piątek, 15 kwietnia 2016

Machine Head - Burn My Eyes (1994)




Debiut Machine Head swego czasu pogruchotał mi kości uderzeniem bezlitosnym, a to co akurat impetem nie zostało roztrzaskane zmiażdżył potężnym dźwiękiem ukręconym przez Colina Richardsona. Same tryskające adrenaliną, nabuzowane sterydami numery, na czele z kultowymi Davidian, Old, Death Church, Real Eyes, Realize, Real Lies i Block. Potwornie ciężki był to stuff, sunący raz wolno niczym walec, a w chwilę później szybciej jednak nie przekraczając tych ograniczeń prędkości, które z muzyki błazeńską galopadę by uczyniły. Jak już incydentalnie przyciskają pedał gazu to wściekle z furią, gardząc heavy popisami, a zwracając się w stronę punkowej niemal zadziorności. Riff fundamentem, taki wyrazisty i konsekwentny, urozmaicany piskami i zgrzytami, napędzany basowym kręgosłupem oraz nomen omen „maszynowym” siłowym biciem perkusji, niczym serie z CKM-u, AK czy innego ustrojstwa stanowiącego oręż na polu walki. Czy to thrash, czy może hard core – tak gdzieś w połowie drogi te stylistyki się spotykają i użyczają Burn My Eyes swoje istotne cechy. Jest dziko ale bez masturbowania się solówkami, surowo ale i z groovem, który odpowiedni poziom rytmicznej chwytliwości do machania łbem zapewnia. Nie dziwi zatem, że debiut ekipy Robba Flynna cieszył się popularnością zarówno wśród nieco na początku lat dziewięćdziesiątych osieroconych thrash maniaków, jak i tych, co ideologię straight edge z zapałem w życie wprowadzali. Trafił Flynn idealnie w czas gdy nie tylko zmiana warty w metalu następowała, ale w moment w którym spora część starych wyjadaczy spod znaku thrashu mocno skręcała w kierunku masy, kosztem dynamiki. Tak zaczęli, a później przy okazji kolejnych krążków nie skupili się na odcinaniu kuponów od zdobytej błyskawicznie popularności, tylko z każdym podejściem dodawali do autorskiej receptury dodatkowych składników. Zmieniały one charakter serwowanych kompozycji, redefiniując styl na bieżąco, równolegle wciąż jednoznacznie akcentując skąd przyszli. Robili to odważnie na The More Things Change... i przede wszystkim na The Burning Red kładąc podwaliny, bądź wstrzeliwując się (kwestia sporna) w trend zwany nu metalem. Zdecydowanie mniej asertywnie na Supercharger, bo z zamiarem ochłonięcia po przeliczeniu się z tolerancją radykalnych fanów. Przyznaję że nie wszystkie próby uważam za trafione, jednako jednego im nie mogę odmówić, że jakby nie działali to zawsze z pełnym zaangażowaniem i odczuwalną pasją. A może to tylko wyszczekany frontman mi to wmówił? :) 

P.S. Tak tekst na Supercharger urwany, bez kontynuacji, co i jak dalej. Z premedytacją, bo uważam, że wraz z Through the Ashes of Empires nowe otwarcie nastąpiło i po dwóch kolejnych  albumach, stopniowo zbyt rozbuchanych na ostatniej produkcji przegrzanie nastąpiło. To historia skomplikowana, którą szerzej już w sporym fragmencie przy okazji opinii względem krążków z drugiej fali opisałem - odsyłam do archiwum bloga. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj