czwartek, 28 stycznia 2021

Sex, Lies, and Videotape / Seks, kłamstwa i kasety wideo (1989) - Steven Soderbergh

 

Debiut reżyserski Stevena Soderbergha doceniony wówczas przez krytykę, ale w na tyle sterylny tematycznie i ambitny gatunkowo, że w latach mojej młodzieńczej kinowej pasji nie dałem sobie szansy by go obejrzeć. Tak we względnej niewiedzy wiele lat minęło, aż przyszedł czas właściwy, by poznać w końcu cokolwiek z bogatej twórczości Soderbergha nakręconego przed kapitalnymi oscarowymi Traffic i Erin Brockovich. Film zrobiony za stosunkowo niewielkie pieniądze i jeden z pierwszych obrazów zwracający większą uwagę w środowisku hollywoodzkim na kino niezależne. Temat wzbudzający kontrowersję, tytuł przykuwający uwagę, a realizacja subtelnie podkreślająca wszelkie niuanse złożonej i delikatnej problematyki. Kapitalnie prowadzeni aktorzy, pulsujące pod powierzchnią napięcie i wielkie namiętności przez pryzmat współczesnych uwarunkowań społeczno-kulturowych. Wnikliwe spojrzenie z młodej perspektywy nie tylko na kwestie bliskości fizycznej, ale przede wszystkim psychologiczne potrzeby („kiedy byłaś ostatnio naprawdę szczęśliwa?”) i relacje w pustej duchowo, a bogatej materialnie rzeczywistości. Kapitalny kameralny debiut wielkiego, choć jak od zawsze daje do zrozumienia nierównego reżysera.

P.S. Co ciekawe cała obsada, nawet jeśli gdzieś po drodze całkiem sporą karierę zrobiła, to już w bardziej dojrzałym wieku przynajmniej z kina klasy A na dobre zniknęła. To trochę strata dla X muzy, bo to przecież jak tutaj widać doskonali aktorzy, z wielkim dramatycznym potencjałem. Lecz… hmmm…, w sumie nie każdy może być Meryl Streep czy Tomem Hanksem. :) 

środa, 27 stycznia 2021

Norma Jean - Wrongdoers (2013)

 


Akurat moja nieregularna przygoda z tymi Jankesami rozpoczęła się w 2010 roku i była typowym przykładem tzw. "kupowania muzyki oczami", co oznacza ni mniej ni więcej, zainteresowanie płytą poprzez dostrzeżenie w natłoku nowości okładki albumu i tym tropem zapoznaniu się zawartością dźwiękową jaka kryje się wewnątrz koperty. Znakomity obraz z obwoluty krążka, wpierw jednak zdopingował do sprawdzenia na popularnym już wówczas kanale internetowym z filmikami wszelkimi z czym mógłbym mieć do czynienia, a że pośród całkiem bogatej promocyjnej oferty clipów był ten doskonały do Deathbed Atheist, to i bez względu na jak się okazało nie bardzo mi po drodze charakter mentalny liryków i światopogląd muzyków zdecydowałem się jednak głębiej i cholernie odważnie wleźć w świat Meridional. Ale nie o tym, nie o tym tu teraz! O Meridional przecież już na tych stronach było! Tutaj teraz o następcy Meridional i ochocie już wtedy znacznej na poznanie kolejnego longplaya w dyskografii ekipy z Georgii. Zatem cóż, muszę podzielić się teraz nieco goryczą, ale jadem pluć absolutnie nie zamierzam. To co wzbudziło moją fascynację na płycie poprzedniej tutaj już aż tak bardzo nie porwało, bo raz okładka była bardzo dobra, lecz już bez (napiszę po amerykańsku :)) efektu wow, a kompozycje częściowo pogubione w nieuporządkowaniu i w niezbyt przyjemnym rozkroku pomiędzy indywidualizmem marki grupy, dalej typowo spłaszczoną do poziomu banalnych melodyjek przebojowością, a tym co w emocjonalnym screamo (czy jak mu tam jest?) najistotniejsze - znaczy darciu ryja dla darcia ryja. :) Dokładnie to odrobinę sobie żartuję, ale w tych heheszkach niestety coś jest na rzeczy, gdyż zespół zamiast pójść w konotacje około mastodonowe próbował stać się bardziej brutalnym Linkin Park. A że ja tych pierwszych wielbię, a tych drugich od zawsze ignoruje, to mój zapał wzbudzony na wysokości Meridional osłabł momentalnie, a to że śledzę nadal (znaczy nawet do dzisiaj) co emo/math core'owi post hardcorowcy z Normy Jean grają, to chyba wyłącznie z powodu głębokiej nadziei, że może jeszcze kiedyś czymś znacznie lepszym od ostatnich produkcji błysną. Nie znaczy to jednak, że Wrongdoers jest słaba - ona tylko w takiej formule nie jest zaadresowana do mnie. 

wtorek, 26 stycznia 2021

Los Abrazos rotos / Przerwane objęcia (2009) - Pedro Almodóvar

 


Jak to u  Almodóvara, wystylizowana i skomplikowana, złożona i wymuskana, zbudowana z kilku wątków wielopoziomowa historia obyczajowa, która gdyby być złośliwym, z powodzeniem mogłaby zostać rozpisana na co najmniej tysiąc odcinków i stanowić latynoską operę mydlaną dla spragnionych emocji kur domowych. Tyle tu westchnień i emfazy, ale szczęśliwie takiej która broni się przed prostym utożsamianiem z kiczem. Związki, namiętności, zdrady, relacje, wybory, konsekwencje, zbiegi okoliczności, odczucia i uczucia oraz ukrywanie latami rodzinne i osobiste tajemnice. Ludzie wrażliwi i ich wewnętrzne demony, poza tym kontrowersyjne zmysłowe wycieczki hetero i homoseksualne. Postaci są tak samo ludzkie (bo nieodporne na pokusy), jak groteskowo niemal sztuczne. Ogląda się ten spektakl z zaciekawieniem, próbując połączyć wyraźne tropy i subtelne sugestie. To też gdzieś od połowy nostalgiczny thriller, gdyż między bohaterami atmosfera pobudowana na zaszłościach gęstnieje i emocje eksplodują. Poważnie rzecz biorąc to myślę że czasami Almodóvar śmieszy tam gdzie chciałby grozę wzbudzić i powoduje konsternację, tam gdzie atencje na powagę kieruje. A ja bym chciał zagryzać zęby i aby serducho mi waliło jak oszalałe i aby jeszcze łzy wzruszenia po policzkach spływały - inaczej chciałbym aby zamierzenia wprost Almodóvar na efekty transponował. Mimo to artyzm hiszpańskiego mistrza dźwiga słabości jego specyficznej wrażliwości, więc wmawiam sobie że to nie tandeciarstwo, tylko prowokacyjne mrugnięcie okiem. Muszę zapytać ekspertów od jego sztuki czy się mylę. :) 

poniedziałek, 25 stycznia 2021

Killswitch Engage - Alive or Just Breathing (2002)

 


Być może jestem strasznie daleko od racjonalnego przekonania, lecz mimo to myślę iż Killswitch Engage (gdyby nie między innymi rejterada Jesse'ego Leacha i zatrudnienie Howarda Jonesa) mógłby być zupełnie na innej pozycji w hierarchii jakościowej metal core'a. Mianowicie zakładam, iż może mniej byłoby w numerach grupy charakterystycznej ultra melodyjności i mimo że w małych dawkach znośnej, to jednak w konwencji powtarzalności motywów i zagrywek, a przede wszystkim mega chwytliwej oprawy na dłuższą metę odpychającej. A załóżmy iż Adam Dutkiewicz wykorzystując szerszy wachlarz ekspresyjny głosu Leacha poszedłby ścieżką bardziej ambitną i zamiast skupiać się na eksponowaniu zaciekle coraz to atrakcyjniejszego dla ucha wesołego przebierania paluchami po gryfie, poszukał kombinacji efektywnej i efektownej zarazem. Mógłby wówczas z płyty na płytę chociaż odrobinę kierunkiem i rozwiązaniami zaskakiwać i tym samym dodać marce czegoś więcej niż tylko skojarzeń z radochą grania. Pokrętnie, a może chaotycznie czy niejasno chcę powiedzieć, iż w pewnym sensie Killswitch Engage mógłby być czymś w rodzaju mostu pomiędzy stylistykami reprezentowanymi przez Deftones, a Machine Head, czy Protest the Hero. Graliby wówczas zarazem asem subtelnych smaczków aranżacyjnych i eksplodowali jokerem progresywnych spektakularnych popisów technicznych, a wszystko miałoby w sobie też walor wstrzemięźliwej melodyjnej chwytliwości. Jest jednak jak jest, los i wybory zaprowadziły moim zdaniem wysoce obiecującą ekipę pod ścianę. Pod ścianę która wciąż powstrzymuje ich przed nawet w miarę wyrazistymi urozmaiceniami, nie mówiąc już o stylistycznych skokach w kierunku eklektyzmu. Żeby była jasność to nigdy nie dostrzegałem u Amerykanów szans na eksplorowanie terenów sztuki o wymiarze poszukującym, ale też jednocześnie póki się udawało wypierałem fakt, iż KE stanie się jedną z grup które mogą być synonimem szablonowego powielania samych siebie (od The End of Heartache jest tak, nawet jeśli każdy kolejny album na tydzień, dwa zwraca moją na siebie uwagę). Niestety regularność eksponowanej formuły bez względu na jakość wykonawczą i każdorazową klejącą się do ucha przebojowość zabija intrygujący pierwiastek muzyczny. Wciąż śledzę, wciąż jednak bez wielkiej ekscytacji ich karierę. Wciąż daję się zainteresować, lecz nadal po chwilowym entuzjazmie żar przygasa (nieco tylko wolniej niż się pojawia). Włączyłem więc sobie teraz dwójkę aby pomarzyć, pogdybać. Aby finalnie napisać to co czytacie. :)

