz jasna stopu. Osadzone w immanentnej dla warszawiaków stylistyce, konsekwentnie rozwijające wypracowaną estetykę, zakotwiczoną równie mocno na twardej metalowej podstawie jaką konkretne riffy zapewniają jak i przebogatych rozwiązaniach czysto progresywnych. One fenomenalnie zaaranżowane w spójną całość z istotnym udziałem niebanalnej nowoczesnej elektroniki i klawiszowej tradycji oraz rytmicznych rozwiązań jakie intrygująco bujające basowe linie i perkusyjne bicia dostarczają. Nie ma na tych krążkach dominacji jednego składnika ani nawet odrobiny mdłych, jałowych nut. Egzaltowana zaduma przenika się z chwytliwym drajwem, kołyszące fragmenty w symbiozie współistnieją z dosadnym ciężarem - napięcie permanentnie podkręcane koegzystuje z luzem. Wszystko wyważone z aptekarską precyzją, homogeniczne i zaaranżowane z udziałem czystej artystycznej wrażliwości. Prawdziwa dźwiękowa przygoda w świecie nut przynoszących autentyczną rozkosz. 

P.S. Tak na marginesie napiszę, że pamiętam zakup Second Life Syndrome i moją złość, że wyłącznie w formie digipacka wydany, a że do nośników mam praktyczne podejście nigdy za tego rodzaju kartonowym i przez to nietrwałym sposobem wydawania płyt nie przepadałem. Pogodziłem się w końcu z myślą, że za jakiś czas przetarć na grzbiecie nie uniknę, a zerkający z półki krążek drażnił będzie swą spaczoną estetyką. Dzisiaj nie drażni, czasy się zmieniły. :) 

środa, 27 kwietnia 2016

Black Peaks - Statues (2016)




Piszę o tych gościach praktycznie nic o nich nie wiedząc, znaczy nie wiem skąd przybyli, dokąd w swych muzycznych eksploracjach zamierzają się udać, dlaczego grają i robią to w taki właśnie sposób, itd. itp. Nie orientuję się, bo nie zlustrowałem ich w necie, może z braku czasu (zalatany jestem), a może z lenistwa. Pewnie wkrótce przeprowadzę odpowiedni "research", jednak teraz analiza i wnioskowanie zostaną przeprowadzone wyłącznie na podstawie przesłuchanego materiału muzycznego. Zakładam, że Statues to ich debiut, a poznałem go za sprawą przypadkowej rekomendacji jaka się napatoczyła niedawno. Krążek promowany aż trzema kompozycjami ubranymi w obrazki, które na odpowiednich platformach internetowych hulały zanim pełny album ujrzał światło dzienne. Glass Built Castles, Savoiur i Crooks podobne do siebie w kwestii formalnej, jednak względnie zachowujące własną indywidualną tożsamość i technicznie nie pozwalające mieć jakichkolwiek uwag ani pretensji. Zaś same dźwięki płynące są relatywnie intrygujące, umiejscowione na przecięciu chwytliwych harmonii i nieco chaotycznej, aczkolwiek widowiskowej technicznej ekwilibrystyki. Skojarzeń kilka, a na czele postawiłbym The Dillinger Escape Plan wespół z Protest the Hero oraz po części Deftones i Mastodon – z tych znanych i umownie oczywiście wzbudzających poczucie zbieżności stylistycznej. Przyznaje się, że po początkowym intensywnym zainteresowaniu wspominanymi klipami, po odpaleniu pełnego longa mój entuzjazm ostygł na tyle, że szybko do kolejnych odsłuchów nie przystępowałem. Jak już w końcu wtórny i dalsze kontakty z Statues nastąpiły, to te pozostałe numery także zaczęły odpowiednio kleić się do moich uszu. Kompozycje tworzone przez Black Peaks nie są jednakowoż żadnym objawieniem na scenie, bo niestety dosyć często rażą aranżacyjną niefrasobliwością, drażnią zbędnym (sztuka dla sztuki) chaosem graniczącym z jazgotliwym ujadaniem (tu prym wiodą wokale) oraz przynudzają znanymi środkami ekspresji dosyć kwadratowo formowanymi. Żeby być jednak w pełni uczciwym i oddać młodzieńcom (na takich wyglądają :)) sprawiedliwość to czuć w tym co grają w miarę spory potencjał i pasję ogromną, a to cechy, które troskliwie pielęgnowane i wspierane zdobywanym na bieżąco doświadczeniem i obyciem dają wiarygodną nadzieję na żwawe wspinanie się po kolejnych szczeblach. Rokują dobrze, więc będę ich niewątpliwie uważnie obserwował - przynajmniej do kolejnej płyty. :)