P.S. Natomiast jeśli przeszedłbym do rzeczy. Alive or Just Breathing uznaję za jedną z najbardziej znaczących pozycji w gatunku. Świetne thrashowe riffy i hard core'owa moc - w wówczas niezwykle świeżych aranżacjach. Doskonałe wyważenie stopnia atrakcyjności ze stopniem ambicji - marzycielska poświata i autentyczna, pełna agresywnej pasji wściekłość. Ogromne możliwości interpretacyjno-ekspresyjne Jesse'ego Leacha - od gardłowego krzyku po piękne pasaże czystego śpiewu. Wówczas, czyli około roku 2004-ego (Alive or Just Breathing poznałem natychmiast po premierze The End of Heartache) była to dla mnie zarazem płyta lepsza i gorsza od tej drugiej. Gorsza bowiem mniej przystępna, lepsza, gdyż na dłużej przykuwająca uwagę. :) Dzisiaj (tak to widzę), to krążek który bezdyskusyjnie otwierał przed grupą mnóstwo możliwości. Szkoda że nie poszli w kierunku który bym sobie życzył. Dobrze jednak, że przynajmniej w wymiarze live nie zdarza im się nudzić. Tak przynajmniej donoszą mi Ci co koncertowej mocy Amerykanów na własnej, pokrytej tatuażami skórze doświadczyli. :)

sobota, 23 stycznia 2021

Pieces of a Woman / Cząstki kobiety (2020) - Kornél Mundruczó

 

Oczekiwania były ogromne, gdyż tytuł zdążył już przed premierą mocno podgrzać emocje, a wraz z jego pojawieniem się w sieci, posypały się niezależne, jak i te pochodzące ze strony bardziej profesjonalnej krytyki oceny. One niemal jednym głosem uznały obraz Kornéla Mundruczó za jeden z najmocniejszych tytułów w ostatnim czasie. To też musiałem wykorzystać okazję i trzeba było obowiązkowo przeżyć zapowiadane emocje, ale też korzystając z dobrodziejstwa popularnej platformy mieć możliwość z własnej perspektywy skonfrontować to co na papierze, z tym co w duszy praktyczne zamieszanie może wywołać. Poród domowy, cud narodzin i potworna tragedia, gdy dziecko w rękach trzymane odchodzi. Moment który szarpie widzem, a świat bohaterów w momencie rozpada się w pył. Pierwsza scena z finałem, który rozpoczyna właściwą opowieść, tą sprowadzającą się do długotrwałego procesu stawiania czoła nie tylko samej tragedii w wewnętrznym wymiarze psychologicznym czy relacji małżeńskich (partnerów z osobna i razem ją przeżywających), ale też w sensie społecznego odbioru wszelkich prawnych reperkusji z nią powiązanych. Najmocniejsza siła obrazu węgierskiego reżysera (pomimo dramatycznego wymiaru zawartego w scenariuszu) tkwi głównie w aktorskich paradach - całkiem mocnej Leboufa oraz kapitalnej kreacji Vanessy Kirby i jak zwykle doskonałej Ellen Burstyn (szczególnie w scenach między Kirby, a Burstyn jest ogień i lód, zupełnie różne postawy, działania i tragicznych wydarzeń na osobowości oddziaływania). Zarzut mógłbym mieć mimo wszystkich walorów więcej niż jeden - gdybym tylko mierzył to co otrzymałem z tym czego po promocyjnym zamieszaniu się spodziewałem. Mógłbym na ten przykład narzekać iż koszmar tylko cząstkowo ujęty, że dobrze by było gdyby szerzej i głębiej jednocześnie scenariusz eksplorował jego potencjał. Ale rozumiem przecież że nie było takiej praktycznej możliwości, by tak złożoną traumę indywidualną i grupową detalicznie analizować i każdego z jej bohaterów uznać za centrum owych wydarzeń. Nie udało się też przez wyraziste cięcia w fabule utrzymać pełnej, niezachwianej koncentracji, a film zdecydowanie nie jest produkcją nastawioną na typowy nawet dla kameralnych produkcji z tego rejonu rozmach realizacyjny. Szczerze to wygląda wizualnie bardziej jak produkcja telewizyjna, lecz akurat zrobiona na tyle sprawnie i z wrażliwością artystyczną, iż ten fakt na komfort i ocenę nie wpływa strasznie negatywnie. Film jest skromny i kameralny, zatem w kontekście angielskojęzycznego debiutu Kornéla Mundruczó, nie można mówić o epokowym dziele filmowym, tylko uznać, iż pośród premier ostatnich miesięcy jego film wyróżnia się zdecydowanie pod względem charakteru i treści. Ponadto (podkreślając bezdyskusyjną wartość) subiektywnie odniosłem przekonujące wrażenie, iż relacje, działania postaci były do szpiku prawdziwe, ani przez moment nie cuchnęło tanim szantażem emocjonalnym. To mi właśnie prócz autentycznej roli Kirby zaimponowało, że scenariusz ucieka od stereotypowych przekonań, iż przeżywanie takiej traumy ze strony kobiety musi być pogrążone w histerii. Kobiety współczesne są twardsze częstokroć od swoich partnerów, a przynajmniej kino w końcu zaczęło dostrzegać tą chyba już od wielu dekad oczywistą prawidłowość. 

piątek, 22 stycznia 2021

Emma. (2020) - Autumn de Wilde

 


Może nie mega, ale jednak całkiem zabawna i bez wątpliwości finezyjna komedia kostiumowa, której oprócz urokliwie rozpisanych dialogów i subtelnie poprowadzonej narracji, pierwszoplanowymi atutami są przyjemne dla oka, wymuskane, wychuchane wnętrza i architektoniczne pejzaże - piękne panoramy ubarwiające walor ilustracyjny całkiem oryginalnego spojrzenia na klasyka Jane Austen. Ogólnie ich malowniczość jest fantastycznie ujmująca i nie bardzo odpowiadająca zapewne realizmowi – czego w tym przypadku nie postrzegam jako wady. Przyjemnie bezpretensjonalna obyczajowa satyra na klasę arystokratyczną żyjącą w naturalnym luksusie i zajmującą się kwestiami do których przedstawiciele tej lepszej warstwy społecznej są w oczywisty sposób stworzeni. Pięknie one wypunktowane i pięknie ich zabawny charakter wyśmiany. Poczucie wyższości, wykorzystywanie finansowych możliwości, noszenie głowy dumnie i tak wysoko jak tylko jest możliwe. :) Ponadto też wytrawne poczucie smaku i „starrrannne” wychowanie w duchu poszanowania sztuki. Postacie miewają się dobrze, są wielce przeurocze w obyciu i korzystają z klasą z różnych atrakcji. Żyją szczęściem własnym lecz najczęściej (oczywiście z klasą) wciskają swoje przypudrowane noski w nie swoje sprawy. W towarzyskiej śmietance otoczonej pochlebstwami żyje, romansuje i kocha się cudownie. :)

P.S.1. Puenta - prosta, przyziemna. Jeśli się nie mylę to więcej się ryzykuje kiedy nie mówi się wprost co się czuje, i czeka robiąc jakieś uniki że może zbiegiem okoliczności ktoś się domyśli. Konwenanse są zwyczajnie głupie, a ta wypieszczona komedia omyłek z błyskotliwym kontekstem społeczno-obyczajowym jest bardzo OK. 