wtorek, 26 kwietnia 2016

Amadeus / Amadeusz (1984) - Miloš Forman




Przegryźć się przez ten kolosalny monolit autorstwa Miloša Formana lata temu nie było mi łatwo. W pamięci pozostał, więc jako ciężkostrawny kawał potencjalnie niezwykle ciekawej biografii o delikatnie mówiąc nietuzinkowej postaci. Wielokrotnie planowałem, że dam sobie szansę na poznanie Amadeusza już z dużo dojrzalszej perspektywy nie tylko wiekowej, lecz przede wszystkim związanej z doświadczeniami wieloletniego kinomaniaka. Obietnice jednak pozostawały tylko czczymi zapowiedziami, gdyż natłok arcyinteresujących nowości czy sentyment do tytułów, które do osobistego kanonu ikon przeszły (rozumiecie piąty, dziesiąty czy nawet nasty seans wchodził w grę :)) nie pozwalały na przeciśnięcie się do realizacji planu spotkania z filmem nie do końca dobrze wspominanym. Co się odwlecze to jednak nie uciecze, jak ludowe przysłowie głosi i nadszedł ten wieczór, gdy rozpasane dzieło Formalna odtworzyłem. Przyznaje widowisko to zaiste spektakularne, bo scenografia przebogata, kostiumy z epoki na swój fikuśny czy nawet tandetny sposób olśniewające, aktorstwo wyśmienite i wgląd psychologiczny w kluczowe postacie Wolfganga Amadeusza Mozarta i Antonio Salieriego głęboki. Geniusz w skórze clowna, dziecinnie frywolny, skrajnie rozkapryszony, kontra wyrobnik z przerośniętym ego i pretensjami. Finezja i łatwość w zdobywaniu zasłużonego poklasku versus jedynie poprawne rzemiosło bez cech wyjątkowości. Jednemu wszystko przychodzi z łatwością, drugi niestety w męczarniach zdobywa kolejne szczeble kariery używając metod nieuczciwych. Zazdrość Salieriego o dar Mozarta w żądzę się zmienia i do dramatycznych konsekwencji prowadzi. Żarliwe pragnienie niewsparte talentem wyłącznie geniuszom przynależnym polec finalnie jednak musi pozostawiając pragnienia niespełnionymi, a człowieka zatrutego obsesją wielkości w goryczy niespełnienia. To fascynująca produkcja, której co naturalne więcej niż integralną częścią ścieżka dźwiękowa - Forman stworzył obraz pod muzykę, a nie jak to się przywykło zwykle czynić. I wszystko byłoby idealnie, gdyby tylko ograniczyć produkcję czasowo, bo kolos niemal trzy godzinny to jednak zbyt wiele, nawet gdy warsztat reżysera mistrzowski i postacie dramatu fascynujące. 

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

The Rainmaker / Zaklinacz deszczu (1997) - Francis Ford Coppola




Lata dziewięćdziesiąte to pamiętam był wysyp ekranizacji powieści Johna Grishama i nawet taki ambitny mag kina, jakim Francis Ford Coppola nie omieszkał wziąć na warsztat prozy tego poczytnego autora. Zaklinacz deszczu okazał się klasycznym sądowym dramatem niby od sztancy, a jednak w mojej pamięci po latach pozostał i tylko w niewielkim stopniu w mocno kwestii standardowej realizacji poddał się upływającym latom. Z pewnością czas nie zdewaluował zawartości merytorycznej i przesłania w nim zawartego. To historia młodego z ambicjami prawnika, cholernie zmotywowanego do pracy, ale przez wzgląd na etos, nie ze względu na pieniądze. Takiego nieopierzonego zdolniachy, bez owijania w bawełnę, naiwniaka z sumieniem jeszcze w miejscu w którym stare wygi wyłącznie fundusz emerytalny z wieloma zerami posiadają. Wokół niego same niemal hieny w idealnie skrojonych garniturach od modnych projektantów, wspierani armią kupionych za srebrniki niewolników. Pozbawionych wszelkich skrupułów krwiopijców dla których dylematy natury etycznej istnieją wyłącznie w dowcipach. Może to i w warstwie emocjonalnej taki banał, moralizowanie dla efektu, ale tak starannie zrealizowane i czerpiące pełnymi garściami z tradycji kina, że pomimo tych dosyć jaskrawych oczywistości, grubo szytych uogólnień nadal po latach byłem w stanie emocjonalnie się zaangażować i wzruszyć. Właśnie tego od wartościowego kina oczekuję i cieszę się, że ponownie mogę napełnić swą wrażliwą duszę treściami oczywistymi o wysokim współczynniku człowieczeństwa, karmiąc sumienie złudzeniami, że gdzieś wokół są jeszcze ludzie, którzy nie mierzą wszystkiego pieniądzem. Serio, nie ironizuję. 