P.S.2. Może się przełamię i sprawdzę co z tej historii przed nieomal ćwierć wiekiem wycisnął niejaki Douglas McGrath. Nie będzie to łatwe, bowiem takich kostiumowych babskich historyjek z zasady tykać się obawiam.  

czwartek, 21 stycznia 2021

U Turn / Droga przez piekło (1997) - Oliver Stone

 


Przytulona w mocnym uścisku do gorzkiej ironii, brutalna przygoda na arizońskiej pustyni. Bardzo czarna komedia (oko przymrużone obowiązkowe), osadzona w anturażu kina drogi oraz stawiająca na warsztatową aktorską wyrazistość rozpoznawalnej obsady. Gdyż z przyciągnięciem gwiazdorki pierwszego sortu nie miał taki Oliver Stone wówczas najmniejszego problemu, kusząc za jednym zamachem Seana Penna, Nicka Noltego, Joaquina Phoenixa, Johna Voighta i Billy'ego Boba Thortona – jak w międzyczasie doczytałem nie takimi jednak gigantycznymi gażami. Z tak spektakularnym zapleczem aktorskim, to nawet słabszy scenariusz i poprawna tylko realizacja mogłyby się obronić. W tym przypadku jednak nie muszą, bowiem nawet jeśli jest to w formie dość luźnej nawiązanie do nieco groteskowego kina drogi opowiedzianego trzy lata wcześniej przez odpowiedzialnego za znacząco większy sukces Urodzonych morderców, to efekt ponownego szokowania jest bardzo przyzwoity, lecz już nie porażający. Wszystko niby gra, ale już nie porywa. Ciekawi galeria przedziwnych postaci z przygranicznego zadupia, gdzie mniej Ameryki a więcej latynoskiego burdelu i klimat uwspółcześnionego westernu (ach ta muzyka Ennio Morricone), lecz już nie szokuje. Intryga wciąga, lecz brak jej już świeżości oraz jej autentyzm siłą stylistycznego odpału miewa momenty słabsze. Główny bohater brodził sobie kiedyś radośnie w gównie i kiedy szambo przynoszące dotąd dobry szmal go już wciągało, spierdala przed konsekwencjami. Ale gdzieś po drodze okazuje się że zła passa się nie kończy i można jednak spod deszczu wpaść zbiegiem niekorzystnych okoliczności wprost pod rynnę. Dzieją się więc rzeczy dość dziwacznie, a formie w jakiej pokazane bardzo blisko do psychologicznej bomby z opóźniony zapłonem. Ryje ona beret skrupulatnie i konsekwentnie, oferując widzowi chwilami mocno przegiętą lekcję perfidnej manipulacji podsycanej żądzami kasy i władzy. Jak mówi jedna z postaci - tak jest na pustyni, nie wiadomo dlaczego wszystkim odbija. Nie byłem na amerykańskiej pustyni - nie mam więc powodu by nie wierzyć. Koniec dyskusji. :)

P.S. Dla kumatych - scena w barze, wchodzi Phoenix przy dźwiękach z szafy grającej. Nomen omen nucie Johnny'ego Casha i wyglądający jak młody Cash. Coś, ktoś, kiedyś w niedalekiej przyszłości? :)

środa, 20 stycznia 2021

The Midnight Sky / Niebo o północy (2020) - George Clooney

 

Clooney kolejny raz reżysersko - tym razem a' la futurystycznie, czyli w stylistyce fantastyki naukowej. W dodatku mocno filozoficznie oraz z wykorzystaniem (jak to w tym gatunku jest niestety naturalne) wszelkich wytartych schematów na setki już sposobów przemielonych. Oczywiście gwiazdor nie omieszkał tu posiłkować się nowatorskimi możliwościami technicznymi widocznymi w obróbce obrazu, by wrażenie wizualne na widzu zrobić. Nie wyszło mu jednak dobrze i to o zgrozo na całej szerokości zastosowanego wielkiego rozmachu. Żeby być uczciwym, nie jest to (jak można by po wstępie przypuszczać) też przede wszystkim paranaukowe kino, tylko bardziej nostalgiczna ballada o człowieku z życia społecznego wycofanym. Opowieść o osobniku trzymającym relacje z innymi na dystans - szczególnie z perspektywy i w obliczu pasji oraz ambicjonalnego wyzwania. Problem w tym że mogłoby tu być nawet tak smętnie jak smętnie jest (nie mam z tym zasadniczo problemu), gdyby pod tą nużącą fasadą narracji żył puls większy (chociażby jakiś), a forma była podporządkowana wyłącznie naturze refleksyjnej i nie stanowiła tu wszystkiego i niczego zarazem. Jest jednak to obraz po prostu słaby, niemal irytująco nijaki – oparty wyłącznie na kalkach i jeszcze bez dobrego pomysłu powielonych. Ale i tak już lepiej kiedy nudzi tym nijakim dołowaniem, niż kiedy akcję próbuje rozkręcić pozbawionym autentyzmu i potwornie kiczowatym użyciem grafiki komputerowej (uwaga kontener się topi, ale spoko wszyscy uratowani). Wtedy z filmu w założeniach wartościowego lecz w finalnym efekcie przez jakikolwiek brak autokrytycyzmu położonego (z godnym potępienia niewykorzystaniem potencjału) robi się cholernie tandetna, żenująca potwornie klucha. Klucha którą (bardzo mi przykro) chyba w zasadzie to jest od startu do mety, a ja powyżej tylko na siłę szukam choć małych pozytywów.  Bo przecież jak pamiętam to Clooney świetne filmy robić potrafi.

wtorek, 19 stycznia 2021

Breakfast on Pluto / Śniadanie na Plutonie (2005) - Neil Jordan

 

Nakręcona w uwodzicielskim klimacie Forresta Gumpa czy innego Benjamina Buttona, oparta na powieści Pata McCabe'a barwna quasi autobiograficzna tragikomedia w reżyserii Neila Jordana. Innymi słowy można z miejsca być pewnym iż to warsztatowo świetnie zrobione kino, bo przecież autorstwa człowieka odpowiedzialnego za takie znakomite obrazy łączące mainstreamowy potencjał z wartością merytoryczno-artystyczną jak Wywiad z wampirem, Michael Collins czy jeszcze wcześniej Gra Pozorów. Tym razem w interpretacji Neila Jordana śmieszno-straszne oblicze życia w "głupim poważnym" świecie, a dokładnie jazda bez trzymanki w Irlandii ósmej dekady XX wieku. Jeszcze precyzyjniej Irlandii zatopionej w konflikcie wolnościowym i Londynu czasów rozluźnienia obyczajów oraz strachu przed IRA - spostrzeganej oczami nieco więcej niż odrobinę zaburzonego poznawczo transseksualisty. Kapitalna rola Cilliana Murphy'ego i dynamiczny scenariusz plus gorzkie poczucie humoru dały w rezultacie film o którym powinno być zdecydowanie głośniej niż w rzeczywistości było. Film z wartościowym przesłaniem i celnym morałem. Mimo że jest w nim sporo  cierpkiego śmiechu przez łzy, to naprawdę bardzo pozytywna opowieść. Opowieść łamiąca za jednym zamachem kilka tabu i otwierająca pięknie i szeroko oczy na rzeczywistość z zupełnie marginalizowanej lub demonizowanej perspektywy. Z perspektywy duszy dziewczynki/kobiety zaklętej w ciele chłopczyka/mężczyzny. 

P.S. Na starcie dałem do zrozumienia, że jak Neil Jordan bierze się za filmową realizację to jest pewność iż będzie znakomicie. Kłamię, o czym świadczą szczególnie niestety jego ostatnie, te najbardziej współczesne produkcje. 

poniedziałek, 18 stycznia 2021

The Nest / Gniazdo (2020) - Sean Durkin

 

Oglądałem dobre kilkadziesiąt minut i nie wiedziałem w jakim kierunku historia szczęśliwej amerykańskiej rodziny przeprowadzającej się do podlondyńskiej posiadłości ewoluuje. Czy będzie ona osadzona w stylistyce mrocznego dreszczowca, bowiem coś w jej życiu w końcu huknie? Czy może będzie mozolnie pełzać w kierunku obserwacji obyczajowości, gdyż nic do końca projekcji gwałtownego się nie stanie? Okazało się jednak, że Gniazdo to pełnokrwisty całkiem przenikliwy dramat, zbudowany na fundamencie dotkliwych społecznie i finansowo polityczno-ekonomicznych przemian epoki thatcherowskiej i tego w jakim właśnie praktycznym wymiarze odbiły się one na wysokich aspiracjach tutaj ojca rodziny i jej wspólnotowym życiu ogólnie. Jednak mimo iż pobudzająco eksplozywnych trików w scenariuszu zabrakło, to jak w dobrym suspensie napięcie stale narastało. Wrzały wewnątrz bohaterów emocje, w milczeniu pulsowały stresujące naprężenia i w końcu bez totalnego zaskoczenia, ale jednak huknęło! Eksplodowało ogniście i pojawiła się wreszcie oczekiwana intensywna scena kulminacyjna, a dalej już może bez totalnego dreszczu, ale sporo na wysokich obrotach do końca w autentycznej atmosferze wzbudzającej naturalną ciekawość na ekranie się działo. Bo podsumowując, Gniazdo to świetny film, który nie ma ambicji być widowiskiem lecz tylko względnie skromnym i przez to prawdziwym zapisem kolei losu i konsekwencji dokonywanych wyborów. Zapisem zwyczajnego życia w którym dobrze było i się spieprzyło. Spieprzyło akurat na życzenie tatusia przy asyście bierności mamusi. 

niedziela, 17 stycznia 2021

First Cow / Pierwsza krowa (2019) - Kelly Reichardt

 

Koneserzy ambitnego kina sugerują iż First Cow to takie łamiące utarte stereotypy spojrzenie na rzeczywistość Dzikiego Zachodu. Trudno się po seansie nie zgodzić i jak teraz na potrzeby refleksji daleko sięgam pamięcią, to chyba nie kojarzę aby na męskich bohaterów realiów westernowych scenarzysta i reżyser spojrzał kiedykolwiek w tak ciepły sposób. Nie widziałem dotąd tak rozmarzonej opowieści o ciężkim życiu amerykańskich traperów, która pozbawiona byłaby niemal całkowicie akcji, a skupiła się na pokazywaniu prozaicznych czynności i głęboko intelektualnym odniesieniu do natury człowieka pragnącego w surowych realiach zrealizować własne marzenia o lepszym życiu. Zamiast spektakularnych strzelanin i pobudzających wyobraźnię przygód herosów, charakterem nostalgiczna i puentą brutalna rozprawa o micie spełniającego się amerykańskiego snu. Zamiast widowiskowych polowań zbieranie grzybów i jagód w lesie, bądź też wybieranie z sideł wiewiórek. Ale przede wszystkim kojące dojenie jedynej, pierwszej w okolicy krowy i produkcja wypieków za którymi przepadają miejscowi. :) Stąd też rzecz pozornie się wlecze i pewnie mnóstwo widzów przytnie trochę komara, gdyż dominuje mozolna narracja i zwyczajna cisza - długie fazy milczenia, jedynie z dźwiękami banjo w tle. To więc film atrakcyjny wyłącznie dla nielicznych, którzy poczują jego balladową atmosferę i oczarują się korzystającą z naturalnej kolorystyki pracą scenografa i operatora. Tytuł wyłącznie dla zatopionych w niszowym kinie intelektualnych wrażliwców, będących w stanie docenić kunsztowny warsztat, ale i pod prostą historią czystej przyjaźni dostrzec zasygnalizowaną otwierającą sceną metaforycznie gorzką opowieść o anonimowych ofiarach budujących krainę szczęśliwości, Ameryką nazywaną.

sobota, 16 stycznia 2021

Viagra Boys - Welfare Jazz (2021)

 


Poniższy wpis będzie wyrażał niemal entuzjastycznie moje uznanie. Nie będzie to jednak tylko lista przymiotników określających w superlatywach wartość drugiego krążka Szwedów. Będzie jednak upustem bardzo przyjemnych emocji jakie Welfare Jazz od momentu premiery mi zapewnił. Zaciesz mój osobisty wyjątkowy też ze względu na zaistnienie sytuacji, w której coraz odważniej wchodzę w dźwięki w których dotychczas odnajdowałem się dość ostrożnie, a jeszcze kilka lat wstecz nie pomyślałbym iż albumami o takim charakterze wyrazu mógłbym się ciekawić. Jak nieraz jednak w mym życiu już się zdarzało, na wszystko przyjść musiała odpowiednia pora, inaczej pisząc musiały pojawić się takie bandy które rzeźbiąc w stylistykach mi całkiem obcych, potrafiły mój gust muzyczny do poszerzania przekonać. Viagra Boys trafili na moją listę odsłuchową za sprawą debiutu, gdzieś na wzbierającej fali postpunkowej, której pierwszym przełomowym przedstawicielem był Beastmilk zmuszony przedzierzgnąć się w chwile później w Grave Pleasures. Dalej zaś niby inny, a jednak gdyby pogrzebać w inspiracjach to eksplorujący podobne tereny Turbowolf i wreszcie notując spory hajp wokół własnej nazwy Idles. Grave Pleasures, Turbowolf, Idles i bohater dzisiejszej refleksji Viagra Boys idą w tym momencie łeb w łeb i to jeszcze absolutnie własnymi ścieżkami. Cieszy mnie zatem wielce iż do powyższej trójki wbili się jeszcze Szwedzi i tak pięknie z płyty na płytę dojrzeli. To wręcz niewiarygodne jaki poziom wyczucia szeroko rozumianej materii postpunkowej prezentują. Orbitują oczywiście wokół punkowego rdzenia, lecz z ogromną swobodą korzystając z dostępnego eklektyzmu, stając się dzisiaj jak sobie myślę, fenomenem muzyki jednocześnie ambitnej jak i popularnej - granej przebojowo ale z pazurem i surowym sznytem. Instrumentaliści  świetni, aranżacje z kluczowym saksofonem i oryginalnymi smaczkami znakomite, lecz trudno byłoby z taką sporą efektywnością obronić się samej nucie, gdyby nie fenomenalnie polotem zainfekowane wokale, jak się okazuje pochodzącego z San Francisco Sebastiana Murphy'go. Jestem pełen podziwu jak kapitalnie pod interpretacyjne możliwości frontmana podczepiono w zasadzie proste, jednak pełne efektywnej wyobraźni dźwięki. Welfare Jazz to dzięki temu ze swadą zaaranżowane i zagrane numery - uważam iż podobnie interesujące, lecz w inny znacząco sposób niż te z debiutu. Mimo iż startowy album cieszy mnie do tej pory zarówno ze względu na poczucie humoru, nonszalancję graniczącą z bezczelnością, jak i kompozytorską oryginalność, w treści nowego intensywniej się odnajduję. Test drugiej płyty zdany celująco! Gratulacje!

P.S. Jedno och i ach to studyjne wydanie, drugie z wykrzyknikiem to Viagra Boys w wydaniu live. Swoboda improwizatorska plus ten gość z aparycją łobuza równa się magnetyczne przyciąganie. :)

piątek, 15 stycznia 2021

The Apartment / Garsoniera (1960) - Billy Wilder

 

O uroczo słodkie, czarująco naiwne amerykańskie kino z najbardziej owocnej hollywoodzkiej ery! Konkretnie to też kino ze schyłku czasów największej jego prosperity, z gwiazdami kolejnego już pokolenia powojennego i reżyserami którzy wciąż zasiadali na kinowym Olimpie - mimo że film jako produkt biznesu przechodził naturalna ewolucję. Garsoniera to jak koneserzy, a przede wszystkim pasjonaci X muzy wiedzą chyba najgłośniejszy tytuł Billy'ego Wildera i jeden z najbardziej charakterystycznych obrazów bezpretensjonalnej estetyki. Stylistyki łatwej i przyjemnej w odbiorze, dostarczającej sympatycznej rozrywki. Nawet dzisiaj ogląda się milutko i nie ma powodu by krytykować prostotę środków artystycznych, banalne motywy w scenariuszu czy przestylizowane aktorstwo, które w takiej akurat formule przesady posiada irracjonalnie pociągający czar. Jeśli już uciekać przed mega poważnym kinem o dramatycznym szycie, to zamiast rozczarować się współczesnymi produkcjami celującymi w odprężające, ale jednak częstokroć żenujące pajacowanie, znacznie lepiej udać się w podróż do mniej lub bardziej odległej przeszłości i zatopić się w bogatym dorobku hollywoodzkich klasyków. Jeśli poczuję przesyt ambitną sztuką, która tak samo potrafi pobudzić emocjonalnie jak często zwyczajnie wymusić przygnębiające zaangażowanie, ja wówczas zamierzam dla psychicznej równowagi sięgać po obyczajówki ze złotej hollywoodzkiej epoki. Będę to czynił dla prozaicznej radości obcowania z klasycznym aktorstwem i pozytywnymi historiami, jak i dla poszerzania wciąż słabej i niewystarczającej własnej wiedzy kinematograficznej. Ani myślę skończyć  tej przygody na wizycie w Garsonierze udostępnianej przez C.C. Baxtera. :)