piątek, 22 kwietnia 2016

Rain Man (1988) - Barry Levinson




Z bogatego, bo przecież obejmującego już półwiecze dorobku aktorskiego Dustina Hoffmana w mym przekonaniu na czoło wysuwa się kreacja Raymonda z Rain Mana. Co ciekawe (i tutaj maksymalnie subiektywna, nieco kontrowersyjna teza) nie musiał się Hoffman zbytnio starać, gdyż jego specyficzna aktorska natura z łatwością weszła w buty dość osobliwej postaci. Jest bezdyskusyjnie autentyczny i można w tej manierze prezentowanej dostrzec uniwersalne charakterystyczne cechy gry, obecnie już weterana. Tak, chcę napisać, że Dustin Hoffman grający autystyka to Hoffman niewiele różniący się od Hoffmana grającego przykładowo prawnika z Uśpionych - nota bene też w reżyserii Barry'ego Levinsona. Partnerujący mu, ówcześnie jeszcze młodzieniaszek Tom Cruise także daje radę i z tą budowaną na potrzeby postaci (a może naturalną, nie znam przecież człowieka osobiście, a tylko wyłącznie przez pryzmat ról i komentowanych przez bulwarówki odjazdów w sektę scjentologiczną) nerwicą i nadpobudliwością jest bardzo przekonujący. Jako poddany presji drobny biznesmen i sfrustrowany obrotem spraw syn, rozczarowany przerzuceniem majątku na psychicznie upośledzonego brata "świeżaka", zmaga się sam ze sobą i dziwactwami braciszka. Robi to w jasnym celu przejęcia kasy, lecz bez precyzyjnie przygotowanego planu, raczej miotając się w improwizacyjnym amoku. Ten Young Urban Professional, pieszczotliwie nazywany kiedyś yuppie (dla pokolenia smartfonów wyjaśnienie, leciwe bo z lat 80-tych określenie młodego wilczka biznesu :)) odkrywając głębie ułomności brata, motywację najbliższych i jednocześnie przeżywając sromotną klęskę w prowadzonym interesie staje się bardziej świadomy własnych wad. Podróż z konieczności staje się szansą zbudowanie trudnej ale emocjonalnie pięknej relacji. W przedostatniej dekadzie XX wieku, kiedy na listach popularności królowały przede wszystkim rozrywkowe produkcję, ten dojrzały lecz nie nadęty obraz był czymś wyjątkowym i zasłużył sobie na miejsce wśród klasyków. 

wtorek, 19 kwietnia 2016

Pantera - The Great Southern Trendkill (1996)




Swego czasu był to ten album właściwej Pantery (czyli tej po opuszczeniu rejonów pudel metalowych), który otaczałem najmniejszą atencją, a powodem takiego stanu rzeczy nie mizerne walory kompozycji, które wysoką jakość immanentną grupie bezsprzecznie zachowały, lecz brzmienie nazbyt sterylne. I zrozumiem, gdy w tym miejscu głosy oburzenia się podniosą, że wielkiej różnicy w ukręconym dźwięku pomiędzy kultowymi Vulgar Dispaly of Power, Far Beyond Driven, a The Great Souther Trendkill nie ma, jednak dla mnie radykalna (a jednak się upieram :)) produkcja tego ostatniego przez długi czas była powodem rzadkiego sięgania po płytę. Dopiero w kilka lat po premierze w okresie, gdy brak Pantery na scenie i nowych albumów w ich katalogu dał się we znaki powróciłem do częstszych spotkań z tym „wymagającym” krążkiem. Jakież było moje zdziwienie, gdy intensywny w odtwarzaczu przepływ numerów z T.G.S.T. przyzwyczaił mnie do brzmienia totalnie pozbawionego jakiegokolwiek brudu oraz uwypuklił cechy aranżacyjne dotąd niedostrzegane. Bo jest na albumie sprzed dwudziestu laty (uwaga banał - niewiarygodne jak ten czas zapieprza) sporo ciekawych rozwiązań, no i przede wszystkim groovu, mocy i ciężaru. Kapitalną robotę wykonuje Anselmo w najbardziej chwytliwym Drag the Waters wypluwając dosadne wersy czy podkręcając napięcie w tajemniczym i hipnotycznym 10’s. Uwagę przykuwa Living Through Me (Hell’s Wrath) zakręconym riffem i zaskakującym istotnym choć chwilowym przełamaniem dynamiki w połowie numeru, jak i Floods, gdzie czyste brzmienie wiosła nagle zostaje rozjechane wielotonowym walcem, by po chwili ustąpił on miejsca niemal progresywnej solówce, która to poddaje się pod kolejnym naporem ciężarnego riffu by finalnie (ufff!) rozpłynąć się w eterycznym plumkaniu. Jednak najbardziej w pamięci utkwił mi dwuczęściowy Suicide Note, wpierw czarując uroczo manierycznym wokalem Anselmo przy akompaniamencie akustyka, by później w części drugiej tryskać wściekle jadem w raz motorycznym, raz jazgotliwym amoku. Doświadczenie zaprawdę szczególne i przyczynek do przekonania, iż legenda pomimo jasno sprecyzowanego stylu, skrajnego fanatyzmu (sic!) zwolenników poszukiwała inspirujących ścieżek nie zamykając się w hermetycznym pojemniku z napisem – nie dopuszczać świeżego powietrza. Czego bym w tym miejscu nie napisał, czy utyskiwał, czy chwalił jest to album poniżej poziomu wymaganego od legendy w żadnym jego fragmencie nie schodzący, a że trzeba czasu i zaparcia aby docenić jego walory to już kwestia osobna. Kwestia pozbawiona kontrowersji szczególnie dla otwartych głów, które doceniają intrygujące treści do systematycznego odkrywania – znaczy gdy nie ma łatwo, to jest ciekawie. :)

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Clawfinger - Deaf Dumb Blind (1993) / Use Your Brain (1995)




Dwa w jednym, czyli o debiucie i dwójce Clawfingera w zbiorowym tekście. Skąd taka oszczędność miejsca na bogu? Nie ma ona nic wspólnego z ewentualnym brakiem szacunku dla każdego z albumów z osobna, idzie wyłącznie o przekonanie, że one bliźniacze, a jedynym wyznacznikiem różnicy poziom intensyfikacji szumu jaki na scenie wywołały. Kiedy Deaf Dumb Blind bez większego echa przeszedł, to już Use Your Brain tuż po premierze wywindował Szwedów do pozycji gwiazd nowoczesnego ciężkiego grania. Single wycięte z całości ze sporą częstotliwością w muzycznych stacjach gościły - z akcentem na ówcześnie jeszcze pełną gębą "muzyczne" MTV. Obrazkami atrakcyjnymi wspierane sprzedaż nakręciły o popularność rosnącą bardzo skutecznie dbając. Niestety jak czas pokazał ona chwilowa i pomimo, że ekipa Zaka Tella szybko ze sceny nie zeszła nagrywając kilka raz względnie lepszych, innym razem słabszych albumów, to jednak żaden z nich siły oddziaływania Use Your Brain nie posiadał. Pytanie się nasuwa czy Clawfinger w 1995 roku wstrzelił się w trend łączenia rytmicznie cedzonej wokalnej ekspresji z quasi industrialem, czy może sam taką modę wykreował. Odpowiedzi stanowczej na nie tutaj nie udzielę, gdyż na teoretyzowanie czasu szkoda. Nie podlega jednak dyskusji, że swoje istotne miejsce w historii rocka znalazł - nie został legendą, bo na taki status oczywiście nie zasłużył, lecz przez ówczesnych młodych zwolenników gitarowych sprzężeń (sam nim byłem :)) z sentymentem jest wspominany. Nie przetrwali Szwedzi próby czasu, a dokładniej mówiąc dźwięki oparte na dosyć prostych strukturach, szablonie rwanych riffów podlanych zimną elektroniką z wokalną siermiężną nawijką nie posiadały potencjału aspirującego do długowieczności. Nie słyszę w tych numerach aranżacyjnego mistrzostwa, bo wszystko co istotne na pierwszym chwytliwym planie jest wysunięte. Wielość odtworzeń nie działa na korzyść kompozycji zwyczajnie odzierając je z głównego waloru bezpośredniego efekciarstwa, stąd też dzisiaj niczego w miarę ekscytującego w nich nie odnajduję. Z perspektywy już dwudziestoletniej postrzegam Clawfingera jako ówcześnie ciekawe zjawisko z nostalgią przez niemal czterdziestolatka wspominane, lecz sporadycznie wyłącznie Deaf Dumb Blind i Use Your Brain odtwarzam usprawiedliwiając się retorycznym pytaniem - kto w średnim wieku z rozrzewnieniem od czasu do czasu nie wraca do szczeniackich dni?

piątek, 15 kwietnia 2016

Machine Head - Burn My Eyes (1994)