P.S. To jedno, a drugie? Drugie to obyczajowe konteksty, społeczno-kulturowe niuanse czasów. Dziś nic już nie szokuje, wówczas na starcie lat sześćdziesiątych nie łatwo było przeforsować projekt otwarcie nawiązujący do  tematu z kategorii tajemnicy publicznej (inaczej tajemnicy Poliszynela). Stąd pomimo rozrywkowego charakteru filmu Wildera, jest on również krytyką zarówno przeżeranego korupcją i układami systemu korporacyjnego, jak i oczywiście seksizmu w relacjach zawodowych oraz tego godnego potępienia życia (tych których rzecz jasna stać) w wątpliwym moralnie układzie żona plus "przyjaciółki". :)

czwartek, 14 stycznia 2021

Hvítur, Hvítur Dagur / Biały, biały dzień (2019) - Hlynur Pálmason

 

Wyraziste akcenty instrumentów smyczkowych w tle i sporo miejsca leniwie wypełnianego upartym otwieraniem widzowi oczu na poruszającą historię, zakończoną podzielonym na dwa akty mocarnym finałem. Na opowieść topioną w złowróżbnej mgle wykorzystanych licznie statycznych obrazów, które w nastrój kina ambitnego i sugestywnego wprowadzają. Z pewnością gdyby ten scenariusz przez wielką wytwórnię (Netflix też już wchodzi w grę) był wykorzystany i obsadzone role przez gwiazdy pierwszego formatu zostały, to wielki rozgłos by osiągnął i niewykluczone że z mnóstwem branżowych nagród sezon festiwalowy by kończył. Jednak i bez wielkich pieniędzy i pozbawiony promocji na wielką skalę, w wydaniu wciąż chyba niszowego kina islandzkiego oznacza dzieło zasługujące na uznanie i w moim przekonaniu stanowi tytuł który u mnie w pamięci z pewnością pozostanie. Film to bowiem o ogromnej mocy oddziaływania i historia potężnie ściskająca zarówno za gardło jak i za serce. Chociaż jej kręgosłup niczym nie zaskakuje, to sposób prezentacji wizualnej mechanizmów psychologicznych wznosi jego wartość znacząco ponad przeciętność.  

środa, 13 stycznia 2021

I’m Thinking of Ending Things / Może pora z tym skończyć (2020) - Charlie Kaufman

 


O jakżeż jest to sympatycznie nakręcone, biorąwszy pod uwagę składną pracę kamery i zdjęcia wykonane z pietyzmem z różnych niekoniecznie oczywistych perspektyw. Ogromny zastrzyk wizualnej przyjemności i co jeszcze? Jeszcze wprowadzenie, a w nim introwertyczna konwersacja o braku chemii między partnerami, pomimo odczuwalnej iskry ciekawości i ciepłego szacunku wzajemnego. Jest racjonalne przekonanie i serca brak porywu. Rozmowa z sobą wyraża wątpliwość, lecz brak odwagi by przerwać coś przed czymś czemu przyszłości brak. Tak się zaskakująco niewinnie zaczyna, a potem? Potem w postępie geometrycznym zapadałem się w tym (jak przed seansem wiedząc z kogo praca mam do czynienia zakładałem) spreparowanym po autorsku ambitnym surrealizmie, więc trudno było o odnalezienie w miarę przyzwoicie uporządkowanej strefy komfortu. A na koniec? Na koniec (i jeszcze w w międzyczasie ponad dwie godziny wysilonego główkowania), z fragmentów domysłów zacząłem odważnie budować konstrukcję, która tylko dzięki wsparciu doczytanych interpretacji mogła stać się w miarę logicznym wyjaśnieniem dla tego co przez 135 minut z zaciekawieniem dzięki Kaufmanowi doświadczałem. Rodzaju zagadki, tudzież ciuciubabki jaką mądrala widzowi funduje. Odwraca skurkowany uwagę, usypia wcześniej czujność, nawet chyba podmienia tropy - zwyczajnie miesza spryciarz kompletnie, lecz na tyle sprawnie że można czuć się nieco skołowanym, ale i na tyle wyraziście by w tym absurdalnym pozornie koktaju realizmu i surrealizmu doszukać się wreszcie szczątkowych odpowiedzi na nurtujące zapytania. Po czym wbić się w przestrzeń internetu - czytać i rozmyślać, rozmyślać i czytać. Czytać o tym co ludzie tu chcieli zobaczyć i rozmyślać o tym jak oni i ja wspólnie sobie próbujemy historię Pana Woźnego zinterpretować. :)

P.S. Po filmie Charliego Kaufmana można spodziewać się zawsze historii zakręconej i pobudowanej na skomplikowanej rozkminie alegorycznego artyzmu, skrupulatnie ale i z wyobraźnią ożenionego z psychologiczno-filozoficznymi dociekaniami. Pewnie dlatego przed seansem nieco się wzbraniałem, będąc świadomym iż na tego rodzaju sztukę trzeba być odpowiednio nastrojowo i z maksymalną koncentracją przygotowanym. Ociągałem się lecz rzecz jasna nie mogło to trwać zbyt długo, bowiem słabym i ciekawość musiała mnie pokonać. Mimo że czuję się w starciu z  wyobraźnią i intelektem Kaufmana zwyczajnie głupi, to cenię sobie tą lekcję pokory. :)

wtorek, 12 stycznia 2021

Héraðið / Daleko od Reykjavíku (2019) - Grímur Hákonarson

 

Grímur Hákonarson niedawno objawił się szerszemu filmowemu światu dzięki dobrze promowanym „Baranom” i to zarazem jako rokujący reżyser oraz specjalista od islandzkiego kina, które akcję umieszcza na skandynawskiej prowincji. To brzmi może niejako żart, bowiem w ogólności Islandia to przecież głównie prowincja plus pojedyncze większe ośrodki miejskie. Zatem można w tym miejscu pośmiać się z suchara lub z dezaprobatą uznać iż było to prostackie naśmiewanie się obywatela Wielkiej Polski. Bądź też (najlepiej) kompletnie zlekceważyć wstęp, jeśli taka dobra wola w osobie czytającej. Ja zaś z wdzięczności obiecuję, iż do sedna zanim wyczerpie się cierpliwość czytelnika przechodzę i koślawo żartować więcej nie będę. Przesłanie jakie z puenty seansu wynika można by sprowadzić do przekonania, iż każdą, nawet najbardziej szlachetną inicjatywę przez chciwość można sprowadzić do niebezpiecznej karykatury. W sytuacjach ekstremalnych, w ujęciu praktyki do wymuszania współpracy, patologicznego wyzysku, czy wręcz mafijno-gangsterskiego brutalnego nacisku. W tym przypadku Kooperatywa w znaczeniu spółdzielnia rządzi i dzieli, daje i odbiera. Człowiek jest jej zakładnikiem, a ona jego panem. Walka z tą patologią w środowisku małych społeczności, to starcie zarówno z jej szefami jak i ludźmi podobnie postawionymi pod ścianą - tak samo przez układy jak cytrynę wyciskanymi lecz bez dumy i charakteru poddającym się szantażom. To wojna o przetrwanie w której niestety wrogami swoi, często dotychczas przyjaciele. Walka niestety skazana na porażkę, lecz czy zawsze porażką trzeba nazywać nieskuteczne ale podbudowane szlachetnymi wartościami i poczuciem obiektywnej niesprawiedliwości postawienie się "Panu"? Twórca „Baranów” nakręcił kolejny świetny dramat i zalecam aby go nie przegapić, bo byłoby szkoda! Szkoda dobrego kina i okazji do promowania malowniczej Islandii!

poniedziałek, 11 stycznia 2021

Long Day's Journey Into Night / U kresu dnia (1962) - Sidney Lumet

 


W filmie granie to najogólniej przekonujące udawanie, a w starym kinie z dzisiejszego punktu widzenia było to prawdziwie natchnione, lecz w istocie swojej oszukiwanie - bardziej z sentymentu urokliwe niż wiarygodnie ot tak. Teatralna maniera i egzaltacja były częścią tamtejszego warsztatu aktorskiego, dalekiego zapewne od naturalności, lecz też paradoksalnie mimo podniesionej do rangi klucza wyżej przywary, nadal autentycznego. Ponadto rzucają się w oczy w produkcjach leciwych, najczęściej nieprzystający do dzisiejszych wymogów, strasznie leniwy montaż i te długie sceny rozpisane na kolubryniaste dialogi, bardziej podobne do monologów niż zwyczajnej rozmowy. Nie czepiam się jednak, gdyby jakimś cudem moje wywody takie wrażenie sprowokowały, bowiem to co mają filmy ze starego kina, tego nie będą już miały przenigdy współczesne produkcje. Im bowiem poskąpiono magii, nawet jeśli cześć z nich wielkimi dziełami bez nadymania i przekory można nazywać. Pisząc w duchu splątanego wartościowania co powyżej, mam na myśli nie tyko pobudzoną ekspresję Katharine Hepburn i Ralpha Richardsona, ale też Jasona Robardsa i najmłodszego w tym towarzystwie Deana Stockwella, którzy w przyszłości stając się ikonami ról drugoplanowych zdecydowanie z taką natchnioną manierą już się nie będą kojarzyli. Zatem to uniwersalna dla czasu specyfika właśnie starego kina, podniesiona do potęgi przez tekst powieści Eugene'a O'Neilla - dając tym samym zarówno pole do popisu dla aktorstwa zdecydowanie niedzisiejszego, ale w wymiarze doświadczenia wybitnie emocjonującego.

P.S. Natomiast merytorycznie (bo należy wspomnieć o czym tu wielkie halo :)), to na podstawie rozpisanej na cztery akty popularnej wówczas sztuki, niebywale rozbudowane rozgrzebywanie rodzinnych relacji. W układzie czterech jej członków przepracowywanie traum i brutalnie prawdziwe okazywanie miłości. Niby w szale wyrzucanie wszystkich brudów, równoważone emocjami o charakterze pokrewieństwa. Małe psychotyczne spowiedzi w ekstatycznym uniesieniu - w oczekiwaniu na rozgrzeszenia.

niedziela, 10 stycznia 2021

Tau Cross - Messengers of Deception (2020)

 


Tego albumu w zasadzie miało nie być, a dokładnie on jakiś całkiem spory czas temu powstał i ze względu na srogie zawirowania w zespole i wokół zespołu miał być siłą rzeczy odłożony do szuflady i sczeznąć w zapomnieniu. Jakie konkretnie okoliczności doprowadziły do opisanej sytuacji i co spowodowało, iż Rob "The Baron" Miller ostatecznie zdecydował się na tyle wyraźnie przerobić jego zawartość, że kwestie prawnych uregulowań pozwoliły na publikację nie wiem. Jakoś krążek wszedł na rynek, ale machina promocyjna wokół niego licha toż wywiadów z Robem jak na lekarstwo. A że ja człowiek dość leniwy i jeśli coś mi nie wpadnie na biurko to nie przejawiam zbytniej ochoty drążenia tematu, stąd wiedza ma stopiona do "coś słyszałem, gdzieś mi się o uszy obiło, ale co i jak, to lepiej zamilknę, by nie rozsiewać plotek". :) Odsyłam zatem osoby poszukujące rzetelnej wiedzy do źródła, a w tym miejscu oferuję wyłącznie maksymalnie subiektywną opinię o Messengers of Deception - ograniczoną na domiar złego jedynie do tylko kilku zdań o charakterze bardziej emocjonalnym niż dziennikarskim. Zatem to co słyszę, to co zawarte w dziesięciu indeksach spostrzegam jako przede wszystkim bardzo dobry materiał wyjściowy do uczynienia go czymś więcej niż tylko zbiorem ciekawych riffów i solówek podbitych prostym bębnieniem i zanurzonym w klawiszowym tle. Miałoby to pewnie szansę na realizację gdyby praca nad nim odbyła się podczas rozpalonej dyskusji kilku znamienitych muzyków, a nie była li tylko wypadkową spojrzenia, fakt artysty nietuzinkowego, ale jednak osamotnionego. Przez ten istotny szczegół aranżacje ograniczają się do monotonnych w istocie schematów, w których nie zderzają się ze sobą pomysły częstokroć może kontrowersyjne i niespójne, ale jednak dla dobra finalnej realizacji, w fachowym opracowaniu wpływające na muzykę ożywczo. Messengers of Deception w takiej zatem formie jest albumem o wysokim poziomie przystępności, pozbawionym jednak waloru interesującej słuchalności na więcej niż tylko startowe kilkanaście, może kilkadziesiąt przesłuchań. Motorycznie pędzą te numery kapitalnie, mają ponadto niezły flow oraz charakterystyczny mroczny posmak hymniczny. Trudno też przyczepić się do ich chwytliwości i potencjału koncertowego - łatwo jednak nie tylko przez pryzmat świadomości okoliczności ich powstania czepiać się szczegółów, które decydują o wartości ogółu. Fajnie że Messengers of Deception się kręci, nie fajnie że ch** strzelił taki band. 

sobota, 9 stycznia 2021

Swallow / Niedosyt (2019) - Carlo Mirabella-Davis

 

Pozornie życie w złotej klatce - dookoła komfort, luksus, wszystko podsunięte świeżo upieczonej mężatce pod nosek. Ale gdzieś w głowie bohaterki rozgrywa się powiązany z mroczną przeszłością dramat i jesteśmy świadkami jej postępującej psychicznej izolacji. Samotności nader złego dostarczającej wystarczająco dużo wolnego czasu, by wciąż poczucie wstydu, złości i bezsilności burzyło spokój. Film słabo dotychczas rozpoznawalnego reżysera jest rodzajem doświadczenia terapeutycznego, trochę w sensie szkolenia psychiatrycznego, tudzież odbywanej praktyki zawodowej, podczas której obserwuje się przebieg choroby bądź zaburzenia. Korzystamy z wglądu w sytuację i czerpiemy z wiedzy fachowej aby spróbować zrozumieć przyczyny i rozpoznać  mechanizm. Znaleźć odpowiedź na pytanie – dlaczego do cholery ona to sobie robi i jak jej pomóc?

P.S. Kapitalna rola Haley Bennett jest największą siłą tego dramatu i przyznaję że chociaż jej nazwisko pojawia się od pewnego czasu dość często na ekranie, to chyba nie widziałem jej w głównej, tak mocno eksponowanej roli. Tutaj dostała masę miejsca i sprawdziła się znakomicie. Coś mi podszeptuje że ma ona potencjał na aktorstwo długowieczne.

piątek, 8 stycznia 2021

Tenet (2020) - Christopher Nolan

 

Nolan powraca do kina akcji. Kina akcji oczywiście ze znakiem szczególnym, którym skomplikowany wątek na bazie swobodnej (para)naukowej kombinacji. Innymi słowy chcę po seansie potwierdzić, że jak donosiły notki promocyjne do czegoś na kształt nowej Incepcji. Tyle że ja akurat ekspertem w tym obszarze zainteresowania Nolana nie jestem. Wspomniany hit sprzed lat po premierze naturalnie widziałem, lecz do dziś niewiele w pamięci po projekcji pozostało, więc porównywać obu realizacji nie będę i przejdę z miejsca do meritum - spisując co mi leży, a co nie bardzo w najnowszym mega hicie Nolana pasuje. Ogólnie to wszystko prądzi jak prądzić powinno, gdy klasa reżyserska najwyższa i pieniądz do realizacji wykorzystany konkretny. Jednak z punktu widzenia sceptyka wobec fantastycznych bajeczek czepić się jest obowiązek, bo ta skryta pod dynamiczną fasadą filmu, powykręcana maksymalnie quasi naukowa i zarazem filozoficzna rozprawa o relacji teraźniejszości z przyszłością jest intrygująca (bowiem łamigłówka przecież w swój świat skutecznie zasysająca,), ale jej forma z przewagą ciśnienia na spektakularne efekty ponad trafiające w duszę doznania emocjonalne, w dodatku spleciona z gadką na której trzeba się na maksa skupić (bo inaczej zagubienie w twistowej fabule gwarantowane), jest też niestety w moim przekonaniu po prostu DUSZY pozbawiona. To krytyka z perspektywy miłośnika znacznie bardziej kameralnych obrazów (nastawionych na oddziaływanie emocjami), więc może robić wrażenie naciąganej, tak samo jak gdyby nie (para)naukowe bajdurzenie sama historia mogłaby być wykorzystana dla zarabiania mnóstwa kasy jako kolejna część przygód agenta 007. Realizacyjnie bezdyskusyjnie perfekcyjny strzał w 10, kino dla fana rozbudowanych widowisk (uprę się) bez DUSZY, za to ze skutecznym wabikiem w postaci inteligentnej rozkminy. Czai się w tej złożoności jednako szablon - wzorzec wytarty, gdzie typowy czarny charakter i grupa bohaterów która próbuje powstrzymać demiurga zła przed zniszczeniem świata. Niby chciałbym być na tak, ale jednak jestem na nie. :) Subiektywnie nie wyrwał z fotela, obiektywnie nie będę kłócił się że nie ma na to papierów.

czwartek, 7 stycznia 2021

Berlin Alexanderplatz (2020) - Burhan Qurbani

 