Debiut Machine Head swego czasu pogruchotał mi kości uderzeniem bezlitosnym, a to co akurat impetem nie zostało roztrzaskane zmiażdżył potężnym dźwiękiem ukręconym przez Colina Richardsona. Same tryskające adrenaliną, nabuzowane sterydami numery, na czele z kultowymi Davidian, Old, Death Church, Real Eyes, Realize, Real Lies i Block. Potwornie ciężki był to stuff, sunący raz wolno niczym walec, a w chwilę później szybciej jednak nie przekraczając tych ograniczeń prędkości, które z muzyki błazeńską galopadę by uczyniły. Jak już incydentalnie przyciskają pedał gazu to wściekle z furią, gardząc heavy popisami, a zwracając się w stronę punkowej niemal zadziorności. Riff fundamentem, taki wyrazisty i konsekwentny, urozmaicany piskami i zgrzytami, napędzany basowym kręgosłupem oraz nomen omen „maszynowym” siłowym biciem perkusji, niczym serie z CKM-u, AK czy innego ustrojstwa stanowiącego oręż na polu walki. Czy to thrash, czy może hard core – tak gdzieś w połowie drogi te stylistyki się spotykają i użyczają Burn My Eyes swoje istotne cechy. Jest dziko ale bez masturbowania się solówkami, surowo ale i z groovem, który odpowiedni poziom rytmicznej chwytliwości do machania łbem zapewnia. Nie dziwi zatem, że debiut ekipy Robba Flynna cieszył się popularnością zarówno wśród nieco na początku lat dziewięćdziesiątych osieroconych thrash maniaków, jak i tych, co ideologię straight edge z zapałem w życie wprowadzali. Trafił Flynn idealnie w czas gdy nie tylko zmiana warty w metalu następowała, ale w moment w którym spora część starych wyjadaczy spod znaku thrashu mocno skręcała w kierunku masy, kosztem dynamiki. Tak zaczęli, a później przy okazji kolejnych krążków nie skupili się na odcinaniu kuponów od zdobytej błyskawicznie popularności, tylko z każdym podejściem dodawali do autorskiej receptury dodatkowych składników. Zmieniały one charakter serwowanych kompozycji, redefiniując styl na bieżąco, równolegle wciąż jednoznacznie akcentując skąd przyszli. Robili to odważnie na The More Things Change... i przede wszystkim na The Burning Red kładąc podwaliny, bądź wstrzeliwując się (kwestia sporna) w trend zwany nu metalem. Zdecydowanie mniej asertywnie na Supercharger, bo z zamiarem ochłonięcia po przeliczeniu się z tolerancją radykalnych fanów. Przyznaję że nie wszystkie próby uważam za trafione, jednako jednego im nie mogę odmówić, że jakby nie działali to zawsze z pełnym zaangażowaniem i odczuwalną pasją. A może to tylko wyszczekany frontman mi to wmówił? :) 

P.S. Tak tekst na Supercharger urwany, bez kontynuacji, co i jak dalej. Z premedytacją, bo uważam, że wraz z Through the Ashes of Empires nowe otwarcie nastąpiło i po dwóch kolejnych  albumach, stopniowo zbyt rozbuchanych na ostatniej produkcji przegrzanie nastąpiło. To historia skomplikowana, którą szerzej już w sporym fragmencie przy okazji opinii względem krążków z drugiej fali opisałem - odsyłam do archiwum bloga. 