Niewątpliwie jest w tej współczesnej adaptacji literackiego klasyka potężny rozmach lecz też przede wszystkim hipnotyzujący rytm, rodzaj nawet mrocznego afrykańskiego rytuału. Nie ma też czasu na nudę, bo co warte podkreślenia większych mielizn w trzygodzinnym kolosie nie uświadczyłem. Ale to nie wszystko, przekonujący egzotyczny puls to jedno i mocno wyeksponowana dekadencka otoczka to też drugie, natomiast trzecie to rodzaj onirycznej poetyckości zaskakująco spójnie powiązany z rzeczywistością brutalnej prawdy o świecie, który pozwala przetrwać wyłącznie tym którzy poddadzą się kryminalnym instynktom - które tak samo jak wynoszą na szczyty, tak podstępnie mordują ludzką duszę od wewnątrz. Jednak to co dotychczas wymieniłem i tak nie stanowi jeszcze wszystkiego, bo reżyser i scenarzysta wykorzystując doskonałą pracę autora zdjęć, a może właściwie go do niej motywując, uzyskali wespół równie intrygująco magnetyczną symbiozę brutalnego realizmu i surowej duchowości. Mimo tych niewątpliwych artystycznie i merytorycznie zalet, nie będzie to myślę film obiektywnie wzbudzający powszechne uznanie. Bowiem zbyt wiele w nim cech które wyłącznie wysublimowane gusta filmowe mogą zachwycić. A może błądzę totalnie, a Berlin Alexanderplatz to taka wysilona, posiłkująca się spektakularnymi sztuczkami wizualnym, ale jednak wydmuszka sprofilowana pod sukces w oczach wielkiej krytyki? Wszystko w tej współczesnej adaptacji kręci się wokół kluczowej rozgrywki, dokoła rdzenia tkwiącego w perwersyjnej psychomanipulacji - pomiędzy głównymi postaciami dramatu chorych relacji, przez co atmosfera konsekwentnie gęstnieje prowadząc do tragicznego finału i w epilogu dość kuriozalnie ocierającego się o quasi happy end. Drąży na swój dość obłąkany sposób reżyser kręte korytarze w temacie starcia w człowieczej osobowości dobra i zła, wykorzystując do tego celu jak piszą znawcy literackiego oryginału dość swobodnie powieść Alfreda Döblina. W moim przekonaniu (nie znam pierwowzorów) czyni to na tyle warsztatowo sprawnie i merytorycznie przytomnie, że nie ma absolutnie czego się wstydzić. Podkreślam że utrzymać koncentrację widza przez ponad 180 minut nie jest łatwo, a Burhan Qurbani zdołał to w moim przypadku uczynić. Chociażby ten fakt zasługuje na moje uznanie.

środa, 6 stycznia 2021

Strapping Young Lad - City (1997)

 


Tkwi we mnie żal potężny do osoby Devina Townsenda, że miast skupić się przede wszystkim, bądź najlepiej wyłącznie na dalszej eksploracji przestrzeni ekstremalnej w której SYL fenomenalnie się odnajdywał, on porzucił ten szyld i agresywne okolice na dobre i odleciał gdzieś na groteskową w założeniu orbitę okołoprogresywną, stając się czasami muzycznie dość nie tyle zabawny, co cholernie smutne, nawet wręcz śmieszny. Nie napiszę jednak że żenujący, bowiem talent i czucie dźwięku w nim wciąż w kontynuowanych projektach momentami potrafi nadzieję na coś równie fenomenalnego jak kiedyś tworzył rozbudzić. Mimo jednak pewnych małych plusów one nie przesłonią mi wielkiego minusa, którym bark na scenie SYL. Nie śledzę zatem współcześnie zbyt dokładnie co tam szalony Kanadyjczyk nagrywa i wydaje, a tylko okazjonalnie z ciekawości sprawdzam to czy inne solowe jego wcielenie, by po raz kolejny poczuć przykry niedosyt. Pozostało mi zatem tylko drążyć tematy tego co zdążył nagrać zanim postanowił pobawić się w rozbudowaną poważną progresję ożenioną z komicznym wizerunkiem. Wszedłem tym sposobem jakiś czas temu na dobre lecz i bardzo ostrożnie w przestrzeń City i tak jak drzewiej bywało że mnie stamtąd odstraszało, to teraz jest mi tam rozkosznie i bez względu na wykonane ilości przesłuchań wciąż intrygująco. Mielenie na City jest po pierwsze niezwykle spójne, a krążek robi wrażenie doskonale przemyślanego monolitu, który pomimo potwornie zwartego charakteru nie powoduje uczucia obcowania z trudno odróżnianymi od siebie kompozycjami. Każdy numer to pierwszoligowy chaos okiełznany genialnym aranżem i w sumie można by w tym miejscu wypunktować w kilku jeszcze równoważnikach zdań zalety tej oryginalnej nuty, lecz jako w miarę wciąż świeży fanboy City, po więcej szczegółów odsyłam do reck typów z doświadczeniem nieporównywalnym z moim, a powyższy tekst zalecam potraktować jako zapis fana w jego prywatnym dzienniczku/pamiętniczku. Zapis dla funu i fejmu oczywiście upubliczniony.  :)

wtorek, 5 stycznia 2021

Ema (2019) - Pablo Larraín

 

Pablo Larraín po nakręceniu biograficznej Jackie wraca do ojczyzny i robi hiszpańskojęzyczny obraz/widowisko, w którym na równi z treścią i ambitną formą współegzystuje choreograficzny artyzm. Muzyka, taniec, ale i kapitalna aranżacja intensywnego światła. Palety barw wyrazistych, które wspaniałe kontrastują z odcieniami szarości codziennego życia tytułowej Emy. Egzystencja, walka o przetrwanie w latynoskiej metropolii, bez większych perspektyw rozwoju vs. gorąca taneczna pasja - ucieczka w eskapizm i w maniakalną żądzę oraz namiętność. Konsekwencje niedojrzałych decyzji, odpowiedzialność za cierpienie osobiste i narażanie na przykrości najbliższych. Twórcza ambicja zawarta zarówno w formule kina nietuzinkowego jak i w obsesyjnie analitycznym wnioskowaniu oraz fascynującej grze dynamiką, rytmem narracji. Obraz wizualnie oryginalny i estetycznie dopracowany - skupiony na precyzji w podkreślaniu wewnętrznie pulsujących emocji oraz na sposobie ich portretowego kadrowania. Centralne umieszczanie bohatera w scenach rozmowy, mnóstwo płynnych zbliżeń i korzystania z szerokiej panoramy pomieszczeń. To cechy charakterystyczne fotografowania w filmach Pablo Larraína. Duszna atmosfera, niepokój, ale i w tym przypadku także ognisty temperament. Bardzo cenię zacięcie artystowskie, szanuje surową manierę posługiwania się środkami stylistycznymi, ale po seansie Emy nie mam przekonania, że to dotychczas najlepsze dzieło chilijskiego reżysera. Larraín to bez wątpienia ekscentryk współczesnego kina, pracujący tutaj na zasłużoną opinię wizjonera symbolicznie malującego obrazem, muzyką i treścią merytoryczne nieoczywistości. Rzecz jasna nie w oczach każdego kto trafi na seans Emy. Taki już nietuzinkowego artysty los. :)

poniedziałek, 4 stycznia 2021

Fear Factory - Transgression (2005)

 


Taka rozczarowująca to historia, że po świetnej Archetype Fear Factory złapali niestety w 2005 roku zadyszkę i zamiast wydać równie przynajmniej dobry krążek, to wrzucili na rynek produkt w pewnym sensie "fearfactoro" podobny. Otóż pierwsza rzecz jaka rzucała się w oczy powiązana była ze skąpą ilością autorskich kompozycji, gdzie na 11 sztuk dwie stanowiły covery. Druga już po startowych odsłuchach zauważalna, to przekonanie że kompozycje zaczynają się całkiem obiecująco, by po minucie może dwóch tracić znacząco swój impet, stając się zwyczajnie nudne. Może i są na Transgression numery dobre i znajdzie się też te przyzwoite i refreny charakterystycznie chwytliwe, ale problem właściwy polega na tym, iż w bezpośrednim starciu z kapitalną zawartością poprzedniczki one wypadają zwyczajnie blado. Co ponadto potwierdza moje przekonanie, to z perspektywy dalszej działalności grupy porównanie ich z równie atrakcyjnym dla ucha Mechanize, wydanym już po pięcioletniej przerwie studyjnej. Stąd brak mi jakiegokolwiek sentymentu do tego półproduktu, a obecne jego odświeżenie nie wiąże się z niemal żadnymi emocjami. Krążka nie ratują również dwa powyżej wspomniane covery i nawet jeśli dla wielbicieli artystycznej drogi Killing Joke i U2 mogą być ciekawym spojrzeniem z zewnątrz na muzykę swych idoli, to w moich oczach (uszach) one tylko idealnie wpisują się w całościową nijakość, a momentami wręcz bylejakość Transgression. Być może do studia weszli zbyt szybko, a może rozochoceni sukcesem Archetype nagranym już bez Cezaresa chcieli mu po raz kolejny udowodnić, że Fear Factory bez jednego z ojców założycieli robi taśmowo dobre obroty sprzedażowe? Fakt jest jednak taki, że na Transgression zabrakło ciekawych pomysłów i dopiero powrót Dino w 2010 roku odbudował reputację zespołu. Oczywiście nie na długo - ten kto śledzi obecne donosy o sytuacji w zespole może to potwierdzić. 