środa, 13 kwietnia 2016

A Perfect World / Doskonały świat (1993) - Clint Eastwood




Mistrz Eastwood bierze do swojego filmu gwiazdę w osobie Kevina Costnera i daje mu szansę na zagranie jednej z najlepszych ról w karierze. Tak można by tą sytuację spuentować biorąc pod uwagę dorobek artystyczny Eastwooda i ówczesną ogromną popularność Costnera, nie do końca przekładającą się jednakowoż na wartość artystyczną jego dokonań. Bo Eastwood to uniwersalna wieczna legenda, a Costner to tylko dobry rzemieślnik, który doskonale czas własnej popularności wykorzystał, by sporo grając z rzadka usatysfakcjonować czymś ponad standardowe, poprawne odegranie roli. Oczywiście można się z tym osądem nie zgadzać, posiadać własne nawet skrajnie odmienne zdanie, bo przecież spostrzegam te dwie postacie w zdecydowanie subiektywny sposób przez pryzmat przede wszystkim sympatii, jaką darzę filmową działalność Clinta Eastwooda i sporego dystansu do przeszacowanej wartości aktorskiej Costnera. Zadajcie sobie jednak pytanie gdzie jest w obiektywnej hierarchii tuzów kina dzisiaj jeden, a gdzie drugi? Ha! :) Potrafię jednakowoż docenić kilka kreacji Costnera i w przypadku postaci Butcha Haynesa zasługuje on na komplementy, bo zwyczajnie świetnie wcielił się w rolę, w której to oddał autentycznie i przekonująco skrajne emocje jakie targają dorosłym człowiekiem, który ograbiony z beztroskiego dzieciństwa już od gówniarza musi stykać się z ohydztwem tego świata. Porzucony przez ojca bez większego wsparcia ze strony matki przyspieszony kurs dorosłości przeszedł, stając się niestety zimnym i bezwzględnym łotrem skrywającym pod grubą skórą oznaki człowieczeństwa. I tego "bandziora" ślepy los w ekstremalnych okolicznościach z dzieciakiem pozbawionym ojca skojarzył i dał szansę na odkrycie siebie we względnie lepszym świetle. Ta metamorfoza nie jest łatwa i z pewnością nie ma nic wspólnego z bajką, gdzie łotr szlachetny się staje. Życie jest skomplikowane i bezbolesnych recept nie proponuje, a osobowość ludzka spaczona za młodu bardzo rzadko wewnętrzny spokój i harmonię odnajduje. Brawa rzęsiste mistrzowi Eastwoodowi się należą za ten wielopłaszczyznowy dramat, gdzie wyczerpująco merytorycznie i atrakcyjnie fabularnie tą poruszającą historie opowiedział. Zrobił to w charakterystycznym dla siebie stylu, podkreślając największy atut, jaki w jego filmach dostrzegam. Mianowicie w autorski sposób wybornie warsztatowo potrafi opowiadać o uniwersalnych wartościach bez kiczowatego nadęcia z ogromną roztropnością i wytrawnym poczuciem humoru (groźba i fakt – kumasz różnicę, cukierek albo psikus czy komiczna przyczepa gubernatora). A Perfect World to bezwzględnie jedno z najlepszych dokonań wielkiego Clinta i jeśli jest jeszcze ktoś kto jakimś cudem tego obrazu nie widział niech prędko nadrabia tą zaległość. Emocje gwarantowane.

P.S. Nie mogę pominąć też roli „bzyka”, niniejszym to czynię oddając mu należne ukłony. Naprawdę świetnie się chłopak spisał.  :)   

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Bringing Out the Dead / Ciemna strona miasta (1999) - Martin Scorsese




Jak ja tej żenującej aktorskiej maniery Cage’a nie lubię, nie trawiłem człowieka od początku i nadal po latach nie jestem w stanie do serwowanego stylu pt. „drewniany kołek, zawsze taki sam” się przekonać. Choć obiektywnie rzecz biorąc zdarzyły mu się role, w których spisał się względnie dobrze, chwilami nawet znakomicie, to przez pryzmat całokształtu są to wyjątki potwierdzające regułę. Książkowym przykładem takiej sytuacji rola konkretnie zeschizowanego ratownika medycznego z Ciemnej strony miasta. Tutaj akurat ta jego cierpiętnicza mina idealnie została zagospodarowana przez mistrza Scorsese. Pośród wszelkiego sortu menelstwa, używając eufemizmu osobliwych postaci odnajduje się kapitalnie, dając kreowanej postaci naprawdę sporą dawkę autentyzmu. Jak się okazuje w tych ekstremalnie popieprzonych okolicznościach miejsca, zawód sanitariusza to swego rodzaju ciężki krzyż dźwigany przez psychicznie poturbowanych życiowych rozbitków, rozgoryczonych frustratów czy ewentualnie socjopatów czerpiących chorą przyjemność z obcowania z ciemną stroną ludzkiej natury. W tym nocnym świecie mrocznych ulic Nowego Jorku niezłe cyrki są odstawiane i przyznaje, że Scorsese umiejętnie korzystając ze świetnej pracy operatora kamery przekonująco ukazał to, co Joe Connelly autor książki będącej fundamentem scenariusza miał na myśli. Oglądam po raz kolejny zanurzone w mroku i dla kontrastu osnute intensywnym światłem sceny gdzie przemoc miesza się z metafizyką nasuwając na myśl przede wszystkim jedno pytanie – co jest kurwa z tymi ludźmi?!

P.S. Taki Scorsese poniekąd mocno "fincherowski" - prawda?

piątek, 8 kwietnia 2016

Ray (2004) - Taylor Hackford




Niejednokrotnie dawałem do zrozumienia, że biografie pochłaniam namiętnie i niemal bezkrytycznie je oceniam. Uwielbiam je szczególnie, gdy postać na warsztat wzięta jest niejednoznaczna, a reżyser wespół ze scenarzystą potrafią doskonale te skrajności uchwycić. Nie ma co ukrywać, że Taylor Hackford adaptując na potrzeby filmu fabularnego życie tak wybitnej persony jaką Ray Charles, miał zarówno niezwykle bogaty materiał wyjściowy ale i świadom był ryzyka, iż tak charakterystyczna postać z tak niezwykłym życiorysem może niestety przerosnąć jego możliwości. Szczęśliwie ambitny projekt nabrał formy na tyle ciekawej wizualnie i merytorycznie, że stał się dla mnie jednym z wielu doskonałych przykładów sztuki filmowej łączącej skutecznie kino treści i formy. Wspaniale czuć tutaj aurę jaką wokół siebie Ray Charles Robinson rozsiewał, a ojcem sukcesu niewątpliwie kapitalny w tej roli Jamie Foxx. Doskonale stopił się z rolą oddając wyjątkowo autentycznie całą gamę osobliwych cech charakterystycznych dla Ray’a Charlesa. Mimika, sposób mówienia, gesty i zewnętrzne cechy nie tylko z samym kalectwem związane. Osobowość skomplikowana, przez segregacje rasową zahartowana, za młodu dotknięta tragediami i dramatami. Pełna charyzmy i siły, ale i skażona słabościami, które przez wiele lat ciążyły na życiu rodzinnym i kładły się szerokim cieniem na etycznej ocenie postępowania muzycznego geniusza. Bo osobę Ray’a Charlesa pomimo moralnych upadków i wzlotów przede wszystkim co naturalne, spostrzegam jako wybitnego kompozytora i wokalistę, który posiadał słuch idealny, niezwykłe poczucie rytmu, wrodzony talent i nabyte doskonałe umiejętności. Stworzył swoją autorską szkołę aranżacji spajając w przesiąknięte emocjami kompozycje szeroki wachlarz inspiracji począwszy od rdzennego bluesa, gospel, swingu, jazzu, wreszcie po nowoczesne spojrzenie na rock’n’roll. Tak jakby choroba pozbawiając go wzroku dała mu w zamian dar, który z roli substytutu przedzierzgnął się w istotę jego życia. Cytując słowa jego żony – najbardziej kochasz muzykę, nic nie jest od niej dla ciebie ważniejsze. 

środa, 6 kwietnia 2016

Iggy Pop - Post Pop Depression (2016)




Potrzebowałem chwili by dostrzec w Post Pop Depression, czyli owocu twórczej współpracy dwóch tuzów rockowej sceny w osobach Iggy’ego Popa i Josha Homme’a wartość przy pierwszych kontaktach pewnie z premedytacją ukrytą pod zasłoną prostych brzdąkań. Jak skomentowałem tuż po premierowym odsłuchu, co ze wstydem przyznaje – nie słyszę tutaj wyraźnych kompozycji tylko jednolitą pozbawioną wyrazistości bryłę. Dopiero z czasem ta nijakość przybrała cechy doskonale zaaranżowanych piosenek, posiadających z osobna swą własną tożsamość. Break Into Your Heart (niby knajpiana posępna ballada), Gardenia bujająca klimatem nasuwającym skojarzenia z twórczością Bowiego, lekko orientalizującą American Valhalla z podniośle wyśpiewanym refrenem i In the Lobby z jazgotliwym charakterem. Dalej galopujący z gracją Sunday z niemal filmowym tematem w finale, westernowy Vulture, wokalnie zjawiskowy, mocno doprawiony gitarowym soundem made in QOTSA German Days oraz tuż przed finałowym transowym Paraguay, Chocolate Days za sprawą chórków wyraźnie przywołujący ostatni album Arctic Monkeys. Powyżej w szczegółach, poniżej w ogóle. Bez napinki z luzacką blazą i refleksyjnym przy szlugu paplaniem – taki surowy, garażowy rock z nostalgii posmakiem. Album, który w moim przekonaniu idealnie odnalazłby się w roli ścieżki dźwiękowej do jednego z obrazów Quentina Tarantino. Brawa!