niedziela, 3 stycznia 2021

Druk / Na rauszu (2020) - Thomas Vinterberg

 

O nadużywaniu alkoholu filmów w kinie była cała masa i jeśli akurat nie były trunki wszelakie głównym ich bohaterem, to zawsze gdzieś swoje miejsce miały i rolę niemarginalną odgrywały. Ostatnio na naszym podwórku wokół ich oddziaływania to rzecz jasna Smarzowski w Pod mocnym aniołem gorzko bawił, a w hollywoodzkim wydaniu jak teraz sobie na zawołanie przypominam ponad dwie dekady temu głośny Zostawić Las Vegas zasłużony chyba szum wzbudził. Obecnie Thomas Vinterberg idzie w procentowy temat i nareszcie od czasu Polowania kręci tak jak od niego ja oczekiwałem. Tworzy obraz naturalnie subiektywnie patrząc niemalże kompletny, w charakterystycznym stylu z naciskiem na narracje surową i wykorzystane środki dość ascetyczne, przez co bezpośrednie ich użycie pozwala skupić się na kluczowych bohaterach, a nie dekoncentrować się obserwując na przykład popisy speca od spektakularnych ujęć. Kamera z łapy, odrobina tylko artystycznie sprofilowanych odjazdów i aktorzy grający w punkt bez posiłkowania się tanimi chwytami - to jest walor w pracy Vinterberga fundamentalny. Nie ukrywam iż samo podejście do problematyki alkoholowej jest też wielce oryginalne, a przez to treść jednocześnie potraktowana z dystansem lecz bez popadania w przerysowaną groteskowość. Gdyż do poważnego uzależnienia prowadzi droga od zabawy do częstokroć śmiertelnego dramatu, a same procenty nie wszystkich ich amatorów przecież zabijają. Jest Na rauszu pozbawiony tych wad, które wielokrotnie rozprawy o wpływie gorzały na życie człowieka przyprawiały wprost o banał, bo mega intelektualna emfaza materię demonizowała lub z drugiej strony niekoniecznie przez pryzmat dobrego humoru eksploatowanie widowiskowych alkoholowych upadków mogło wzbudzać przekonanie o instrumentalnym wykorzystywaniu istotnego tematu, a częstokroć zwyczajnego go ośmieszania. Jest też mimo licznych zalet Na rauszu filmem nie tak od strony kulturowej uniwersalnym, bo można się czepiać pewnych w treści szczególnie z punktu widzenia wschodnioeuropejskiej tradycji kompletnego upadlania się pod pozbawionym wszelkich hamulców etanolowym wpływem. Innymi słowy nie takie balety najebani Polacy czy Rosjanie rozkręcają i duński model mimo iż też jak na absolutnie dalekie od abstynencji skandynawskie pochodzenie może robić wrażenie, to jednak cywilizowanemu zachodniemu światu dość daleko do ekstremalnego modelu słowiańskiego. Zwyczajnie zachodnie nacje to jednak mają słabe nerwy i do wszystkiego podchodzą niezrozumiale spięci robiąc przysłowiowo z igły widły. :) Konkluzja jest jednak bez względu na szerokość czy długość geograficzną jasna i wciąż aktualna. Alko ogólnie jest fajny, ale konsekwencje nadużywania tej mocy odprężającej już nie bardzo. Ale w sumie to nie on jest największym problemem - on jest tylko następstwem problemów człowieka z samym sobą i jako takim wyłącznie narzędziem które może pomóc, jak i potwornie zaszkodzić. Niewątpliwie uważam iż to najlepszy obraz Vinterberga z jakim miałem dotychczas do czynienia. Duński reżyser robiąc film po swojemu, bez większych ograniczeń formalnych udowodnił, że można stworzyć coś zarówno oryginalnego jak i głęboko penetrującego temat. Oczywiście najbliżej Na rauszu formalnie do Polowania, a najdalej do Z dala od zgiełku - co tylko wychodzi mu na zdrowie. Ogólnie Thomas Vinterberg w języku duńskim jest zdecydowanie bardziej interesujący niż Thomas Vinterberg wciskany w kino angielskojęzyczne. Ręka w górę kto się z tą tezą zgadza!

sobota, 2 stycznia 2021

Possessor (2020) - Brandon Cronenberg

 

Zbytnich oryginałów w kinie się boję, ale takich nietuzinkowych kompozytorów filmowej awangardy, którzy nie tracą całkowicie kontaktu z ziemią to nie powiem, podziwiać sobie życzę. Tak jak szanuję przywiązanie do klasycznej kinowej wirtuozerii, tak bez poszukujących artystów kino pozbawione byłoby wszelako emocji i progresji - nuda w nim gwarantowana i jałowość do porzygania powielana. Bez jednych nie byłoby akurat sukcesu drugich i jedni drugim są potrzebni, bo to na ich tle się odróżniają. Szczególnie ważne spojrzenie nieszablonowe w konwencji science fiction z wyraźnym psychologicznym sznytem się liczy i nie mam tu na myśli wyłącznie prostego wykorzystania współczesnych możliwości technicznych, ale wyobraźni która pozwoli to osobiste cięcie ciekawie zaaranżować. Film Brandona Cronenberga wydaje się przykładem kategorii w której wyobraźnia chora rządzi i potrafi być zaprzęgnięta do wizualnie psychotycznej wizji przyszłości, w jakiej to możliwości będą sprzyjać totalnemu komplikowaniu życia, a odpowiedzialność etyczna za powstałe krzywdy przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. Prawda że strasznie pesymistyczna wizja? Przejmowanie kontroli nad obcym ciałem, manipulacja świadomością - mroczne oblicza psychologicznych machinacji. Dbałość o detal w całkiem mocno promowanej produkcji młodego Cronenberg zasługuje na uznanie, ponadto konsekwentnie budowany ciekawymi środkami nastrój paranoidalnej grozy oraz interesujący koncept wizji przyszłości w której halucynacje mącą w rzeczywistości. Ale żeby uświadomić fana kina ambitnie paranaukowego donoszę iż to też krwawa jatka ze scenami brutalnej przemocy i litrami naprawdę autentycznie spływającej krwi. Obraz z pewnością zdobędzie względną popularność, lecz obawiam się że nie że względu na godny zauważenia filozoficzny konspekt, lecz przez wzgląd na porażające makabrą sceny przemocy. Takie chyba te nasze wątpliwej jakości gusta.

piątek, 1 stycznia 2021

Little Joe / Kwiat szczęścia (2019) - Jessica Hausner

 

Kameralnie okiem kamery uchwycona wizualna perełka. Wyraziste barwy, takie przykuwające wzrok tonacje oraz formy i tym sposobem teoretyczna moc użycia dopracowanej scenografii aby oczom robić dobrze i fascynujący klimat kreować w stu procentach w praktyce sugestywnie osiągnięta. Idealnie harmonijnie spleciony walor obrazu z treścią bogatego w konteksty pasjonującego tematu, a wartość powyżej wymienionych tkwiąca zarówno w poetyce wizualnej jak i filozoficzno-psychologicznej aurze dojrzałej subtelnej refleksji. Równolegle one też pełne niepokojącej tajemnicy i za sprawą stylistycznych wpływów przyprawiające o wrażenie jakbym oglądał mariaż między innymi pstrokatej sztuki Almodóvara z pobudzającym niepokój artyzmem dzieł Lantimosa. Jeden odciska swój ślad w oddziaływaniu wizualnym, drugi chłodem narracji intensyfikuje intrygującą formułę. Obejrzałem zatem film dość wyjątkowy pod tymi dwoma względami, może jednak nie tak odtwórczy jak próbuję wmawiać, bo widać że bezsprzecznie inspirowany, lecz zarazem za sprawą świadomego korzystania ze współczesnego dorobku ambitnego kina poszukujący dla reżyserski własnego filmowego ja. Natomiast o czym jest ta błyskotliwa rozprawa trzeba się osobiście przekonać. Uważam że jeśli jesteś człowieku posiadaczem otwartego umysłu i entuzjastą intrygującej sztuki zmysły pobudzającej, to zrób to koniecznie. Ewentualne pretensje zachowaj jednak dla siebie. :)

Drukuj