wtorek, 5 kwietnia 2016

Hoffa (1992) - Danny DeVito




Jack Nicholson to legenda i chociaż warsztatowo odrobinę mu brakuje do tych sław które nawet styl od szczotki brawurowo by zagrali, to w tej własnej indywidualnej metodzie z mocno wyeksponowanym przeszywającym spojrzeniem nie ma sobie równych. Nie musiał umieć odnaleźć się w skrajnie odmiennych kreacjach, bo osobliwy sposób gry jaki prezentował wygodną niszę mu umościł i status mentora zapewnił. W roli Jimmy’ego Hoffy odnalazł się wybornie i wspólnie z równie charakterystycznym Danny’m DeVito (tutaj w podwójnej roli – aktora i reżysera) dał prawdziwy koncert gry (scena wkurwienia Jimmy'ego w towarzystwie mafiosy – brylant). Chociaż rzeczywista postać Hoffy mi nieznana, to zakładam że w wykonaniu Nicholsona w pełni realistycznie istotne cechy związkowej legendy zostały uchwycone. A jak fabularny obraz wskazuje, Hoffa był to człowiek skrajnie trudny, przekonany o własnej wyjątkowości i wartości. Facet z ogromną charyzmą, uparty i ambitny, niepozbawiony oczywiście licznych wad, które w pewnym sensie paradoksalnie tak błyskotliwą karierę mu zapewniły. Od realizacji szczytnego celu, który trybuna ludowego z niego uczynił po pewien rodzaj misji i skarłowacenia moralnego, które w objęcia mafii go wepchnęło. Innymi słowy gdyby niewielkie uproszczenie przemycić bohater, który w bagnie polityki, biznesu i półświatka przestępczego przez wiele lat sprawnie się poruszał. Intelektualne predyspozycje wespół ze sprytem, bezkompromisowością i silną osobowością sukces mu przyniosły, a lojalność sprawdzonych kumpli i ślepe uznanie wyzyskiwanej klasy robotniczej jego względną trwałość zapewniły. Historia nośna i realizacja obrazu na jej podstawie niezwykle sprawna, ogląda się bez najmniejszych zgrzytów i nawet przy którymś już z kolei seansie nie odczuwa znużenia czy weryfikującego jakość oddziaływania czasu. Dla mnie to bezwzględnie klasyka kina przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, która poprzez techniczne zbieżności (praca kamery, klimat) mocno z Nietykalnymi Briana De Palmy się kojarzy. Koniec, to by było wszystko, dziękuję za uwagę. :)

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Czerwony pająk (2015) - Marcin Koszałka




Marcin Koszałka to ceniony operator jak i od kultowego debiutu (Takiego pięknego syna urodziłam) uzdolniony dokumentalista. Teraz jako reżyser fabuły, biorąc na warsztat autentyczną historię stworzył obraz który w oczach zarówno profesjonalnej jak i amatorskiej krytyki niestety zbytniego poklasku nie zdobył. Chociaż strona wizualna niemal jednogłośnie była chwalona to jednak scenariusz wespół z surową realizacją nie odnalazł przychylności u widza. Dziwię się bo w moim mniemaniu, to jeden z bardziej oryginalnych rodzimych projektów ostatnich lat, zachwycający nie tylko precyzją odtworzenia realiów peerelowskich lat sześćdziesiątych (lokacje, scenografia, przedmioty), zdjęciami w których gra światła i cienia kreuje zimną atmosferę oraz intrygującym patologicznym zimnym dystansem. Sporo pytań w scenariuszu zawarte, a żadnych bezpośrednich odpowiedzi i za to twórcą należą się brawa, że widzowi gotowców nie przygotowali tylko pozwolili na swobodną interpretację, pośród poszlak i licznych domniemań. Mnie ten przytłaczający festiwal ujęć skąpanych w półmroku i treści ograbiony z przypisów poniekąd z kinem Smarzowskiego się skojarzył, jednak gdy dyżurny prowokator polskiego kina surową dosłownością poczucie estetycznego niesmaku wzbudza to Koszałka pomimo brutalnej wizji więcej hermetycznego artyzmu wprowadza.

piątek, 1 kwietnia 2016

Slow West (2015) - John Maclean




Dużo i w pozytywnym tonie o Slow West tuż po premierze było pisane. Chociaż obraz okazałej promocji nie posiadał to jednym gorącym nazwiskiem skutecznie się wypromował, a całokształtem jak się okazuje obronił. Bo to western z rozchwytywanym Fassbenderem w jednej z głównych ról oraz w pewnym sensie z niekonwencjonalnym zacięciem. I tu na myśl przychodzi tytuł sprzed dwóch dwóch lat, a którego twórcą, świetnie w roli reżysera się odnajdujący Tommy Lee Jones. The Homesman zdaje się być idealnym materiałem porównawczym dla Slow West i być może dla niego wzorem. Od strony realizacyjnej są one bliźniacze i mam tutaj na myśli nieśpieszną narrację wraz z przywiązaniem do plastycznej oprawy. I nawet jeżeli film Johna Macleana nie sięga poziomu jakim Tommy Lee Jones oczarował, to jako ambitne kino z przenikliwą treścią i warsztatową perfekcją przynosi intelektualną i wizualną przyjemność. W bezwzględnym świecie młodzieńczy poryw serca idealistyczną naiwność z ludzkim cynizmem i całkowitym brakiem szacunku dla życia zderza. Żądza pieniądza dyktuje warunki, a przemoc jej narzędziem – selekcja naturalna żniwo zbiera, silniejszy zwycięża, a ludzka egzystencja do fizycznego przetrwania ograniczona. Trup się ściele gęsto, a końcowe przesłanie nadzieję daje, bo życie to coś więcej niźli wyłącznie przetrwanie.

Drukuj